Wśród kręgów zbliżonych do światopoglądu (wciąż) zwanego żartobliwie lewicowym przeważa przeświadczenie, że wysyłanie broni na Ukrainę (do Ukrainy) w celu wspierania jej w beznadziejnej walce z agresorem nie jest pomysłem dobrym, bo więcej broni nigdy jeszcze nie doprowadziło do pokoju. Do pokoju prowadzi rozbrojenie i mniej broni jak również dyplomacja.

W skrócie argumentacja wygląda tak:

Ludzie cywilizowani, a przynajmniej ci, którzy się za takich uważają, przedkładają cywilizowany sposób rozwiązywania konfliktów ponad mordowanie się nawzajem w imię wyznawanych przez siebie poglądów. Trzeba rozmawiać, a nie zabijać. Pokój jest ważny. Najważniejszy. Brzmi rozsądnie, nieprawdaż?

Niekoniecznie.

Wychodząc z założenia, że przemoc jeszcze nigdy nie doprowadziła do rozsądnego kompromisu stwarzającego warunki do zgodnej koegzystencji, Związek Wegetarian i Wegan zwrócił się z ofertą rozpoczęcia rozmów do Związku Kanibali. Zarząd Związku Kanibali ustosunkował się do propozycji pozytywnie i wkrótce wyłoniono delegacje, których zadaniem miało być przeprowadzenie wymiany poglądów w celu uzgodnienia głównych punktów dyskusji, jako warunku wstępnego do znalezienia wspólnej płaszczyzny, na której przedstawiciele obu nurtów kulinarnych mogliby się spotkać. Perspektywa osiągnięcia bilateralnego porozumienia majaczyła się co prawda jeszcze niewyraźnie w oddali, ale przedstawiciele obu stron przystąpili do rozmów z chęcią i optymizmem.

Po zakończeniu spotkania rzecznik prasowy Związku Kanibali wyszedł z sali, otarł usta i wyraził zadowolenie z konstruktywnego przebiegu rozmów, jak również nadzieję, że rozmowy będą kontynuowane.

Powyższą opowiastkę dedykujemy szanowanemu przez nas od zawsze Noamowi Chomsky’emu z okazji głoszonych przezeń poglądów na temat genezy i sposobu rozwiązania aktualnego konfliktu.

Zboczeniec

6 lipca, 2021

W polskiej szkole obowiązuje język polski, nie jakiejś inkluzywności, w języku polskim zaspokajanie popędu seksualnego w sposób odmienny od przyjętej normy nazywa się zboczeniem i dewiacją.
Ktoś, kto promuje dewiacje, nie ma tych samych praw publicznych, jak osoba zachowująca się zgodnie ze standardami.

Pan Profesor Przemysław Czarnek, minister Oświaty i Nauki w wywiadzie udzielonym TVP 22.06.2021

Szwedzki lekarz i przyrodnik, niejaki Carl Nilsson Linnæus został przez współczesnych doceniony. Nie było to wówczas zjawiskiem powszechnym, ale w jego przypadku akurat tak było. Fakt ten znalazł odzwierciedlenie w nadaniu mu w roku pańskim 1756 szlachectwa i przyjęciu przezeń nazwiska Carl von Linné.

Nasz Carl Nilsson nie przewidział co Polacy z jego nazwiskiem zrobią. Polacy zrobili z niego Linneusza. Linneusz wyglądał tak:

Linneusz

O Linneuszu można by w nieskończoność. Lekarz, botanik, biolog, pornograf, czego to już o nim nie napisano. Dobrego i złego. Nawet aktywiści z obszarów zbliżonych do gender-studies zdołali wylać na doktora Linné kubeł pomyj oskarżając go o przygotowanie gruntu rasizmowi i szowinizmowi, że o mizogynii już nie wspomnimy. Nie ma po co.

Za główną zasługę Linneusza uważa się obecnie wprowadzenie porządku do świata materii ożywionej, czyli położenie podwalin pod biologiczną systematykę. Nie żeby przed Linneuszem panował zupełny chaos, ale porządku też nie było. Były zwierzęta i rośliny, krowy, sikorki, pojedyncze drzewa, lwy, szympansy i jelenie. Podejrzewano nawet istnienie gatunków, przy czym do gatunku zaliczano osobniki do siebie nader podobne. Kto nie wierzy, niech zajrzy do biblii. Taki Noe, na przykład, zabrał na pokład arki po dwa egzemplarze z każdego gatunku zwierząt. Taki sprytny był, przeczuwał, że z rozmnażaniem ocalałych zwierząt mogą być kłopoty jeśli np. jeden lew ocaleje. Więc zabrał parkę i jak wiemy z dalszego przebiegu tej historii, nawet się udało. To znaczy udało się w myśl rozpowszechnionych wyobrażeń, chociaż wcale udać się nie musiało, o czym dalej. Biologia jest nauką przynoszącą ciągłe niespodzianki. Za czasów Linneusza żadnej biologii nie było, była historia naturalna. Zresztą do gatunków ludzkość również miała stosunek lekko intuicyjny, ba niefrasobliwy.Gatunek (species) złośliwie umykał próbom zdefiniowania. Wszyscy w zasadzie wiedzieli co to jest gatunek, ale jak głębiej pogrzebać, to okazywało się, że nie wiedzą. Tak zresztą jest do dzisiaj: uczeni w piśmie spierają się nadal. Fakt, że można się spierać, nie ustaliwszy przedtem czego spór tak naprawdę dotyczy nie powinien dziwić. Jest to zjawisko powszechne.

W każdym razie Linneusz zdołał wyodrębnić tysiące zwierząt oraz roślin porządkując je na stronach swej wielotomowej pracy pt. Systema Naturae . Ochoczo przypisywał stwory do gatunków, gatunki do rodzajów, rodzaje do rodzin, rodziny do rzędów, rzędy do gromad, gromady do typów, typy do królestw, królestwa do domen, uff. Nareszcie stało się możliwe policzenie i porównywanie, innymi słowy wprowadzenie taksonomii sprawiło, że narodzinom nowoczesnej biologii nic nie stało w drodze.

Nie tylko nie wiemy do dzisiaj jak zdefiniować gatunek, nie wiemy też ile jest gatunków. Umówmy się, że dużo. Co rusz docierają informacje o odkryciu jakiegoś nowego lub bezpowrotnym wyginięciu dotąd znanego.

Tak, że z całą pewnością wiemy jedynie, że nie mamy pewności. Ale dużo jest, samych owadów opisano ponad milion gatunków.

Zagadnienie występowania wśród zwierząt orientacji seksualnej odmiennej od uznawanej przez masowe wyobrażenia za normę długo było ignorowane jako coś rzadkiego, marginalnego i nie zasługującego na uwagę. Tak już bywa, że pewnych zjawisk nie dostrzegamy zanim nie zaczniemy szukać. Intensywniej szukać zaczęto dopiero w ostatnich dwóch dekadach XX wieku i to co znaleziono sprawiło, że – ku przerażeniu konserwatystów i tych, którzy się za owych uważają – na nowo trzeba było zdefiniować biologiczną normalność. Nie będziemy wchodzić w szczegóły, kto jest zainteresowany niech sięgnie do pierwszej (z długiego rzędu w międzyczasie opublikowanych) monografii napisanej przez Bruce’a Bagemihla i noszącej wdzięczny tytuł „Animal Homosexuality and Natural Diversity „ Liczne prace autorstwa Joan Roughgarden też są nie od macochy.

Ponieważ się ściemnia, będziemy się streszczać. Etolodzy nieźle się zdziwili bo znalezienie homoseksualnych zwierząt wcale mnie było trudne. Trudne było znalezienie gatunku, w którym homoseksualizm nie występował. W ciągu dwudziestu lat przyjrzeli się bliżej ponad 1500 gatunkom i nie zdołali znaleźć żadnego bez homoseksualnych osobników. Od bezkręgowców, porzez owady, płazy, gady, ptaki i ssaki – wszędzie napotykali na geje i lesbijki. W związku z powyższym spokojnie możemy uznać występowanie homoseksualizmu u zwierząt nie za wyjątek, lecz za biologiczną normę. A to co jest normą winno być (zgodnie z zasadami logiki) uznawane za normalne. Nie można uznawać za dewiację (czyli zboczenie) czegoś co jest normą, bo jest to hm, najzwyczajniej pozbawione sensu, czyli głupie. Tyle jeśli chodzi o to co jest zgodne z naturą, a co jest z nią sprzeczne.

Za zboczenie można zgodnie z zasadami logiki uznać odstępstwo od normy. I tutaj zaczyna robić się ciekawie. Pośród 1500 przbadanych gatunków znalazł się jeden odstający wyraźnie od innych. Tylko pośród species homo sapiens udało się odnaleźć obcą naturze homofobię. Podobnież są nawet w obrębie tego gatunku osobniki bezwstydnie promujące to smutne zboczenie.

Homofob wygląda tak:

Koszmar

15 września, 2020

Myszkin miał koszmarny sen.
Zasadniczo Myszkinowi rzadko się coś śniło. To znaczy, może i mu się coś od czasu do czasu śniło, ale niestety, po obudzeniu się Myszkin swoich snów nie pamiętał. Z literatury fachowej dotyczącej przedmiotu wynika, że często tak bywa, ale można z tym żyć.

Tym razem jednak było inaczej. Myszkinowi śniło się, że władze zabroniły mu wychodzić z domu, spotykać z przyjaciółmi, nawet do pracy nie mógł wychodzić. Do ulubionej kawiarni też nie. A gdy już mógł, to nie wolno mu było podać nikomu ręki, ani serdecznie uścisnąć. Nie mógł i już. W dodatku wszystkie osoby, które napotykał w sklepie lub tramwaju były zamaskowane i w żaden sposób nie można było stwierdzić jaki mają wyraz twarzy i czy w ogóle jakiś mają.

Myszkin obudził się zlany potem i resztę czasu, pozostałego do chwili gdy wypadało wstać, spędził na dociekaniu co też jego sen może oznaczać lub zwiastować. Ponieważ samodzielnie nie doszedł do zadowalających wniosków, a i telefon do kanonika Vaubain nie przyniósł rezultatów, uczynił to, co człowiek oświecony czyni w takiej sytuacji czyli udał się do księgarni. Po zapoznaniu się z ofertą nabył obszerne i wyczerpujące dzieło pt. Sennik Egipski. Przy okazji dowiedział się również o istnieniu Sennika Babilońskiego i nawet przez chwilę wahał się czy nie nabyć obu, ale egipski był grubszy.

Resztę dnia Myszkin spędził na studiowaniu sennika. Niestety nie udało mu się znaleźć w nim satysfakcjonującej odpowiedzi na dręczące go pytania. Sennik powędrował na półkę, a Myszkin do łóżka. Krótko bił się z myślami, ale w końcu zasnął. Sniło mu się, że wypadają mu zęby.
.

Mieszkanie bezpośrednio nad Kropotkinem zamieszkuje emerytowany pracownik poczty Paweł Prochorowicz Gubin. Mieszkanie jest duże, słoneczne i przestronne, zasadniczo zdecydowanie za duże dla mieszkającego samotnie emeryta i wdowca, ale co tam. Kto by staruszkowi żałował. Chyba może tylko wielodzietna rodzina Bezymienskich gnieżdżąca się w dwóch pokoikach w oficynie, Ewentualnych pretensji Bezymienskich nie można jednak traktować zbyt poważnie, bo po pierwsze wprowadzili się niezbyt dawno, a po trzecie nie wiadomo w jaki sposób zdobyli przydział.*

Poza starą Jewdokią przychodzącą sprzątać w każdy czwartek nikt Pawła Prochorowicza nigdy nie odwiedzał.

Paweł Prochorowicz pokasływał od zawsze. Pokasływanie Pawła Prochorowicza wiązało się, jak wszyscy sądzili, z nadużywaniem tytoniu, który Paweł Prochorowicz palił bez umiaru i z lubością. Było słychać na schodach dyskretne pokasływanie – wiadomo: Paweł Prochorowicz wraca z targu taszcząc to, co akurat na targu zakupił. Albo coś innego. Poza paleniem i pokasływaniem Paweł Prochorowicz podlewał jeszcze rośliny na balkonie, słuchał radia i poświęcał się swojej okazałej kolekcji znaczków, które przekładał z klasera oprawionego w czerwone płótno do klasera oprawionego w płótno jakiegoś innego koloru, aby następnego dnia przełożyć je z powrotem tam gdzie były uprzednio. Wiele się w życiu emerytowanego pracownika poczty nie działo, do pokasływania wszyscy lokatorzy się przyzwyczaili i gdyby Paweł Prochorowicz nagle przestał pokasływać, to zapewne by lokatorom czegoś brakowało.

Być może właśnie dlatego nikt nie zwrócił szczególnej uwagi, gdy Paweł Prochorowicz zaczął nagle pokasływać intensywniej. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że przestał pokasływać, a zaczął intensywnie kaszleć. Suchy kaszel emeryta dudnił teraz w czeluściach klatki schodowej, że echo niosło.
Przed dwoma dniami Jewdokia wkroczyła do mieszkania w celach wiadomych i znalazła Pawła Prochorowicza nie tam gdzie zazwyczaj, czyli za biurkiem i pochylonego z lupą w ręku nad klaserem, lecz leżącego bezsilnie w pościeli i majaczącego ze względu na wysoką temperaturę ciała. Powiadomione przez Jewdokię pogotowie, po wysłuchaniu pobieżnego opisu objawów nie śpieszyło się z przyjazdem. Dopiero późnym wieczorem przyjechali jacyś zamaskowani przebierańcy i szybko obwiniętego jak larwa w kokon srebrzystej folii Pawła Prochorowicza ponieśli na noszach do specjalnie wyposażonego pojazdu. I tyle ich widziano. Na mieszkańców kamienicy padł blady strach. Większość lokatorów poczuła się wczoraj gorzej. Znacznie gorzej. Baronowa Unbehagen zaczęła nawet pokasływać, co można było wyraźnie słyszeć przez uchylone okno.

Jakie zatem było zdziwienie ogółu, gdy dzisiaj, zamiast ekipy kosmitów dezynfekujących wszystko i wszystkich pojawiła się stara Jewdokia, wkroczyła do mieszkania Pawła Prochorowicza, otwarła szeroko okna aby przyzwoicie wywietrzyć i podśpiewując szlagier, który był najnowszy przed półwieczem, zabrała się do tego co zawsze, czyli do sprzątania.

Okazało się, że nie ma najmniejszego powodu do niepokoju. Paweł Prochorowicz, powiedzieli lekarze, ma jedynie raka oskrzeli w zaawansowanym stadium. Kamienica odetchnęła z ulgą.

Ot życie, pomyślał sobie Kropotkin. Nieprzerwany strumień zdarzeń. Złych wieści i wieści krzepiących, przywracających spokój i nadzieję. I pozwalających pogodnie spoglądać w niosącą coraz to nowe niespodzianki przyszłość.

(*) Po drugie nikt Bezymienskich nie lubił, ale ponieważ nie jest to istotne, to pominiemy. 

This was a very terrible and melancholy Thing to see, and as it was a Sight which I cou’d not but look on from Morning to Night; for indeed there was nothing else of Moment to be seen, it filled me with very serious Thoughts of the Misery that was coming upon the City, and the unhappy Condition of those that would be left in it.

Daniel Defoe
„A Journal of the Plague Year”

Pierwszy był sąsiad z góry, emerytowany pracownik kantoru włókienniczego, niejaki Zajcew. Jeszcze przed tygodniem zwykł czaić się w ogarniętej półmrokiem sieni kamienicy, aby wyjaśniać zaskoczonemu Kropotkinowi (lub komukolwiek z wchodzących, bądź wychodzących mieszkańców) co sądzi na temat nieodpowiedzialnych jednostek dokonujących w pobliskim sklepie zupełnie niepojętych, bo rozpasanych zakupów artykułów codziennego użytku.
– Mąkę wykupują – szeptał nerwowo – cukier też.
– Hm – odparł Kropotkin.
Kropotkin potrafił sobie doskonale wyobrazić, że Zajcew porozumiewawczo przy tym mrugał. Ze względu na półmrok nie mógł mieć jednak całkowitej pewności.
– Zgodzi się Pan ze mną – ciągnął Zajcew – że jest to zachowanie zgoła nieracjonalne i wysoce aspołeczne. W ten sposób może dojść do paniki i wtedy naprawdę będzie problem. Ludzie zobaczą, że nie ma cukru i zaczną dopiero kupować. Karygodne zachowanie, jeśli się mnie Pan pyta.

Dwa dni później Zajcewa zabrało pogotowie. Znalazła go baronowa Unbehagen leżącego na podeście półpiętra. Zajcew spoczywał na plecach i cicho kwilił. Najwidoczniej stracił równowagę i potknął się wnosząc po schodach ogromniasty pakunek papierów wartościowych w rolkach. Rolki leżały porozrzucane wokół leżącego Zajcewa, który upadając doznał złamania tego i owego, a przede wszystkim niestety również miednicy. Sanitariusze ponieśli Zajcewa na noszach do karetki i tyle go widziano. Porozrzucanymi rolkami papieru toaletowego zaopiekowali się szybko pomocni sąsiedzi. Po paru minutach już nic nie leżało.

Następna była mieszkająca w oficynie pod numerem trzynastym stara Korbiennikowa, która spędziwszy słotny i zimny dzień na bieganiu po aptekach w celu uzupełnienia i tak już pokaźnych zapasów środków dezynfekcyjnych i masek chirurgicznych dostała zapalenia płuc i zeszła była w trymiga. W ciągu dwóch dni, bywają bowiem zapalenia płuc z takim piorunującym przebiegiem i nic na to człowieku nie poradzisz.

Po Korbiennikowej przyszła pora na przedsiębiorcę Zylbersztajna. Zylbersztajn zajmował słoneczny apartament z obszernym balkonem, na trzecim piętrze, od ulicy. Zajmował, bo już nie zajmuje. Ten zazwyczaj spokojny i zrównoważony człowiek zainwestował oszczędności swojego życia w biuro podróży, niestety nagle, w związku z zaistniałą sytuacją epidemiologiczną okazało się, że podróży nie będzie. Czego niestety nie można powiedzieć o zobowiązaniach bieżących i przyszłych.  Zylbersztajn, najwidoczniej nie potrafiący pogodzić się z zaistniałą sytuacją musiał zostać poddany tak zwanej, jak się fachowo wyraził badający go psychiatra, hospitalizacji. Krótko i zwięźle: po tym, jak nocą wyszedł na balkon i wymachując rękoma zaczął wydawać różne sprośne okrzyki, sąsiadom nie pozostało nic innego, jak wezwać policję. Wezwana policja została przez Zylbersztajna pokopana i pogryziona. Wśród wydawanych przez przedsiębiorcę Zylbersztajna okrzyków najniewinniejszy był krótki wierszyk, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję z pamięci):
„wirusa się nie boję, bo mam w dupie naboje“. Koniec cytatu.
Niewinna ta rymowanka nie wzbudziłaby zapewne protestów, ani nawet niepokoju sąsiadów, gdyby nie fakt, że Zylbersztajn wybrał na swój głośny występ godzinę czwartą nad ranem, na balkonie pojawił się ubrany jedynie w klapki kąpielowe i kwestie słowne przerywał wygrywanym na trąbce sygnałówce utworem przypominającym hejnał mariacki, chociaż raczej odlegle. Sanitariusze uporali się z Zylbersztajnem raz dwa i nie pomógł mu ani zerwany ze ściany krucyfiks, którym próbował się od intruzów odganiać ani też pokaźnych rozmiarów portret urzędującego prezydenta, którym usiłował bezskutecznie osłonić miejsca intymne.  Może zresztą było też na odwrót, w zamieszaniu trudno było się rozeznać. Fakt, że Zylbersztajn był trzeźwy pogorszył tylko jego i tak już beznadziejne położenie.
. . .
Mimo usilnych starań Kropotkin nie może pozbyć się natrętnej myśli, że nie są to ostatnie ofiary grasującej wokół zarazy.

„This may serve a little to describe the dreadful Condition (…), tho’ it is impossible to say any Thing that is able to give a true Idea of it to those who did not see it, other than this; that it was indeed very, very, very dreadful, and such as no Tongue can express“

Daniel Defoe
A Journal of the Plague Year

Poranna audycja. Rozmowa dziennikarki (dziennikarki?) z zaproszonymi do studia politykami.
– Chciałabym zacząć od pytania – zaczęła od pytania prowadząca – co państwo macie do zakomunikowania naszym głęboko zaniepokojonym słuchaczom?

Kropotkin, który do tej pory nie był zaniepokojony, ani głęboko, ani płytko, nadstawił uszu. W zasadzie nie zamierzał się niepokoić, szczególnie, że nie dostrzegał do niepokoju żadnych powodów, ale wiadomo, może z faktu, że nie dostrzegał niekoniecznie musiało wynikać, że takich powodów nie było? Bo i kto tam wie? Na wszelki wypadek Kropotkin postanowił wyłączyć odbiornik. Odbiornik, jak sama nazwa wskazuje, służy do komunikacji jednokierunkowej. Komunikacja jednokierunkowa od zawsze napawała Kropotkina niepokojem, głównie ze względu na asymetrię. Odbiornik mógł na przykład służyć do niepokojenia Kropotkina, natomiast gdy Kropotkin chciał uporać się z własnym niepokojem, to był raczej nieprzydatny.

Około południa Kropotkin lekkomyślnie włączył telewizor. W telewizorze można zobaczyć różne, przeważnie głupie i nudne rzeczy produkowane przez przemysł telewizyjny dla mniej wymagających. Telewizję można jednak traktować jako źródło informacji czyli dowiedzenia się co się dzieje i właśnie w tym celu Kropotkin włączył. Nie żeby traktował uzyskiwane drogą zasysania programu telewizyjnego informacje z zaufaniem, ale czasem zdarzał się cud i pośród mało interesujących, ale za to nierzetelnie podanych wiadomości można było coś tam wyłowić.

Spiker wyglądał poważniej niż zwykle, ale to nie musiało jeszcze nic oznaczać. Może zresztą Kropotkinowi tak się tylko wydawało.

– Zaczniemy od najważniejszego tematu czyli Koronawirusa- powiedział spiker. Po czym streścił wypowiedzi różnych polityków ochoczo wypowiadających się na każdy temat, ze szczególnym uwzględnieniem tematów, o których wypowiadający się politycy nie mieli pojęcia. Wypowiedzi polityków partii rządzącej sprowadzały się do tego, że nie ma powodów do paniki. Wszystko jest pod kontrolą i doskonale zorganizowane na wypadek. Wypowiedzi polityków opozycji sprowadzały się do tego, że nic nie jest zorganizowane, a na odcinku ostrzegania przed niepotrzebną paniką sytuacja jest wręcz tragiczna.

Ponieważ mieszkanie wymagało sprzątnięcia, Kropotkin zaczął je sprzątać. Telewizor dalej sobie gadał. Ostrzeżenia przed niepotrzebną paniką powtarzały się z nużącą regularnością, to znaczy co 10 minut. Po sprzątnięciu mieszkania Kropotkin udał się na spacer i wiedziony nagłym impulsem wszedł do pobliskiej kawiarni. Rozmowy stałych bywalców obracały się wokół tego i owego ale głównie wiadomo czego. Kropotkin, zirytowany zaistniałą sytuacją zamówił dużą kawę z mlekiem i starym przyzwyczajeniem sięgnął nieopatrznie po gazetę.

Powszechnie znany cytat

3 lutego, 2020

Wersja pełna pojawiła się najprawdopodobniej w latach trzydziestych ubiegłego wieku. I od razu rozpoczęła samodzielną egzystencję wędrując przez publikacje, dzieła naukowe, artykuły prasowe, eseje okolicznościowe. You name it. Ostatecznie przebiła się jednak wersja skrócona. Okrojona do wymiarów (nieomal) aforystycznych. Ale za to jakże przydatna w zabiegach natury marketingowej. Brzmiała ona mniej więcej tak:

There is hardly anything in the world that someone cannot make a little worse and sell a little cheaper, and the people who consider price alone are that person’s lawful prey.

Spróbujmy przełożyć z obcych języków na własny. Kto wie, może wśród czytelników znajdą się jacyś prezydenci. Internety, mają to do siebie, że wleźć i odnieść wrażenie może każdy i potem masz babo. Przypałęta się jakiś prezydent, albo jeszcze gorzej i potem wstyd i opinia całkiem zrujnowana.

Niewiele jest rzeczy na tym świecie, których ktoś nie byłby w stanie zrobić trochę gorzej i (dzięki temu) móc sprzedać trochę taniej; ofiarami tych osobników padają słusznie ci, którzy w swoich wyborach kierują się jedynie ceną.

Ładne prawda? Autorem tych brzemiennych w znaczenie słów został John Ruskin (1819 -1900), co prawda został nim dopiero pośmiertnie, ale taki już los wybitnych myślicieli, że najlepsze cytaty z dzieł własnych wymyślają dopiero gdy nie ma ich już pośród żywych.

John Ruskin, raczej słabo spopularyzowany nad Wisłą, był w wiktoriańskiej Anglii postacią powszechnie znaną jak również powszechnie uznawaną za wybitną. I jako taki czczony jest po dziś dzień po obu stronach oceanu, użyczając swojego imienia niezliczonym instytutom, fundacjom, stypendiom, a nawet całym uczelniom. Galeria zauroczonych Ruskinem budzi podziw, ach kogo tam nie było, Gandhi sąsiaduje z Proustem, Arnold Toynbee ściska się z Lwem Tołstojem. Tęga głowa była z tego Ruskina. Pozostawił po sobie dzieła zebrane (36 tomów) i posiadłość, w której obecnie znajduje się muzeum oraz siedziba fundacji pielęgnującej kult tego zdumiewającego człowieka. Artysty, myśliciela, filozofa kultury i krytyka cywilizacji. Człowieka, który będąc niebywale zamożnym rozdał swój majątek na zbożne cele, bo widział sprzeczność pomiędzy „byciem socjalistą i byciem bogatym” i który w zadziwiający sposób łączył bycie utopijnym socjalistą z głęboką wiarą. To znaczy łączył wówczas gdy wierzył, a gdy nie wierzył to nie łączył. Różnie z tym bywało.

Po Johnie Ruskinie pozostały plotki dotyczące jego interesujących upodobań seksualnych, 36 tomów dzieł zebranych i jeden powszechnie znany cytat, co do którego nie ma pewności, kto go wymyślił. Jest pewność, że nie był to John Ruskin.

Reallifecam

14 listopada, 2019

Intro

Turysta, który będąc w Paryżu ma zamiar obejrzeć pałac królewski może doznać poważnego dysonansu poznawczego. Wyruszywszy ulicą St. Honore z okolic Placu Vandome i podążając w stronę Luwru, dobrnie po kilku minutach do placu o nazwie Place du Palais Royal. Spojrzy na prawo: Louvre, czyli pałac, wiadomo, królewski. Obecnie muzeum. Spojrzy na lewo: imponujący kompleks budynków oznaczonych na planie miasta jako Le Palais Royal. Czyli pałac królewski. Budynki obarczone tą nazwą schowane są za ładną kolumnadą i mieszczą rozmaite sławetne instytucje, pałacu królewskiego raczej pośród nich nie ma. Mimo to historia może nas w tym miejscu wiele nauczyć, głównie tego, że pewne zjawiska powtarzają się na przestrzeni wieków z graniczącą z perwersją regularnością. Wybierzmy się na małą wycieczkę historyczno-krajoznawczą. Będzie sporo do czytania, żeby potem nikt nie mówił, że nie ostrzegaliśmy. Ale obrazki też będą.

Kardynał.
Na początku był kardynał Richelieu. Tak, ten sam Richelieu, który naprzykrzał się trzem muszkieterom. Trzej muszkieterowie (których było czterech) nigdy nie istnieli, niejaki Dumas zwany przez potomnych Ojcem po prostu ich zmyślił. Być może dlatego też zaistnieli (i istnieją nadal) w zbiorowej świadomości, czego nie można powiedzieć o kardynale Richelieu, który, choć istniał i trząsł swego czasu połową Europy, w kolektywnej świadomości istnieje tylko marginalnie i to głównie za pośrednictwem zmyślonych muszkieterów. Richelieu, poza zarządzaniem monarchią (które to zadanie przerastało siły Ludwika XIII) trudnił się głównie intrygami na dworze i aby mieć blisko do pracy postanowił wybudować skromną siedzibę nieopodal pałacu królewskiego zwanego już wówczas Palais du Louvre, praktycznie po drugiej stronie ulicy. Siedziba wyszła, łagodnie rzecz biorąc, okazała. Aby nie powiedzieć, że być może nawet trochę za bardzo. Jacques le Mercier, któremu Richelieu powierzył to zadanie stworzył, łagodnie ujmując, monstrum dorównujące rozmiarami siedzibie władcy i pokazujące poddanemu kto tak naprawdę we Francji rządzi. Budowę ukończono w 1629 roku, 13 lat później (ponieważ nic nie trwa wiecznie) kardynał wydaje ostatnie tchnienie i tyle z tego miał. Kardynał zeszedł był, pałac pozostał i aby przywrócić równowagę Bourbonowie kładą na nim łapę. W przeciwieństwie do kardynałów królowie mogą się wówczas legalnie rozmnażać i ich potrzeby lokalowe są odpowiednio większe. Do pałacu po duchownym przeprowadza się z Luwru (czyli po prostu na drugą stronę ulicy) Anna Austryjaczka wraz z potomstwem. Małżonek Anny, Ludwik XIII ma teraz odpowiednie warunki aby móc się poświęcić swemu nowemu hobby czyli żarliwie się modlić i umartwiać. Zastąpienie życia rodzinnego modłami nie wychodzi mu jednak na zdrowie i po 6 miesiącach podąża śladem kardynała, czyli zasypia w Panu. Ponieważ rodzina królewska nie może zamieszkiwać byle gdzie, pałac po ministrze – duchownym uzyskuje nowe miano i zwie się od natychmiast pałacem królewskim.
Wtręt dla dla miłośników pisma obrazkowego.

Kardynał Richelieu wyglądał tak:

Kardynau

Natomiast jego skromna siedziba, jeśli wierzyć starym rycinom, z lotu ptaka wyglądała podobno tak:

Natomiast od ogrodu jak na poniższym obrazku. Prawda, że ładna?

I jakże tu się dziwić współczesnym biskupom, że konsekwentnie podążają (przynajmniej w naszej ojczyźnie) wyznaczoną przez słynnego poprzednika ścieżką? Nie sposób, ale chyba  trochę zboczyliśmy.

Fronda i trauma
Nasz wybitnie polonocentryczny, wpojony w dzieciństwie sposób patrzenia na dzieje Europy sprawia, że wydaje się nam, że powstania kozackie lub w gruncie rzeczy mało znaczący incydent w ramach tzw. Wojny Północnej zwany w polskich podręcznikach historii Potopem Szwedzkim były znaczącymi wydarzeniami historycznymi. Nie były. Trafiło nas przypadkiem. Pierwsza połowa XVII wieku to szereg krwawych, wyniszczających wojen i konfliktów, które rozlały się w całej Europie, od Gibraltaru po Koło Polarne.Taka np. Wojna Trzydziestoletnia (1618-1648), będąca (toutes proportions gardées) konfliktem bardziej krwawym i wyniszczającym niż obie Wojny Swiatowe razem wzięte, jeszcze coś nam mówi, ale o toczącej się równolegle do niej hiszpańsko-niderlandzkiej Wojnie Osiemdziesięcioletniej (1568 – 1648 ) lub Wojnie 24-letniej pomiędzy Francją i Hiszpanią (1635-1659) mało kto nad Wisłą słyszał. Ta ostatnia jest jednak ważna, bo doprowadziła dwa europejskie mocarstwa do ruiny. Jedno (Hiszpanię) bardziej, drugie (Francję) mniej, chociaż cena, jaką przyszło Francji zapłacić była spora. Wojny dużo kosztują, wojny toczone dziesięciolecia kosztują horrendalnie dużo. Podatki nakładane na poddanych tylko do pewnego momentu wypełniają w znaczący sposób skarbiec monarchów, gdy nie wystarczają na bieżące finansowanie monarchicznych rzezi, zaczyna się zwykłe łupienie ludności. Zaczyna się od chłopstwa (co prowadzi do powstań) ogarniając coraz szersze warstwy społeczne nie widzące powodu dla którego miałyby jeść korę z drzew w imię obrony fanaberii domu panującego. I tak dochodzimy do Frondy, szeregu protestów, ruchawek, powstań a nawet wojenek domowych, które ogarnęły Francję w 1648 roku i trwały przez lat pięć. Naparzali się wszyscy z wszystkimi, parlament z domem królewskim, książęta z Kardynałem Mazarin, chłopi z arystokracją. Małoletni Ludwiczek, który miał przejść do historii jako Ludwik XIV nie miał z tego okresu dobrych wspomnień. Przez pewien czas tułał się wraz z mamusią i resztą dworu od zameczku do zameczku uciekając przed własnymi niewdzięcznymi poddanymi, przez resztę czasu siedział w pałacu przy zgaszonych kandelabrach przysłuchując się odgłosom toczonych na ulicach Paryża walk. Krótko mówiąc, mało komfortowa sytuacja, która osiągnęła swe apogeum pewnej lutowej nocy 1651 roku, kiedy do pałacu wtargnęła rozjuszona tłuszcza, biegnąc od komnaty do komnaty i sprawdzając ile prawdy jest w pogłoskach, że dwór królewski znów uciekł z miasta. Mały Ludwik uratował się jedynie dzięki temu, że udawał głęboko śpiącego podczas gdy wokół niego trwała grabież mienia urozmaicona jedynie gwałceniem pokojówek. Wynikł z tej sytuacji głęboki uraz psychiczny, którego ostatecznym rezultatem było wybudowanie w późniejszym okresie Wersalu. Już nigdy nie miała powtórzyć się upokarzająca sytuacja, w której udający śpiącego król robił ze strachu przed igraszkami paryskiego ludu, hm, pod siebie.

Dom Orleański. Dalsze losy nieruchomości
Ponieważ jednak zaczęliśmy od pałacu królewskiego, to pozostańmy jeszcze przez chwilę przy owym. Ludwik (nadal czternasty), z braku innego pomysłu postanowił podarować obiekt młodszemu bratu, Filipowi Orleańskiemu, niech też sobie ma. Ten zaś pozostawił kompleks swojemu synowi (również Filipowi i również Orleańskiemu, aczkolwiek zwanemu drugim). Dwa pokolenia później Pałac przytrafił się wreszcie Ludwikowi Filipowi II Orleańskiemu i przy tym panu wypada się na chwilę zatrzymać. LF2O był arystokratą praktycznym. Stwierdził, że okazały budynek w samym centrum zamiast przysparzać kosztów i splendoru, mógłby na siebie zarabiać. Począwszy od roku 1780 kompleks pałacowy zostaje część po części przekształcany w coś czego dotąd nie było, a co historycy architektury nazywają obecnie pierwszą zadaszoną galerią handlową. Jeśli zatem, drogi czytelniku, dostajesz bólu głowy i mdłości wędrując poprzez niekończące się pasaże monstrualnych amerykańskich „malls” lub europejskich tzw. galerii handlowych to wiedz, że zawdzięczasz to pouczające doświadczenie Ludwikowi Filipowi Józefowi II Orleańskiemu, księciu, przedsiębiorcy, libertynowi, spryciarzowi-rewolucjoniście czyli człowiekowi wielkiego majątku, wielu talentów i doskonałych koneksji. Ciekawa postać. Czytelnik zaczyna już podejrzewać, że taka kombinacja talentów, możliwości i zdolności prawdopodobnie doprowadzi posiadacza do marnego, ba, żałosnego końca. Czytelnik podejrzewa słusznie. Ale o tym za chwilę. Na razie poprzestańmy na tym, że ten Ludwik, gdy jeszcze był członkiem domu panującego, wyglądał tak:



Burdel królewski, burdel rewolucyjny.

Wróćmy jednak do Palais Royale, z którego w latach 80-ych XVIII wieku królewską pozostała tylko nazwa. Do ogromnego kompleksu wkracza komercja, za nią konsumpcja i rozrywka, a na koniec rozpusta. Podczas gdy w rozlicznych kawiarniach rozgorączkowani intelektualiści i ci, którzy pragną się za takich uważać toczą coraz bardziej wywrotowe, a czasem nawet świętoburcze dysputy, podczas gdy arystokracja i wzbogacone mieszczaństwo ugania się po sklepikach za dobrami luksusowymi, damy z półświatka odkrywają niezliczone krużganki pałacu i skupiska zarośli w ogrodach jako doskonałe miejsce do uzupełnienia oferty kompleksu o usługi zaspokajające potrzeby cielesne klientów. Nie bez przesady można powiedzieć, że w kawiarniach usytuowanych w Palais Royale ucieleśnił się duch buntu przeciw zwierzchności. Od słowa do słowa przy kawie i kieliszku wina, a na końcu była zupełnie prawdziwa rewolucja. To na dziedzińcu wewnętrznym pałacu Camille Desmoulins pewnego lipcowego wieczora 1789, (po tym jak lekko podchmielony wyszedł z kawiarni) wezwał lud paryski do rewolty, wskazując chwiejną dłonią Bastylię jako symbol ucisku. Lud wziął jego słowa poważnie i następnego dnia po Bastylii pozostała kupa dymiących kamieni zgliszczy. Morał, który z tego wynika, wykracza znacznie poza trywialne stwierdzenie, że trzeba uważać na to co się wygaduje pod wpływem. Desmoulins (z kolegami) uruchomił proces, którego sam miał stać się ofiarą. Przedtem jednak zdołał (z kolegami) wysłać na gilotynę Ludwika Filipa nr 2, któremu nie pomogło ani przemianowanie Palais Royale na Palais Egalité , ani nawet zmiana nazwiska na Filip Egalité połączona z próbą przekonania opinii publicznej, że nie jest tym kim jest, lecz jedynie synem koniuszego swego ojca pochodzącym z przyzwoitego, nieprawego łoża. Nic to nie dało. W każdym razie Ludwik Filip, gdy przestał być Ludwikiem Filipem, ale jeszcze zanim został zgładzony, wyglądał tak:

Kilka miesięcy później Desmoulins, prowadzony na szafot, wskazał palcem na skazujących go na śmierć Robespierra i Saint Justa i krzyknął, że wkrótce podążą za nim. Ponieważ jego wskazywanie palcem miało moc sprawczą, tak się też niedługo potem istotnie stało. Pod koniec sławetnego roku 1794 wszyscy protagoniści tej zabawnej i pouczającej historii odeszli do tejże na zawsze. Ponieważ jednak, gdy coś się kończy to zazwyczaj zaczyna się coś nowego (tak, tak panie Fukuyama) to po okresie wielkiego terroru nastąpiły rządy Dyrektoriatu. Sporo się zmieniło. Również dla niejakiego Borela, stangreta Robespierre’a, który musiał poszukać sobie nowego zajęcia. Z czegoś w końcu trzeba było żyć.

Nowe czasy, stare przyzwyczajenia.
O Borelu wiemy niewiele. Wiadomo, że wykorzystał czasy Wielkiego Terroru do zainicjowania pewnych, hm, zmian w stosunkach własnościowych tyczących intratnej gastronomii umiejscowionej w Palais Royale. W każdym razie, po 1794 ze zdziwieniem odkrywamy, że wzmiankowany Borel jest nagle właścicielem szeregu lokali, których uprzednimi właścicielami byli najwidoczniej kontrrewolucyjni łajdacy, musiało chyba tak być, skoro dosięgła ich karząca ręka rewolucyjnej sprawiedliwości. W zasadzie ludzkość powinna się do tej, najwidoczniej ponadczasowe,j telenoweli przyzwyczaić: na początku są ideały, domaganie się sprawiedliwości społecznej, słuszny gniew ludu, a na koniec okazuje się, że ktoś się sprytnie uwłaszczył. I to niekoniecznie kosztem ciemiężycieli. Borel był człowiekiem nader uzdolnionym, pieniądze zarabiał głównie występami dla kawiarnianej publiczności ponieważ odkrył w sobie również talent brzuchomówcy. W krótkim czasie należą do niego trzy tzw. Café Caves, czyli zlokalizowane w lochach pałacu spelunki, w tym słynna na cały Paryż (i daleko poza jego granicami) Café des Aveugles. W swobodnym tłumaczeniu: kawiarnia ślepców. Café des Aveugles rozpoczęła swą działalność w 1784 roku, jeszcze zanim Ludwik Filip Orleański nr 2 odczuł przemożną potrzebę zostania zwykłym obywatelem. Pomysł był genialnie prosty: ponieważ damy i kawalerowie starego reżimu odczuwali (obok potrzeb natury ekshibicjonistycznej) również pewne skrępowanie jeśli chodziło o gapienie się na baraszkujących arystokratów przez przedstawicieli posługującego gminu, to problem rozwiązano zatrudniając jako obsługę niewidomych. Warunkiem zatrudnienia była ślepota, wszyscy, nawet orkiestra umilająca swym rzępoleniem cielesne figle byli ociemniali, czy też, jak zwykło się mówić, zanim zapanował terror poprawności politycznej, najzwyczajniej ślepi. Koncept był atrakcyjny i przetrwał czasy rewolucji. Usytuowany nieopodal przytułek dla ociemniałych L’Hospice des Quinze-Vingts był niewyczerpanym źródłem kadr. W 1805 do kolekcji Borela dołącza położona pod Cafe de la Rotonde tzw Le Caveau du Sauvage (w swobodnym tłumaczeniu: jaskinia dziczy) i ta zasługuje na szczególną uwagę. Koncepcja była ciekawa i prosta, podobnie jak w przypadku Café des Aveugles w znajdujących się na obrzeżu sceny, amfiteatralnie umiejscowionych boksach, panie i panowie klienci mogli oddawać się zarówno konsumpcji jak i (za dodatkową opłatą dwóch soldów) obserwacji tego, co działo się na scenie. Na tejże ciemnoskórzy, sprowadzeni z kolonii tzw. dzicy oddawali się w stanie naturalnym i bez specjalnego skrępowania rozmaitym codziennym czynnościom ze specjalnym uwzględnieniem gotowania posiłków, pląsów i permanentnej kopulacji. Gotowanie posiłków i pląsy nie były prawdopodobnie głównymi atrakcjami . O ile Café des Aveugles była pierwszym znanym przypadkiem próby monetaryzacji ekshibicjonizmu, to Le Caveau du Sauvage pozwalała uważającym się za cywilizowanych Paryżanom zaspokajać kosztem „dzikich” potrzeby natury voyeurystycznej. Czyli, tłumacząc z nadętego na potoczne i powszechnie zrozumiałe, za tzw. kasę pogapić się na obcowanie cielesne z perspektywy przeświadczenia o cywilizacyjnej wyższości. Kto dał wówczas dowód większego moralnego zdziczenia: organizatorzy tego ludzkiego zoo, ciekawscy uczestnicy procederu, czy też ci, którzy dali się zamknąć? Trudno odpowiedzieć, to znaczy łatwo jeśli zastosujemy dzisiejsze kryteria, ale nie zapominajmy, że wówczas tych kryteriów nie było. Były inne. To, czy nam się muszą podobać to już odmienne zagadnienie.
Później czasy się zmienią, Borel umrze w 1825 pozostawiając potomkom fortunę, wraz z końcem I-go Cesarstwa zaczyna się powolny upadek działalności rozrywkowej w podziemiach Palais Royale, czasy Restauracji najwidoczniej nie sprzyjały figlom. W 1830 na tron wstąpi Ludwik-Filip, nawiasem mówiąc najstarszy syn wspomnianego uprzednio Filipa Egalité, już nie jako król Francji, lecz Francuzów i pozbawi poddanych wszelkich zdrożnych rozrywek ostatecznie wypędzając z Palais Royale w roku 1836 rozpustę i nie tylko Prawdopodobnie był to ukłon w stronę coraz bardziej dominującej moralności mieszczańskiej, kłanianie się niewiele mu jednak pomogło, w 1848 Ludwik-Filip zostaje wysłany na wygnanie do Anglii, jeśli porównamy jego los z losem ojca to chyba można zaryzykować twierdzenie, że miał szczęście.  I to w zasadzie jest już koniec Domu Orleańskiego jako zbioru pretendentów do francuskiej korony. Przemijają wiek XIX i XX, nadchodzi wiek XXI a z nim Internet 2.0

Technologia. Robi się fajnie.
Web 2.0 eksplodował w okolicach roku 2004 i przyniósł szereg zmian w stosunku do tego co było przedtem, a co dzisiaj nazywamy Web 1.0. Nie będziemy ich tutaj wszystkich wymieniać, ważne jest głównie to, że przełamanie paradygmatu dzielącego jego użytkowników na dostarczycieli i konsumentów treści doprowadziło do masowego pojawienia się tzw. prosumentów, czyli osobników będących dostarczycielami i konsumentami w jednym. To zaś spowodowało  dramatyczne wzmożenie przepływu danych  i wymogło daleko idące zmiany natury technologicznej, pojawiła się i zwyciężyła szerokopasmowość jako nowy standard więc tzw. streaming media natychmiast zapuściły w sieci korzenie. Do sieci wkraczają radio, wideoblogi, podcasty. Swiat oplata sieć webcams transmitujących w czasie rzeczywistym to co akurat znajduje się przed obiektywem. Znajdują się pierwsi śmiałkowie transmitujący za pomocą mediów społecznościowych swoje próby samobójcze lub uszczęśliwiający ludzkość widokiem jak sobie sami (lub swoim partnerom) robią dobrze. Kolokwialnie mówiąc: zatarła się różnica pomiędzy tymi, którzy świadczą usługi dla ludności i ludnością, ponieważ ta nagle mogła sobie sama świadczyć. Ogólnie mówiąc zrobiło się fajnie i ciekawie. Pojawienie się Borela 2.0 było tylko kwestią czasu.

Borel 2.0.  Nowe powraca.
No i mamy. Pierwsza była zapewne strona o wdzięcznej nazwie peephole.com, posiekane filmiki o niskiej rozdzielczości błąkają się po dziś dzień po brudniejszych zakamarkach sieci. Potem poszło już z górki. Namnożyło się. Nowoczesna Caveau du Sauvage wygląda mniej więcej tak. Dwa soldy (sou) już nie wystarczą, ceny wzrosły znacząco. Nie można sobie już tak po prostu zapłacić i się pogapić. Za 34,99 Euro miesięcznie można wykupić abonament na 30 dni i dołączyć do tłumnie zgromadzonej przed monitorami publiczności. W szeregu mieszkań, w których mieszkają nowocześni dzicy zamontowane są rozliczne kamery pozwalające śledzić interesujące aspekty codzienności ich mieszkańców: od pląsów, poprzez gotowanie i prasowanie, seks poranny lub wieczorny aż do ablucji – bo nie tylko w salonach, kuchniach lub sypialniach lecz również w łazienkach i ubikacjach umieszczone są kamery, tak aby płacącej publiczności nic wartościowego nie umknęło.
Nowocześni dzicy noszą imiona takie jak Kevin, Jane , Tibor lub Leora i zamieszkują pomieszczenia urządzone w stylu późnej IKEI, telewizor w każdym pomieszczeniu jest obowiązkowy. I prawie zawsze włączony. Mieszkania – na co wskazują odmienne strefy czasowe – muszą znajdować się w różnych krajach, ich mieszkańcy jednak dziwnym trafem porozumiewają się, z małymi wyjątkami, w narzeczu uderzająco podobnym do rosyjskiego. Cechą znamienną mieszkań jest całkowity brak książek, dzicy posiadają jednak najwidoczniej dużą podzielność uwagi, bo mimo włączonych telewizorów wpatrują się nieustannie w ajfony i smartfony, urządzenia z którymi nie rozstają się nigdy.

I tak szanowny czytelniku powróciliśmy do punktu wyjścia. Mijają wieki i wszystko się zmienia, aby w gruncie rzeczy nie zmieniło się prawie nic. Nowe wciąż powraca. I tak już zapewne pozostanie aż do końca.

Tym optymistycznym akcentem

26 września, 2019

“We’re expanding the character limit! We want it to be easier and faster for everyone to express themselves. More characters. More expression. More of what’s happening.”

Oficjalny Tweet Tweettera na Tweetterze z okazji zwiększenia dopuszczalnej ilości znaków do 280. Listopad 2017.

Ponieważ poprzedni post doczekał się nikłego oddźwięku prawdopodobnie ze względu na brak obrazków (powrót cywilizacji do komunikacji opartej na obrazie czego dowodem są instagramy wszelakie połączony z powolną lecz bezwarunkową kapitulacją słowa jest odrębnym, interesującym tematem) zaczniemy od obrazka. Ponieważ bohaterem będzie Arystydes (zwany Sprawiedliwym) to obrazek przedstawiać będzie Arystydesa (zwanego Sprawiedliwym).

Arystydes (zwany Sprawiedliwym) wyglądał prawdopodobnie tak:

 

Uroki demokracji bezpośredniej, tak chętnie opiewane przez jej zagorzałych, ale najwidoczniej pozbawionych wyobraźni zwolenników, nabierają gorzkiego posmaku gdy wracamy do źródeł tego z czego, jak podkreśla wielu zwolenników optymistycznego poglądu, że człowiek staje się światłym i odpowiedzialnym obywatelem przez fakt swego przyjścia na świat, „wszyscy się wzięliśmy”.
W ten sposób znów lądujemy u źródeł, czyli na lotnisku o nazwie „demokracja ateńska”. Proszę zapiąć pasy.

Zacytujmy ponownie naszego ulubieńca Kornelisza Neposa.

Arystydes, syn Lizimacha, Ateńczyk, był prawie rówieśnikiem Temistoklesa i współubiegał się z nim o pierwsze miejsce w państwie — rywalizowali przecież ze sobą. Na ich przykładzie poznano, jak bardzo wymowa góruje nad uczciwością. Chociaż bowiem Arystydes odznaczał się prawością do tego stopnia, że był jedynym — jak daleko może sięgnąć pamięć ludzka — o którym wiemy, że nazwano go Sprawiedliwym, to jednak doprowadzony do upadku przez Temistoklesa, na mocy owego znanego sądu skorupkowego został skazany na dziesięcioletnie wygnanie.

Ponieważ zdawał sobie sprawę z tego, że nie można opanować podburzonego tłumu, opuścił zebranie i wtedy zauważył jakiegoś człowieka, który pisał na skorupce jego imię; Arystydes podobno spytał go, dlaczego to robi i jakiego to czynu dopuścił się Arystydes, że uważa się go za zasługującego na tak wielką karę. Tamten mu odpowiedział, że nie zna Arystydesa, ale nie podoba mu się, że on z takim uporem pracował, ażeby go przed innymi nazwano Sprawiedliwym.

Można naturalnie zadać sobie jak najbardziej uprawnione pytanie, co historia ta ma wspólnego z obecnymi przemianami w komunikacji społecznej będącymi wynikiem nowych technologicznych możliwości? Można. Teza jest taka, że bezpośredni dostęp każdego uczestnika procesu do możliwości uzewnętrznienia i zakomunikowania swojego zdania na jakikolwiek temat przywraca warunki ramowe znane z ateńskiej agory dając te same prawa i możliwości zarówno obywatelowi jak i przedstawicielowi motłochu dającemu bezrefleksyjnie upust swoim emocjom bez liczenia się z konsekwencjami swojej beztroskiej działalności.

Teza jest również taka, że erozja demokracji rozumianej jako proces debaty toczonej poprzez przedstawicieli „ludu” i wyborów dokonanych w oparciu o ocenę przedstawionych w ramach tej debaty argumentów jest w sytuacji, w której każdy kretyn dzierży w łapie skorupę, na której może nabazgrać co tylko chce, o ile tylko nie przekroczy dopuszczalnej przez Twittera ilości znaków – procesem nieuniknionym i jak się wydaje niemożliwym do zatrzymania.

I tym optymistycznym akcentem pragniemy zakończyć nasz przydługi i – z całą pewnością – męczący dla wychowanków Tweettera i Instagrama wywód.

Kiedyś było lepiej

3 czerwca, 2019

Polityka jest rzeczą wstrętną, co do tego, jak się wydaje, panuje powszechny konsens. Zasiedlona przez opętanych żądzą władzy kunktatorów, intelektualne karły i amoralne zera, na zmianę przeraża obywatela i mierzi. Obywatel, będąc przekonanym, że jego głos nie ma wobec wyalienowania się klasy politycznej najmniejszego znaczenia, odwraca się od aktywnego uczestnictwa w życiu politycznym zamieniając się tym samym w idiotę. Tak, w idiotę – bo taki jest właśnie starogrecki, powszechnie zapomniany źródłosłów tego epitetu. Idiotes (ἰδιώτης) to byli we wspaniałych czasach demokracji ateńskiej (z której wszyscy jesteśmy) osobnicy unikający jakiegokolwiek zaangażowania w sprawy publiczne, albo krócej: trzymający się z dala od polityki. Przykra sprawa, ale czasem nie zaszkodzi nazwać rzeczy po imieniu. Tym bardziej, że jak się przyjrzeć dokładniej, to idiotą opłaciło się być bardziej niż politykiem. O czym dalej.

Skoro obecnie zrobiło się tak wstrętnie to – nieunikniona konkluzja – kiedyś musiało się to zacząć. A zanim się zaczęło to (zaryzykujemy użycie prymitywnego, aczkolwiek rozpowszechnionego komunału) kiedyś było lepiej. Politycy byli – jak powszechnie wiadomo – może nie zawsze, ale też niejednokrotnie obdarzonymi charyzmą i wynikającym z tej charyzmy szacunkiem mężami stanu, korupcja polityczna była wyjątkiem, a nie regułą, a wdzięczni obywatele potrafili nie tylko odróżnić występek od cnoty, ale również tę ostatnią docenić. I ewentualnie nagrodzić. Nie to co dzisiaj, prawda? Nieprawda.

Trudno powiedzieć skąd się bierze w ludziach skłonność do idealizowania przeszłości i traktowania jej jako emocjonalnego kontrapunktu do teraźniejszości, która w ich oczach nie tylko ma same mankamenty, ergo do idealizowania zupełnie się nie nadaje, lecz również  jest (z reguły) bardziej bolesna.

Istnieją rozmaite teorie, najbardziej atrakcyjna jest chyba ta, że historia ludzkości jest stekiem wyssanych z brudnego palucha kłamstw i bajek wymyślonych przez nieodpowiedzialnych pisarczyków w celu pokrzepienia serc i innych organów. Lub też w celu odwrotnym do wymienionego.

Załóżmy jednak (just for the sake of argument), że tak nie jest i że powinniśmy prastare relacje tzw. historyków traktować poważniej, niż na to zasługują. Poszukiwanie pokrzepienia u ojców dziejopisarstwa napotyka na pewne trudności ze względu na to, że nagle to co się wyłania może wpędzić zwolennika tezy o lepszości onegdajnego nad obecnym w głęboką depresję.

Na przykład taki Nepos, Korneliusz . Miły człowiek, współczesny Cycerona, lubił pisać. Z 16 tomów De viris illustribus przetrwał w zasadzie jeden tomik. Ale zabawny, całe pokolenia męczyły się nad nim ucząc się łaciny. W tomiku zawarte są dwa tuziny życiorysów starożytnych polityków. Na początek Militiades, potem Temistokles, Arystydes (zwany sprawiedliwym), Pauzaniasz, Kimon, Lisander i tak dalej i tak dalej.

Przekonanym o tym, że „ongiś lepiej bywało” można spokojnie zadedykować następujący fragment życiorysu Militiadesa (tak, tego Militiadesa, ateńskiego wodza i polityka, który pokonując pod Maratonem perską i zupełnie niesłuszną, bo autokratyczną armię został zbawicielem demokratycznej ojczyzny i w ogóle bożyszczem wdzięcznego ludu).

A zatem mamy rok 490 pne. Militiades – zwany też przez współobywateli „ojcem ojczyzny” akurat pokonał złego Persa i ma się dobrze. Lud jednak ma dlań dalsze zadania:

 7. Po tej bitwie Ateńczycy dali Miltiadesowi 70 okrętów, aby najechał wyspy, które wspierały barbarzyńców. Wiele z nich w tej wyprawie zmusił do posłuszeństwa, niektóre zajął siłą. Na dumnej ze swych bogactw wyspie Paros, skoro nic nie sprawił słowami, wysadził wojska na ląd, miasto zamknął szańcami i odciął dowóz żywności. Potem ustawił ochronne szopy i osłony i posunął się pod mury. Gdy był już bliski zawładnięcia miastem, las rosnący w pobliżu na stałym lądzie i widoczny z wyspy nagle nocą stanął w ogniu z niewiadomej przyczyny. Płomienie dostrzegli zarówno obrońcy jak szturmujący, i tak jedni jak drudzy wzięli je za sygnał dany przez flotę króla perskiego. Powstrzymało to Paryjczyków od poddania się, a Miltiades w obawie przed nadpłynięciem, floty królewskiej spalił machiny oblężnicze, które ustawił, i z tyloma okrętami, z iloma wyruszył, powrócił do Aten ku wielkiemu niezadowoleniu ludu.

Oskarżono go zatem o przekupstwo — że chociaż już mógł zdobyć Paros, został
jakoby przepłacony przez króla i dlatego odstąpił nic nie wskórawszy. Był wtedy chory z powodu ran, które odniósł podczas oblężenia miasta. Tak więc, ponieważ nie mógł sam się bronić, przemawiał zań jego brat, Stesagoras. Po rozpatrzeniu sprawy uniknął najcięższego wyroku i został ukarany grzywną. Ustalono kwotę 50 talentów — tyle, ile wynosiły koszty wystawienia floty. Ponieważ Miltiades nie był w stanie natychmiast zapłacić tej sumy, wtrącono go do więzienia i tam zmarł.

8. Oskarżony był wprawdzie z powodu Paros, ale przyczyna skazania była zgoła inna. Otóż Ateńczycy z powodu tyranii Pizystratesa, która skończyła się parę lat przed opisywanymi wypadkami, bardzo bali się wzrostu znaczenia któregokolwiek ze swych współobywateli. Nie wydawało się, aby Miltiades, który piastował wiele wysokich godności, potrafił stać się zwykłym obywatelem, zwłaszcza że i z nawyku władza mogła go pociągać. (…) A Miltiades łączył wielką dobroć z niezwykłą łaskawością, tak że każdy, choćby najbiedniejszy, miał doń wolny przystęp; cieszył się też wielkim poważaniem we wszystkich państwach, nosił świetne nazwisko, posiadał niezmierną sławę wojenną. Naród wszystko to mając na względzie wolał skazać niewinnego niż dłużej trwać w obawie.

Gdyby ktoś sądził, że dalej jest lepiej to się myli. Jest gorzej. Biografie „sławetnych mężów” niezbicie wskazują, że żadna cnota reprezentowana przez polityka nie uniknęła należnej kary.  I że tłumowi (zwanemu też ludem) zawsze w ostateczności bardziej imponował występek.

Wygląda na to, że idiotyzm (w starogreckim znaczeniu tego słowa) nie jest przypadłością. Na tym najlepszym z możliwych światów jest on objawem zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego.

Nie, nie wiem kto przetłumaczył. Jakiś łajdak przyjęty gościnnie pod mój dach opuścił moje domostwo z wyrazami wdzięczności na ustach iznalezionym w czeluściach biblioteczki podręcznej  egzemplarzem z 1974 (PWN) za pazuchą. W związku z tym korzystam z tłumacznia znalezionego w sieci. Nie wiem czyjego. 

 

 

Bronisław Kasper Malinowski jako pacholę słabowitego zdrowia był. Zapewne już wówczas, na przełomie wieków, krakowskie powietrze pozostawiało wiele do życzenia. Zapewne. W każdym razie młodociany Bronisław Kasper sporo czasu spędził w zaciszu domowym umilając sobie czas czytaniem. Traf chciał, że znalazł w bibliotece tomiszcze niejakiego Jamesa Frazera pod tytułem „Złota gałąź”. Znalazł i już nie mógł się oderwać. Były to czasy, gdy w przyzwoitych mieszczańskich domach była biblioteka, a w salonie stał fortepian. Nie będziemy się zagłębiać w temat, ale można zaryzykować twierdzenie, że gdyby zamiast dostępu do biblioteki miał nieskrępowany dostęp do internetu za pośrednictwem tzw. smartfona to dzieje nowoczesnej antropologii społecznej potoczyły by się inaczej. Fortepian w naszych dywagacjach pominiemy całkiem, bo nie odegra on w tej historii żadnej istotnej roli. W przeciwieństwie do niejakiego Ignacego S. Witkiewicza, który pewną rolę odegra. Ale raczej drugoplanową. W przeciwieństwie do poprawności politycznej, której jeszcze wówczas nie wynaleziono, dzięki czemu Bronisław Kasper mógł zyskać powszechną i wykraczającą daleko poza kręgi pokryte kurzem popularność, a to dzięki temu, że nazwał swoje późniejsze dzieło „Zycie seksualne dzikich”*. Tak, dzikich. O ile przyzwoitym ludziom z wyższym wykształceniem nie przystawało wówczas żywo interesować się życiem seksualnym (jako takim), to antropologią można było się interesować bez uszczerbku dla reputacji. Sukces wydawniczy był oszałamiający, dzieło sprzedawało się, że posłużymy się tutaj wyświechtanym kolokwializmem, jak ciepłe bułki. Egzemplarz zamykany był w przyzwoitym domu zazwyczaj na klucz w oszklonej biblioteczce aby nie narażać na zgorszenie osób niepowołanych, ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży szkolnej, że o teściach lub służbie już nie wspomnimy. Bo po co? Pan mecenas (albo dyrektor banku), po sutym niedzielnym obiedzie zasiadał z żoną lub jeszcze lepiej kuzynką w bibliotece i przy cygarze, jak również z wypiekami na policzkach, oddawał się studiom antropologicznym. Studia te były o tyle ciekawsze, że książka była ilustrowana i tu lądujemy przy wspomnianym uprzednio Stanisławie Ignacym znanym potomnym jako Witkacy. Witkacy, po doprowadzeniu kolejnej narzeczonej do samobójstwa, był trochę przygnębiony i przyjaciel zaproponował mu (w ramach doprowadzania psychiki artysty do porządku) uczestnictwo w planowanej przez siebie wyprawie badawczej. W charakterze fotografa. Fotografowani mieli być dzicy, bo głód wiedzy o ich życiu był powszechny, a ponieważ nikt jeszcze nie wynalazł politycznej poprawności, to nie tylko można było dzikich nazywać bezkarnie dzikimi, ale w dodatku myśl, że dziki może wcale nie życzy sobie być (jako ciekawostka przyrodnicza) sfotografowany, nie pojawiła się w oświeconych głowach badaczy bo nie mogła.
Było rzeczą oczywistą, że to nie dziki robił fotki ciekawskiemu etnografowi, lecz wręcz na odwrót. Bo co, w końcu kto miał aparat, nieprawdaż?

Powróćmy jednak do naszych baranów, tzn. pardon, do dzikich, których, jak pokaże dalszy ciąg tej historii, należałoby zapewne wziąć w cudzysłów. Nie tylko ze względu na polityczną poprawność, która jak powszechnie wiadomo, jest czymś strasznym i godnym potępienia. Stanowczo, a może nawet ze wszech miar. Kto nie wierzy niech zapyta się ludzi naprawdę mądrych i utytułowanych, takich jak profesorowie Krasnodębski, Legutko, a nawet doktor habilitowany Zybertowicz Andrzej. My nie wierzymy, ale się nie zapytamy. Domyślności czytelnika pozostawiamy dlaczego nie. Wolno nam.

Malinowski, który akurat od 1910 roku przebywał w Londynie (gdzie studiował i pracował naukowo na London School of Economics pod kierunkiem Seligmana) wyruszył zatem w 1914 do Papui Nowej Gwinei w celu kontynuowania studiów swego mentora, Witkacy miał dołączyć w Australii i dołączył, ale wiele to nie dało bo obaj panowie staropolskim obyczajem natychmiast się pokłócili i Witkacy powrócił do ojczyzny, której ze zrozumiałych względów wówczas jeszcze nie było. Aparat fotograficzny na szczęście pozostawił. Malinowskiemu natomiast los spłatał figla w postaci wybuchu Wojny Swiatowej, wówczas jeszcze bez numeru. Wojna jak wojna, zdarza się, ale sporym problemem był fakt, że w ciągu jednego dnia Malinowski z brytyjskiego uczonego przebywającego na terenie brytyjskiego Commonwealthu przekształcił się w obywatela wrogiego państwa, a to ze względu na austro-węgierski, czyli wrogi, paszport. Co nie było wcale okolicznością sprzyjającą jego zamierzeniom lecz wręcz przeciwnie. Władze australijskie stanęły jednak na wysokości zadania i dały Malinowskiemu do wyboru internowanie lub pobyt na mocno odosobnionych Wyspach Trobrianda z obowiązkiem meldowania się co drugi dzień u miejscowego urzędnika. Zrozumiałe, że Malinowski wybrał drugi wariant, tym bardziej, że Wyspy Trobrianda stanowiły cel jego wyprawy. Przyszłemu opisaniu zadziwiających obyczajów ich mieszkańców nic już nie stało na przeszkodzie.

W tym momencie uważny czytelnik może sobie nareszcie zadać uzasadnione pytanie o co właściwie w tej krótkiej (i jak się zaraz okaże również pouczającej) historii chodzi. Może, ale zapewne nie zada, czytanie rozumiane jako czynność której towarzyszy refleksja odchodzi do lamusa. Podobnie jak takie aberracje jak np. erudycja Nudzimy zatem dalej.

Wyspy Trobrianda są częścią Melanezji, leżą w południowo-zachodniej części Morza Salomona i na północny wschód od Nowej Gwinei. Zawdzięczają swoją nazwę jednemu z francuskich oficerów towarzyszących ich odkrywcy. Za odkrywcę uchodzi niejaki Joseph-Antoine-Raymond Bruny d’Entrecasteaux, który poszukując w 1793 zaginionej ekspedycji kierowanej przez niejakiego Jean-François de La Pérouse, tejże nie znalazł, ale odkrył archipelag wraz zamieszkującą go ludnością, rzec można, przypadkowo. Zamieszkujący wyspy i posługujący się językiem Kilvila tubylcy może by się nawet zdziwili dlaczego zamieszkałe przez nich wyspy Kiriwina mają nową, ładną nazwę ale zapomniano ich o tym fakcie poinformować. Mieszkali sobie mniej lub bardziej spokojnie na wyspach już parę tysięcy lat (archeolodzy kłócą się nadal z genetykami czy chodzi o trzy, czy też raczej 50 tysięcy, tak, tak, tyle wiemy), pielęgnowali swoje, dla Europejczyka trudne do zrozumienia, a jeszcze trudniejsze do zaakceptowania obyczaje i po odpłynięciu Francuzów jeszcze przez 100 lat pozostawali w błogiej nieświadomości dotyczącej nazwy krainy, którą zamieszkiwali. Dopiero w 1894 przybyły w celu krzewienia prawdziwej wiary protestancki pastor zdecydował się osiąść na stałe i wytłumaczyć tubylcom elementarne pojęcia (np. grzechu, szkodliwości promiskuityzmu lub świętości własności prywatnej) co jednak nie spotkało się z ich entuzjazmem. Chociaż np. grać w krykieta się nauczyli wzbogacając dodatkowo grę o liczne zabawne elementy jak np. tańce o wyjątkowo erotycznym podtekście. W każdym razie, gdy Malinowski (podążający śladem Saligmana) przybył w 1914 roku na wyspy, te były zamieszkałe nadal przez ludność, która nie doświadczyła jeszcze zbyt wielu dobrodziejstw europejskiej cywilizacji. Krótko mówiąc: były one zamieszkałe, posługując się wówczas popularnym określeniem, przez „dzikich”.

Malinowski zaprzyjaźnił się z tubylcami. Zdawał im pytania dotyczące ich życia, nie wiemy czy znosili jego dociekliwość z cierpliwością. Zapewne, bo inaczej prawdopodobnie by z tej malowniczej krainy, podobnie jak wielu przed nim, nie powrócił. W swoich wydanych dopiero w 1967 r. dziennikach opisuje jednak interesujące zdarzenie rzucające ciekawe światło na dzikość „dzikich”.

Gazety z wieściami o toczonej w Europie wojnie docierały na wyspy z kolosalnym, wielomiesięcznym opóźnieniem. Tym bardziej były upragnionym pokarmem dla złaknionego nowin badacza. Któregoś dnia, widząc zatopionego w lekturze Malinowskiego zbliżył się doń stareńki kanibal i zapytał co robi. Chcąc nie chcąc ( i na tyle na ile to było możliwe) Malinowski opowiedział kanibalowi o wielkiej wojnie toczonej za oceanem. Oczy tubylca ożywiły się i pojawiły się dalsze pytania. Jak wielu wojowników brało udział w tej wojnie? Od jak dawna się toczy? Jak wielkie są straty w ludziach? Malinowski pocił się, ale odpowiadał jak umiał i zgodnie z posiadaną wiedzą. Dowiedziawszy się, że liczba ofiar to niewyobrażalne dla niego miliony poległych, kanibal zapytał co się w takim razie dzieje z tym całym mięsem poległych wrogów? Gdy usłyszał od Malinowskiego, że Europejczycy nie mają zwyczaju spożywać ciał swoich wrogów, tylko zagrzebują je w ziemi, przerwał wzburzony dalszą rozmowę. Wszelkie porozumienie z przedstawicielem rasy barbarzyńców zabijających bez powodu, a przede wszystkim dopuszczających się tak niewyobrażalnego marnotrawstwa wydawało mu się niemożliwe.

*Pełen tytuł polski brzmiał : „Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich; Życie seksualne dzikich w północno-wschodniej Melanezji” Po angielsku było  krócej: „Crime and Custom in Savage Society”

 

 

Słyszeli Państwo może o muzyku nazwiskiem Hendrix? Tak? To źle Państwo słyszeli. To znaczy dobrze, ale nie o tym co trzeba. W okresie wyczuwalnego wzmożenia narodowego („podpaski, które uwielbiają Polki”, „karma za którą przepadają polskie koty” itp.) warto, a może nawet należy, pochylić się nad niezasłużenie zapomnianą polskością wybitnych jednostek. Szczególnie jeśli miały one (te jednostki) niezaprzeczalne osiągnięcia . Dzisiaj Bartłomiej Rylski.

Ten kto będzie przeczesywał rozmaite wikipedie w poszukiwaniu naszego wybitnego rodaka, dozna rozczarowania. Nie ma kogoś takiego w sensie leksykalnym, a niesłusznie, bo był. Włodzimierz Bartłomiej Rylski urodził się w kwietniu 1932 r. w Warszawie. Co do tego nie ma wątpliwości. Podobnie jak co do tego, że rozpoczął swoją karierę w latach 50tych jako nauczyciel wychowania fizycznego. O początkach wiemy zadziwiająco mało, podobno po zerwaniu sobie rozmaitych więzadeł postanowił zostać piosenkarzem. I został. O tym, że był swego czasu kimś, niech świadczy zawarte małżeństwo z aktorką Sienkiewicz Krystyną, która w PRLu kimś była. Małżeństwo musiało trwać krótko, bo niedługo później aktorka była zamężna z kimś zupełnie innym. Bartłomiej (a może Włodzimierz?) był wykonawcą rozmaitych utworów w języku ojczystym, głównie szlagierów i pieśni patriotycznych oraz zaangażowanych w to wszystko, w co pieśni wówczas zaangażowane były. Nasz on był. Ale do czasu. Na przełomie 1964 i 1965 roku nagle o znanym i lubiany piosenkarzu występującym jako Bert Rylski w Polsce słuch zaginął. Skutecznie i na zawsze. Natomiast w Niemieckiej Republice Demokratycznej (która nie była ani republiką, ani też demokratyczna) pojawił się nagle w tym samym czasie niejaki Bert Hendrix. Ulubieniec władzy i publiczności, gwiazda estrady i telewizyjnych rewii. Od razu z utworami szturmującymi szczyty list przebojów. wieloletnimi kontraktami z wytwórnią płyt Amiga, występami w telewizyjnych rewiach. Wszystkie członkinie partii za nim szalały. Do dziś jakiś enerdowski emeryt pielęgnuje jego pamięć na specjalnym kanale jutubki. W jaki sposób nastąpiła błyskawiczna, cudowna przemiana artysty polskiego w niemieckiego pozostanie zapewne na zawsze niezgłębioną tajemnicą. Jedno trzeba mu jednak oddać. Był konsekwentny. W Polsce zaangażowany, w NRD też. W Polsce śpiewający bez akcentu polskie szlagiery i w NRD śpiewający bez akcentu i również szlagiery. W Polsce wzorowy patriota i ulubieniec władzy, w Niemczech, a jakże, również. Niektórzy są najwidoczniej patriotami uniwersalnymi. Kariera pieszczocha enerdowskiej władzy trwała nieprzerwanie do roku 1989. Pozostały niezapomniane dla byłych członków FDJ i SED-Betriebskampfgruppen utwory o tak znamiennych tytułach jak „Jaqueline”, „Der Sommer kommt wieder”, „Und wenn ich im pyjama bin” a przede wszystkim „La Bostella bei Tante Ella”.
Dla przedstawicieli skromnej wschodnioniemieckiej kontrkultury ten akurat Hendrix był uosobieniem wszystkiego co w enerdowskim zaduchu było najbardziej straszne i przygnębiające. Stalinowska odmiana drobnomieszczaństwa połączona z tragicznym kiczem wylewała się z ekranów telewizorów nieprzerwanym, ogłupiającym strumieniem przez lat 25 i nic nie można było, w tym więzieniu udającym państwo, na to poradzić.
Samemu twórcy, fetowanemu przez partyjnych bonzów i gospodynie domowe, najwidoczniej to nie przeszkadzało. Los chciał, że światła rampy zgasły tak samo szybko jak się zapaliły. W 1990 nagle zniknęły z dnia na dzień enerdowskie media, mieszkańcy byłych wschodnich Landów (z betonowymi podporami reżimu na czele) przypomnieli sobie nagle o tym, że byli zagorzałymi demokratami od zawsze, niewygodne relikty przeszłości musiały zniknąć. Nic w tym zatem dziwnego że Bert Hendrix wymazany został z dnia na dzień ze zbiorowej wyobraźni obywateli dawnego NRD i zastąpiony artystami nowymi i słuszniejszymi. Bert Hendrix przekształcił się z powrotem w Berta Rylskiego. W niemieckojęzycznej wikipedii można wyczytać, że zarabiał na życie sprzedając abonament różnych pisemek, a w ostatnich latach życia pilnował salonu gier. Pewnego lutowego dnia 2010 roku obywatel niemiecki Rylski postanowił udać się autobusem do lekarza, ale zmarł na serce na przystanku. Pozostawił wdowę, Margritt Rylski, która nadal żyje z zasiłku w Berlinie.
Los potrafi być naprawdę niesprawiedliwy. Syn polskiej ziemi, artysta, rodak Chopina, Norwida i Rymkiewicza, spoczywa zapomniany na berlińskim cmentarzu. Wzorowy patriota zawsze i wszędzie Zapomniany nie tylko przez pierwszą ojczyznę ale również przez rodaków wśród których święcił triumfy. doprowadzając do ekstazy dojarki, hutników i gospodynie domowe od Rostoku aż po Karl-Marx-Stadt.

Jak mówi stare, ludowe przysłowie: sic transit gloria mundi.

Lodzia Kaczmarczyk

7 marca, 2018

W mieście P., w którym Kropotkin spędził znaczną część swojej mało interesującej młodości, była sobie ulica o wdzięcznej nazwie Kantaka. Jak większość mieszkańców P. Kropotkin wielokrotnie przechadzał się ulicą Kantaka, zastanawiając się czasem kim albo czym była ta Kantaka. Gdyby zadał sobie trochę trudu to dowiedziałby się, że Kantak Kazimierz swojego czasu dzielnym posłem był. Posłem sejmu pruskiego. Zmarł co prawda w 1868 i stosunkowo młodym wieku, ale przedtem zdążył się nieźle w tym sejmie naprzykrzyć Księciu Otto von Bismarck, podówczas premierowi i ministrowi spraw zagranicznych Prus, pieszczotliwie zwanemu przez polskich mieszkańców zaboru pruskiego polakożercą. Było to możliwe bo wówczas jeszcze nie było takich energicznych i oddanych sprawie marszałków sejmu jak obecnie, a poza tym nie można było wyłączyć Kazimierzowi mikrofonu, bo nie było mikrofonu. Gdyby był, to zapewne podstępny zaborca by wyłączył, ale ponieważ nie było, to Kantak Kazimierz mógł się patriotycznie naprzykrzać, co rodacy w pamiętnym 1918 roku docenili nazywając ulicę Bismarcka jego imieniem. Tyle rysu historycznego.

Ulica Kantaka cieszyła się w mieście P. ogólnie rzecz biorąc nie najlepszą sławą. A dokładnie rzecz biorąc, to ona cieszyła się fatalną wręcz opinią ze względu na to, że była siedliskiem taniej rozpusty. I to aż po lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia, co było o tyle ciekawe, że był już PRL i rozpusta nie była przez władze mile widziana tylko wręcz przeciwnie. Gdy Kropotkin był dzieckiem wielokrotnie słyszał opowieści o grasującej na ulicy Kantaka (jak również w okolicznych bramach) Lodzi Kaczmarczyk. Wokół Lodzi Kaczmarczyk, będącej z zawodu i wykształcenia nierządnicą (jak mawiano kiedyś) lub po prostu kurwą (jak zwykło się mawiać w kręgach zbliżonych do Kultury Liberalnej obecnie) krążyły rozliczne miejskie legendy i przypowieści. Jedna z nich głosiła, że klientom gotowym zapewnić Lodzię, że jest piękną, atrakcyjną i godną pożądania kobietą Lodzia oferowała daleko idące zniżki i rabaty na świadczone przez siebie usługi. Pewien problem stanowił fakt, że babsztyl był nie tylko szpetny i szczerbaty, ale do tego niedomyty. A w dodatku klął w sposób, który zawstydził by szewca. Jak widać jednak ,potrzeba akceptacji nie zawsze musi iść w parze ze świadomością, że na szacunek i podziw łatwiej sobie jednak zasłużyć niż go wymusić. Czy jednak można brać za złe ubogiej i niewykształconej kobiecie, którą sanacja pozbawiła w okresie międzywojnia szans na godne życie i awans społeczny, że tego nie ogarniała? Nie można.

Osobom, którym powyższa historia skojarzy się z zainicjowaną ostatnio akcją pt. RESPECT US odpowiadamy, że żadnego związku naturalnie nie ma. Nie damy się sprowokować, a osoby twierdzące, że związek jest, będziemy musieli zgłosić właściwym organom wcielającym w życie nową, dobrą i w międzyczasie znaną szeroko poza Polską ustawę dotyczącą tzw. IPNu.

Aby dostrzegły swój błąd.

Na naszych oczach

9 września, 2017

Gęsiński został członkiem ekskluzywnego klubu, do którego statutowych zadań należało krzewienie kultury, tolerancji i zasad savoir vivre’u.  Ekskluzywność klubu polegała na tym, że nie przyjmowano do niego wszystkich, lecz tylko tych, którzy zostali zarekomendowani przez obecnych członków, a i to niekoniecznie. Regulamin klubu przewidywał, że członkowie spełnią kilka warunków wstępnych i złożą deklarację dotyczących panujących w klubie zasad i reguł.

Gąsiński złożył. Wszyscy członkowie klubu gratulowali Gęsińskiemu i oświadczyli, że się cieszą. Widząc, że Gęsiński wysmarkał się w rękaw, dyskretnie udali, że tego nie dostrzegają.

Bycie członkiem klubu wiązało się z szeregiem przywilejów, ale również i obowiązów. Gęsiński nie miał najmniejszych problemów z zaakceptowaniem przywilejów. Pojawiał się w klubie regularnie, korzystając z sali bilardowej, palarni cygar i biblioteki. Zarówno w dni powszednie jak i w święta. Z właściwym sobie umiarem i skromnością korzystał z darmowych trunków. Gdy został przyłapany na przelewaniu koniaku do przyniesionej ze sobą butelczyny, zachował się kulturalnie i z godnością powstrzymując się od zbędnych, krytycznych uwag. Tylko cicho, pod nosem, wyjaśnił światu, że mu się w zasadzie, w ramach rekompensaty za trudne dzieciństwo, należy. Jak psu buda.

Gęsiński członkowstwo w klubie sobie cenił (co podkreślał wielokroć) i z prawdziwym zadowoleniem brał udział zarówno w klubowych obiadach, jak i w dyskusjach toczonych w bibliotece przy cygarach i kawie. Wszystko by prawdopodobnie było dobrze, gdyby zupełnie przypadkowo i niepotrzebnie nie został przyłapany na sikaniu do umywalki. Na zwróconą mu uwagę na niestosowność tego zachowania, Gęsiński zareagował alergicznie. Po pierwsze w statucie klubu nie było mowy o niestosowności takiego zachowania, a po drugie, to gdzie jest powiedziane że to on, Gęsiński musi się dostosować do innych, a nie inni do niego? Zwołane naprędce walne zgromadzenie członków klubu poddało kwestię pod głosowanie i Gęsiński niestety poległ. Również początkowy kapitał zaufania i sympatii, którymi go obdarzano, chyba jednak trochę ucierpiał. Można to było poznać po tym, że każdemu pojawieniu się Gęsińskiego towarzyszyła niezręczna cisza. Co najwyraźniej dowodziło tego, że tak ostentacyjnie manifestowana tolerancja pozostałych członków klubu jest, jak przyjdzie co do czego, funta kłaków warta.

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Gęsiński gotów był w tych niesprzyjających warunkach skapitulować. Zamiast skulić uszy po sobie i podporządkować się dyktatowi większości Gęsiński postanowił walczyć o swoją tożsamość i prawo do nieskrępowanego manifestowania swojej natury. Nie mogąc z oczywistych powodów brać udziału w dyskusjach, Gęsiński zaczął donośnie i notorycznie pierdzieć.

Z jakichś znanych tylko sobie powodów Gęsiński jest przekonany, że w ostateczności odniesie zwycięstwo.

Teza jest taka, że przyjmowanie uchodźców jest związane z nieobliczalnym ryzykiem zarówno jeśli chodzi o bezpieczeństwo publiczne jak i utratę narodowej tożsamości.

Jest to teza słuszna, co udowodnimy na konkretnym przykładzie.

Tocząca się od pewnego czasu rzeczowa debata pomiędzy obozem władzy i jej nieprzypadkowo przerażonym elektoratem z jednej, a lekkoduchami kierującymi się lekkomyślnie miłością bliźniego i innymi pobudkami określanymi przez obóz patriotyczny jako lewackie z drugiej strony, zasługuje na uwagę. Przedmiotem sporu jest w zasadzie proste zagadnienie: czy należy pomagać bliźnim tylko dlatego, że są w potrzebie (nawet za cenę utraty tego co powszechnie zwykło określać się tożsamością) czy też wręcz przeciwnie, należy się okopać w swojskości rozumianej jako całokształt tego co jest i do czego się przyzwyczailiśmy. Bo kto wie, do czego to jeszcze może doprowadzić. Człowiek Polak wyciągnie pomocną dłoń i ani się obejrzy, a niedobry uchodźca mu tę dłoń odgryzie. Albo co gorzej, człowiek Polak, któregoś dnia się obudzi i nie pozna świata wokół siebie. I już nie będzie u siebie tylko u obcych, którzy będą u siebie bardziej niż on. I tu dochodzimy do nazwiska niejakiego Abdula Fattah Jandali, swego czasu syryjskiego uchodźcy politycznego, zatrzymajmy się przez chwilę, historia jest pouczająca.

Abdul Fattah Jandali urodził się w Homs, mieście wyglądającym obecnie jak śródmieście Warszawy w grudniu 1944 roku. Czyli niespecjalnie. Ale gdy Abdul Fattah J. się urodził, Homs wyglądało całkiem przyzwoicie. Był rok 1931, świat był inaczej uporządkowany. Minęło18 lat. Abdul udaje się na studia do Bejrutu (będącego wówczas naprawdę pięknym miastem) i rozpoczyna studia na tamtejszym amerykańskim uniwersytecie. Tak się składa, że urzędujący prezydent Bachara El Khoury akurat wpadł na pomysł aby łamiąc konstytucję zapewnić sobie ponowny wybór. Młodzieży to się nie spodobało, nie spodobało to się również Abdulowi, który w międzyczasie, obok bycia studentem, zajął się wydawaniem wraz z kolegami panarabistycznego czasopisma „Al Urwa Al Wuthka”. Takie czasy były, jak ktoś się zaangażował politycznie to wydawał pismo lub pisemko. Twittera nie było.

Ponieważ prezydent był uparty a i służby specjalne nie należały do najmilszych, to podejrzanemu politycznie i narażonemu na represje pozostawało tylko opuścić w pośpiechu kraj. W 1954 El Khoury zostanie wreszcie zmieciony przez masowe demonstracje, ale Abdula już tam nie będzie. Będzie w USA, gdzie wystąpi o azyl polityczny (i go otrzyma). Po przybyciu na miejsce pomoże mu również krewny będący syryjskim ambasadorem przy ONZ. Abdul rozpoczyna studia : wpierw na Columbia University, potem na Wisconsin University gdzie udało mu się uzyskać stypendium. Studia ukończy tamże zdobywając dyplom z nauk politycznych i ekonomii.

Powiedzmy sobie otwarcie: Abdul Jandali nie ograniczał się w czasie swoich studiów tylko do nauki. On się spotykał ze studentkami i to niekoniecznie należącymi do kręgów, w których spotykanie się z syryjskimi uchodźcami natrafiało wówczas na entuzjazm. Z Joanną Carol Schieble, studentką z dobrej chrześcijańskiej rodziny spotykał się tak skutecznie, że zaszła w ciążę. Para postanowiła się pobrać. Ojciec przyszłej oblubienicy zmusił jednak Joannę do wybicia sobie z głowy mezaliansu. Abdul zostaje wyrzucony za drzwi. Ponieważ rodzina była głęboko wierząca ciąża musiała być donoszona, natychmiast po urodzeniu młodą matkę rodzice zmusili do oddania dziecka do adopcji. W ten sposób Abdul Jandali nigdy nie miał już zobaczyć swego syna. I najprawdopodobniej nie zobaczył.

Potem Jandali robił karierę akademicką, jeszcze później powrócił do Syrii (gdzie znów miał kłopoty natury politycznej), a jeszcze później powrócił do USA gdzie imał się rozmaitych zajęć: od właściciela sieci restauracji do prezesa wielkiej korporacji. O ile nie umarł, to żyje do dzisiaj, ostatnio widziano go na czele konsorcjum zarządzającym kasynami w Las Vegas.

W międzyczasie Jandali odnajduje swą wielką miłość z czasów studenckich i Joanna Carol Schieble oraz Abdul Fattah Jandali stają wreszcie przed urzędnikiem stanu cywilnego. Para doczeka się córki, Mona Simpson jest znaną amerykańską pisarką. Małżeństwo niestety po kilku latach się rozpada. Ot życie.

Najciekawsze jednak są losy syna Abdula Jandali. Trafił do zupełnie przeciętnej ale solidnej kalifornijskiej rodziny. Przybrani rodzice zapewnili mu dobre wykształcenie, przybrany ojciec, będąc inżynierem, zdołał w młodym człowieku wzbudzić techniczne zainteresowania. Miłe złego początki.

Bo prawda niestety jest taka, że młody człowiek wydatnie przyczynił się do tego, że żyjemy obecnie w zupełnie innym świecie niż ten, w którym byśmy żyli, gdyby Abdul Fattah Jandali został zamęczony w bejruckim więzieniu lub chociaż miał wystarczająco przyzwoitości aby utonąć w drodze do Ziemi Obiecanej. Albo gdyby chociaż USA nie przyjmowały uchodźców.
Młody człowiek wpadł w niedobre towarzystwo i z wnukiem uchodźców ekonomicznych z Polski zaczął majstrować w wynajętym garażu. Powszechnie wiadomo, że gdy uchodźcy w tajemnicy zaczynają majstrować w odosobnionym miejscu to nic dobrego z tego wyjść nie może. I nie wyszło.

Skutki przyjmowania uchodźców potrafią być straszne i  nieprzewidywalne.


Lektury uzupełniające, aczkolwiek nieobowiązkowe:

  1. „The life and times of Steve Job’s syrian father”: tutaj
  2.  „Who is Steve Job’s syrian  immigrant father Abdul Fattah Jandali? ” tutaj
  3.  Mona Simpson says