Patriotyzm fryzjerski

29 sierpnia, 2009

W miasteczku S. jest dwóch fryzjerów. Pierwszy z nich jest człowiekiem pod każdym względem zaangażowanym, również w sprawy społeczności lokalnej, a przede wszystkim prawdziwym patriotą. Drugi umie strzyc.

Kropotkin, postawiony przed trudnym wyborem, z bólem serca decyduje się na wizytę u słusznego fryzjera. Wyniki przerastają jego najśmielsze oczekiwania. Dotychczasowe, nikłe raczej powodzenie u dam, ustępuje miejsca niemiłej samotności. Znajomi, widząc nową fryzurę, współczująco kiwają głowami, aby –  gdy odwróci się do nich plecami –  wybuchać niepohamowanym, nerwowym chichotem.

W miasteczku S. jest również dwóch dentystów. Pierwszy z nich to człowiek o nieposzlakowanej opinii, uczciwy i w ogóle pod każdym względem przyzwoity. Drugi zaś zna się na swym fachu i wierci bezboleśnie.

Kropotkin, obudziwszy się rano z dotkliwym bólem zęba, stara się nie myśleć o najbliższej przyszłości i próbuje znaleźć ukojenie w biografii Samuela Johnsona pióra niezapomnianego Jamesa Boswella. Johnson miał jakoby stwierdzić, że patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Jakoby. Zagadnienie, czyim schronieniem może ewentualnie być przyzwoitość, pozostaje, ku zakłopotaniu Kropotkina, otwarte.

Na początku mamy do czynienia z egipskim parweniuszem szastającym, ku niewątpliwej uciesze Paryżan, groszem na prawo i lewo. Ulubionym jego zajęciem bywa zlecanie modnym, bądź też kontrowersyjnym artystom namalowania to tego, to owego. Khalil Bey, playboy i mitoman, miłośnik sztuk pięknych, kolekcjoner i mecenas przeliczy się jednak ze swymi możliwościami finansowymi i jego olśniewająca kolekcja pójdzie w 1868 roku pod młotek.

Twórcą powstałego w 1866 roku na zamówienie ekscentrycznego milionera dzieła jest słynny wówczas (a również dzisiaj uznawany za jednego z największych mistrzów kierunku) malarz. Stworzony przezeń, a będący częścią wspomnianej kolekcji obraz, nabyty zostaje przez antykwariusza Antoine de la Nerde. Skromny ten człowiek, zamiast z dumą wyeksponować dzieło w oknie wystawowym, decyduje się na schowanie obrazu w komórce. Zleca nawet zbudowanie specjalnej drewnianej kasety, której front ozdobi niewinny zimowy pejzaż noszący równie niewinny tytuł „Le Chateau de Blonay”. Gdy w 1879 roku Edmond de Goncourt odnajduje dzieło na zapleczu antykwariatu, musi długo prosić o klucz pozwalający na otwarcie kasety i ujawnienie jej zawartości. Twórca obrazu już nie żyje, zmarł na wygnaniu dwa lata wcześniej, do końca łudząc się nadzieją na umorzenie horrendalnego jak na owe czasy długu. Dług wynikał z kar jakie nałożyła nań umiłowana ojczyzna w ramach odwetu za udział w zniszczeniu narodowego pomnika. Piękna i swego czasu słynna rudowłosa, która – jak się przypuszcza – pozowała do obrazu, od lat przebywa zapomniana w rodzinnym zaciszu swego marsylskiego schronienia.

Nie wiadomo co się działo przez kolejne 21 lat, wiadomo natomiast, że pewnego wieczoru w maju 1910 roku, na zapleczu znanej paryskiej galerii Berrnheim-Jeune pojawia się baron Ferenc von Hatvany. Dzieło pokazane zostaje po upewnieniu się, że drzwi są zaryglowane a żaluzje spuszczone. Baron ma już w swej budapeszteńskiej kolekcji rozliczne prace Tintoretta, Renoira, Cézanna i Ingresa. Czegoś t a k i e g o jednak nie posiada i twierdzi, że koniecznie, koniecznie, posiadać musi. Baron będzie się cieszyć swym nabytkiem w samotności przez kolejne 30 lat.

W latach czterdziestych okazuje się nagle, że baron von Hatvany posiada niewłaściwe pochodzenie i w związku z tym postawiony zostaje przed niemiłym wyborem wzięcia udziału w wycieczce do Auschwitz lub ukrywania się w obszernej szafie przyjaciół. Wybiera drugi wariant. Obrazy, schowane w rozlicznych sejfach aryjskich współpracowników i znajomych czekają na lepsze czasy, czyli koniec niemieckiej okupacji Węgier. Lepsze czasy nadchodzą w postaci czerwonoarmistów, którzy w przeciwieństwie do Niemców nie interesują się pochodzeniem etnicznym właścicieli sejfów rekwirując co wpadnie w ręce. Kolekcja, w tym wzmiankowany obraz, ląduje wraz z resztą szabru na budapeszteńskim czarnym rynku. W 1946 roku von Hatvany zdoła odkupić swój obraz od pokątnego handlarza za śmieszną sumę 10.000 forintów. Gdy w 1947 roku emigruje do Francji, rodzina pomaga mu przeszmuglować część kolekcji. Również wzmiankowany obraz. Ot szczęściarz.

W 1949 dzieło widział podobno sam Fritz Nathan, nie wiemy jednak czy zdołał je nabyć. Raczej wylewny król kolekcjonerów milczał na ten temat aż do śmierci. Przez sześć lat losy malowidła pozostają nieznane. W 1955 roku obraz nabywa zafascynowany nim Jacques Lacan, ot psychoanalityk też może mieć czasem szczęście. Sprzedawca woli pozostać anonimowy. Lacana można oskarżyć o wszystko, o pruderyjność lub wierność konwencjom – raczej nie. Lacan i jego żona Sylvia (do niedawna Bataille, obecnie Lacan) nie odważają się jednak zawiesić obrazu w swym paryskim salonie, lecz wywożą dzieło na prowincję, do swego wiejskiego domu w Guitrancourt. Tutaj Lacan zleca André Massonowi wykonanie przesuwalnych, podwójnych ram i namalowanie innego obrazu (o tym samym tytule lecz innej treści), który przykrywałby dzieło przed wścibskimi spojrzeniami niewtajemniczonych. Obraz pozostaje w posiadaniu Lacana aż do jego śmierci w 1981 roku stając się, jak wyraził się jeden z krytyków, „najsłynniejszym dziełem sztuki, o którym wszyscy słyszeli, a którego nikt nie widział.”.Córka Lacana, Sybille, twierdzi w swych wspomnieniach, że pierwszy raz ujrzała obraz dopiero po śmierci ojca. Po raz pierwszy dzieło zaprezentowane zostaje szerokiej publiczności w Nowym Yorku w 1988 roku, wywołując medialny skandal i niekończące się dyskusje na temat granic sztuki.

Gdy niewielka reprodukcja pojawia się na obwolucie wydanej w 1994 roku, współczesnej powieści, interweniuje francuska policja zmuszając księgarzy do usunięcia książki z okien wystawowych. Ale tylko tych, którzy przedtem, pod naciskiem opinii publicznej nie usunęli jej dobrowolnie sami. W 1995 roku spadkobiercy Lacana, decydują się przekazać malowidło państwu francuskiemu. Nie całkiem bezinteresownie, państwo rewanżuje się bowiem ze swej strony umorzeniem gigantycznego podatku spadkowego. Obraz wędruje do muzeum, prawie wszyscy są zadowoleni. Prawie, bo od czasu pojawiają się, szczególnie w prasie katolickiej, głosy domagające się usunięcia „niedopuszczalnego plugastwa” z przestrzeni publicznej.

W paryskim Musée d’Orsay tylko jeden obraz wymaga – ze względu na spodziewane akty wandalizmu – permanentnego nadzoru. Co może dziwić, bo sądząc po ilości sprzedawanych co dzień pocztówek z reprodukcjami, jest to dzieło cieszące się bezsprzecznie największą  popularnością.

W toczącej się przed Sądem Grodzkim rozprawie o zniesławienie, pewne zaskoczenie wywołały złożone w dniu wczorajszym wyjaśnienia oskarżonego Krzysztofa K.  Odmówił on stanowczo powtórzenia użytego przez siebie sformułowania, nie zaprzeczył jednak, że nazwał publicznie przedsiębiorcę pogrzebowego Józefa W. w sposób uwłaczający jego czci, a może nawet godzący w jego dobre imię. „W zasadzie“ oświadczył bezrobotny Krzysztof K. „taki właśnie miałem zamiar“

W dalszym ciągu swych wyjaśnień oskarżony naświetlił okoliczności, które skłoniły go do wysoce emocjonalnej, lecz jego zdaniem uzasadnionej reakcji.

„Brat mój, świętej pamięci Kazimierz“ – wyjaśnił – „odszedł od nas na skutek zatrucia trunkiem niewiadomego pochodzenia. Ponieważ krótko przed tym zdarzeniem amputowano mu obie nogi, umówiłem się z powodem, że brat pochowany zostanie w stosownej do jego aktualnego wzrostu trumnie model młodzieżowy „Skrzat“. Ku mojemu zdziwieniu i wbrew uprzednim ustaleniom, pochówek odbył się z wykorzystaniem trumny dla dorosłych „Jubilat“ co nie było konieczne, a naraziło mnie na nieprzewidziany wydatek 400 złotych, których chwilowo nie mam.“

Swe wyjaśnienia oskarżony zakończył wyrażeniem przeświadczenia, że powodem kierowała złośliwość połączona z niepohamowaną rządzą zysku i poprosił sąd o wyrozumiałość w związku z trudną sytuacją w jakiej on, Krzysztof K. się aktualnie, na skutek samowoli Józefa W. znalazł.

Reprezentujący powoda mecenas Szlęzak, poproszony przez nas o komentarz stwierdził, że powództwo będzie się domagało zarówno przeprosin jak i odszkodowania. Orzeczenia sądu, w toczącej się z powództwa cywilnego sprawie, należy spodziewać się jutro w godzinach przedpołudniowych, ponieważ w godzinach popołudniowych sędzina Wiesława Pałęcka ma już zamówiony termin u wróżki.

Tzw. Inteligentny Projekt (Intelligent Design) nie jest pierwszym – i zapewne nie ostatnim – ekscentrycznym i budzącym (powiedzmy sobie) pewne zdumienie płodem tzw. myśli chrześcijańskiej. Nie chcąc angażować się w pełną radosnych emocji dyskusję, zwróćmy się, zgodnie z upodobaniami, ku przeszłości i zajmijmy się innym, zamkniętym jak się wydaje, rozdziałem ludzkiego błądzenia w drodze do absolutu. Historia magistra vitae est. Powiedzmy.  A zatem, proszę Państwa, dzisiaj serwujemy Ascetyzm. Chrześcijański, bo inne też są.

Ascetyzm wielu ojców ma. Początki ruchu gubią się gdzieś w mrokach II lub III stulecia. Podczas gdy w stolicy i większych ośrodkach cesarstwa dobrzy chrześcijanie, korzystając z dobrodziejstw popularnej kariery ukrzyżowanego lub zjedzonego przez lwy męczennika,mieli szansę na szybsze zbawienie, chrześcijanie prowincjonalni szansy takiej byli przeważnie pozbawieni. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy i wynikające z niego domaganie się równości szans w drodze do zbawienia, powinno być zatem zrozumiałe. Niewydolne i chylące się ku upadkowi cesarstwo nie było w stanie wyjść na przeciw słusznym postulatom chrześcijańskich mas. Pomysłowość ludzka nie zna jednak granic. Skoro – myśleli sobie szczególnie pomysłowi przedstawiciele nowej religii – władza nie jest w stanie wyjść ˛na przeciw szerokiemu społecznemu zapotrzebowaniu na męczeństwo, weźmy sprawy we własne ręce i zamęczmy się sami. No i zaczęło się.

Nie wiadomo kto był pierwszy. Pewne przesłanki wskazują na Orygenesa z Aleksandrii, błogosławiony ten mąż, jeśli wierzyć Euzebiuszowi z Cezarei, wziął dosłownie słowa zawarte w Ewangelii Św. Mateusza (XIX, 12) i dokonał w celu przyśpieszenia zbawienia, rach ciach, samokastracji. Dużo przemawia też na rzecz Świętego Antoniego zwanego przez potomnych Wielkim lub Anachoretą. Przydomki były konieczne choćby ze względu na późniejsze namnożenie się świętych Antonich, hagiografowie wymieniają ośmiu. Ale do rzeczy.

Święty Antoni wpadł na rewolucyjny pomysł permanentnego umartwiania powłoki doczesnej. Był nie tylko prekursorem głodzenia się (aż do utraty zmysłów), lecz aby nie ulegać pokusom zgubnego luksusu, jako pierwszy zamieszkał w odosobnionym grobowcu zupełnie pozbawionym wygód. Pozostawił po sobie nie tylko cytowane przez Anastazego motto: „zabijaj się codziennie od nowa“ lecz stał się również świetlistym przykładem dla spragnionej przykładów młodzieży. Gdy umierał, zamieszkiwana przez niego dziura w ziemi otoczona była niezliczonymi norami wygrzebanymi przez spragnionych zbawienia naśladowców. Tyle jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie skąd się wzięły klasztory.

W międzyczasie rozwój wypadków przybiera katastrofalny dla spragnionych męczeństwa obrót. Konstantyn (Wielki) instaluje nową religię jako oficjalną doktrynę państwową, kilkadziesiąt lat później wydarza się ostateczna, największa z wyobrażalnych katastrofa: Julian Apostata ogłasza swój podstępny edykt o powszechnej tolerancji religijnej. Nawet najwięksi optymiści muszą ostatecznie pogrzebać mrzonki o upragnionej śmierci męczeńskiej z ręki pogańskiej administracji,  jako jedyna alternatywa pozostaje mozolne zamęczenie się samemu. No i zaczyna się.

Wkrótce, nieomal każda, nawet najbardziej prowincjonalna dziura ma swego cierpiącego ku chwale Pańskiej eremitę. Swięci mężowie głodzą się, biczują, dają się zakopywać w ziemi lub, dla odmiany,  zamurowywać żywcem w jaskiniach. W Egipcie, Syrii, Celicji i Kapadocji rozpoczyna się swoisty wyścig o najbardziej spektakularny przykład samoumęczenia. Niejaki Simeon (Szymon), gdy ani zamurowanie w grobowcu ani martyrium polegające na trzyletnim pozostawaniu w pozycji stojącej nie wywołuje na nikim specjalnego wrażenia, decyduje się wdrapać na samotnie stojącą kolumnę i znajduje natychmiast setki entuzjastycznych naśladowców. Ruch słupnictwa będzie święcił swe triumfy przez następne pięć wieków. Niektóre z pomysłów są tak oryginalne, że do dziś muszą budzić graniczące z podziwem zdumienie. I tak, po obligatoryjnym już rozdaniu majątku biednym i potrzebującym oraz pozostaniu w jednym łachmanie, święci mężowie dają wyraz daleko idącej pomysłowości. Przykłady są niezliczone. Taki na przykład Święty Grzegorz z Nazjanzu, obok sypiania na gołej ziemi, odżywiał się wyłącznie stęchłym i cuchnącym chlebem. Święty Benedykt z Nursji był jeszcze bardziej wybredny i w ogóle odmawiał przyjmowania pożywienia. Gdy opuszczał swą przytulną jaskinię, krążył po okolicy w poszukiwaniu ciernistych krzewów i gdy je od znalazł z radością rzucał się w kłujące zarośla. Powszechnie wielbiony był też Święty Aleksy z Edessy– dowcipny ten człowiek opuścił żonę w czasie nocy poślubnej by poświęcić się Bogu, nocował na schodach kościoła a potem pod schodami pałacu swego ojca, gdzie zgodnie z jego własnymi prośbami i oczekiwaniami wylewano na niego pomyje i inne nieczystości. Na uwagę zasługuje też Święty German z Paryża, który ku chwale Pańskiej rozebrał się pewnego dnia do naga i aż do śmierci, nawet podczas najbardziej siarczystych mrozów, nie okrywał swego ciała ani skórą ani tkaniną.

Radykalnie ekscentryczne pomysły towarzyszą chrześcijaństwu od zarania. Nabierają powszechnego charakteru, przeżywają swe apogeum i gubią się po wiekach w mrokach dziejów uzyskując najwyżej rangę minionej aberracji i historycznej ciekawostki. Nic nie wskazuje na to, że z Inteligentnym Projektem będzie inaczej.

——

Aby uniknąć posądzenia o tendencyjny dobór faktów, lub zgoła skłonności do fantazjowania, pragniemy podkreślić, że wszystkie wymienione wyżej przykłady pochodzą z dzieł chrześcijańskich teologów i historyków.  Kto może pojąć, niech pojmuje.

8.4.1912 – Montag

Dzisiaj pierwszy dzień na nowej posadzie. Nie byle gdzie, bo u Państwa Dokturostwa. Pastor Kruger mnie polecił. Dobry z niego człowiek.

11.5.1912 – Sonntag

Niedziela. Już miesiąc tu jestem. Praca dobra, ale ci moi Państwo jacyś dziwni. Szczególnie pani Olga. Nic nie robi tylko śpiewa smutne pieśni w jakimś obcym języku. Doktur Gehrling powiedział, że to po rosyjsku. Widział to kto, po rosyjsku! Jak by po ludzku nie można było.

27.5.1912 – Montag

Skaranie Boskie z tem mojem Państwem. Pani Olga śpi do południa, widział to kto? Boga się nie boi. Doktur, i owszem, wstaje wcześnie, jak Bóg przykazał i idzie do nich, do tych swoich wariatów. I jak ja mam wyfroterować te podłogi, jak ona całymi dniami śpi?

12.6.1912 – Mittwoch

Oj nie wiem ja biedna, czy ja tu długo miejsca zagrzeję. Porządku utrzymać się nie da. Wszędzie leżą papiery. Jak zaczęłam dzisiaj sprzątać u doktura w gabinecie, to zdenerwował się i nawrzeszczał. Ważne papiery, krzyczy, niczego potem nie znajdę, krzyczy. Jakie tam ważne papiery. Ale czego można się spodziewać po kimś, kto pracuje u wariatów?  Doktur Gehrling mówi, że oni i tak wyjadą do tej Rosji. Nie wejdę więcej do tego gabinetu. Niech mu żona posprząta.

22.6.1912 – Samstag

To się dobrze nie skończy. Doktur dzisiaj przyprowadził do domu małpę. Małpa biega i brudzi. Pani Olga klaszcze w dłonie i zaśmiewa się do łez. Jak by musiała po małpie sprzątać – to by się nie zaśmiewała. Jutro po mszy zapytam Krugera czy nie zna jakiegoś miejsca u pobożnej rodziny, jakiejś, która nie trzyma małpy w domu. Doktur Gehrling mówi, że małpa jest naukowa i ma służyć dokturowi do obserwacji pacjentów. Wariaty mają uciechę, doktur ma swoje obserwacje, a ja mam więcej roboty.

1.7.1912 – Montag

Sądny dzień. Małpa zamknęła się w gabinecie. A doktur biega i rwie włosy z głowy. Gdzie jest kałamarz, krzyczy, gdzie jest mój kałamarz?. A skąd ja mam wiedzieć gdzie jest kałamarz? Pewnie małpa porwała. Pani Olga tylko się śmiała. A doktura rozbolał od tego krzyku brzuch z prawej strony.  Jak małpa naświni atramentem, to ja będę musiała posprzątać. Tak dłużej już być nie może.

2.7.1912 – Dienstag

Małpa poplamiła wszystkie papiery. Sodoma i Gomora. Kłócą się teraz i wrzeszczą.

Dopisek ołówkiem, prawdopodobnie później:

Rzuciłam robotę u tych Rorschachów.

Ma Belle, Si Tu Voulais

11 sierpnia, 2009

W świecie przypominającym po części medialne targowisko próżności, a po części nie do końca umarłą klasę pełną nadgorliwych uczniów wyrywających się do odpowiedzi zdarzają się dziwne wyjątki. Poniżej próba życiorysu.

Uchodzi nadal (według wielu) za największy żyjący autorytet w swej dziedzinie. Jest żyjącą legendą – o ile nadal żyje. Nie wiadomo jednak, gdzie od 18 lat przebywa. W tym roku obchodziłby osiemdziesiąte urodziny –  gdyby urodziny obchodził. Pielęgnacją i interpretacją jego dorobku zajmuje się specjalnie ku temu powołana międzynarodowa fundacja. Jej prezes, zapytany o to, czy twórca nadal żyje odparł:

„Ponieważ nie dotarła do nas wiadomość o jego śmierci, musimy założyć, że nadal żyje”

Urodził się 28. marca 1928 roku w mieście, które będąc kontynentalnym symbolem dekadencji, już wkrótce miało stać się światową stolicą ucieleśnionego zła. Jego ojcem był znany ukraiński anarchista, chociaż niekiedy jego pochodzenie określane jest inaczej. Po ojcu, który jako idol swego pokolenia został kilkakrotnie skazany na śmierć i spędził swą młodość wpierw w carskich, potem w sowieckich więzieniach, dziedziczy imię, po matce, która przeszła do historii jako autorka jednej, podobno fascynującej, lecz nigdy nie wydanej autobiograficznej powieści-rzeki – nazwisko i wrażliwość na na wszelkie przejawy niesprawiedliwości społecznej. Wrażliwość ta nie obejmowała jednak najbliższych, piękna Hanka podrzuca swego jedynego syna obcym ludziom i podąża za mężem do Paryża, a potem do Hiszpanii aby tam oddać się walce o szczęście ludzkości. Frakcja zwolenników szczęścia ludzkości przegrywa z kretesem, anarchistyczne małżeństwo znów ląduje na paryskim bruku, zawód ulicznego fotografa daje się jakoś wykonywać bez utraconej w jednej z domowych wojen lewej ręki.

Nasz protagonista, w międzyczasie dwunastoletni, pojawia się pewnego dnia na progu paryskiego schronienia przymierających głodem bojowników o szczęście ludzkości. Z kuferkiem i listem dotychczasowych opiekunów. Wyrażają oni w tymże liście ubolewanie, ale jest jak jest i dalsze przechowywanie dziecka grozi w najlepszym razie więzieniem, w najgorszym zaś to lepiej nie myśleć.

Beznadziejna sytuacja emigranckiej rodziny ma się zresztą niebawem pogorszyć, wybucha wojna, na skutek denuncjacji usłużnych sąsiadów dochodzi do aresztowania całej trójki. Zrządzeniem losu zostają internowani w rozmaitych obozach, ojciec w Le Vernet, matka z synem w Rieucros. W 1942 roku, przekazany okupantom, jednoręki fotograf odbywa swą ostatnią w życiu podróż w jadącym na wschód bydlęcym wagonie, aby po przybyciu do położonego opodal jednej z najbardziej znanych na świecie polskich miejscowości miejsca przeznaczenia, umrzeć w okolicznościach, w jakich umierało się po przybyciu. W tym czasie, jego syn pobiera nauki gimnazjalne w małym miasteczku Le Chambon, tam też w 1945 roku zdaje egzamin maturalny. Jako uczeń czyni ku zgrozie wychowawców nie to co powinien, lecz co mu się podoba, wykazuje jednak niebywałe jak na swój wiek uzdolnienia w jednej, wybranej dziedzinie, być może dzięki nim – wyposażony w skromne stypendium – może podjąć studia w pobliskim Montpellier. Studia nie zaspokajają głodu wiedzy, większość czasu spędza nad formułowaniem rewolucyjnej teorii, teorii, która miała tę małą skazę, że została, o czym nasz bohater nie wiedział, sformułowana w międzyczasie przez kogoś innego.

W 1949 roku otrzymuje od jednego ze swych profesorów, w celu przeprowadzenia niezbędnej korekty, publikację, której treść sprowadza się do opisu czternastu słynnych, lecz uchodzących za nierozwiązywalne problemów. Zamiast korekty tekstu, młody geniusz dostarcza rozwiązania tychże. Następne dwadzieścia lat to w międzyczasie legendarny okres, triumfalny pochód od sukcesu do sukcesu, w wieku lat 42 38 uzyskuje najwyższe, możliwe do osiągnięcia laury. Nagrody jednak osobiście nie odbiera, nie podobają mu się stosunki panujące w kraju w którym ma zostać mu ona wręczona. Począwszy od 1968 roku, aż do przejścia na emeryturę 20 lat później, zaczyna wykazywać objawy niezrozumiałe dla wielbiącego go otoczenia. W 1970 roku porzuca z dnia na dzień pracę w renomowanym instytucie ponieważ odkrywa, że część jego funduszy naukowych pochodzi z kręgów zbliżonych do przemysłu zbrojeniowego. Od tego czasu zmienia profesury jak rękawiczki, nigdzie nie zagrzewając miejsca zbyt długo. Do swych wykładów włącza – ku niepomiernemu zdziwieniu słuchaczy – coraz to nowe elementy, powiedzmy tutaj szczerze, elementy raczej odległe od zapowiadanych tematów. Poczesne miejsce zajmuje tutaj spisek amerykańskiego kompleksu polityczno-militarnego, wiele czasu poświęca również złowrogiej działalności atomowego lobby i tematom ekologicznym. Zakłada komunę i większość czasu spędza na podróżach po świecie propagując nowy styl życia. Odkrywa dla siebie buddyzm i tworzy teorię, u której podstaw leży przeświadczenie, że ludzkość stoi w obliczu nieuniknionego upadku, uratować może ją jedynie wspólne działanie genialnych jednostek zwanych przezeń mutantami. Lata osiemdziesiąte to okres pisarskiego szaleństwa, powstają tysiące stron tekstów okultystycznych i pseudoreligijnych, pomiędzy stronami, jak ukryte diamenty dają się odnaleźć trudno czytelne fragmenty teorii z dziedziny w której okrzyknięto go niegdyś geniuszem. Uznaje się za reinkarnację zakonnicy Marthe Robin słynnej z tego, że przez lat trzydzieści odżywiała się bez uszczerbku dla zdrowia hostią i modlitwą. Skłócony z uczonymi kolegami odchodzi wreszcie na emeryturę w 1988 roku, od lat już nie mieszka w metropolii przedkładając ponad luksusy wielkomiejskiego życia skromną, pozbawioną elektryczności chatę w prowansalskiej wiosce. W tym samym roku nieomal zabija się czterdziestodniową głodówką w trakcie której miewa prorocze wizje. Gdy wraca do przytomności, znajduje dość sił aby napisać list do komitetu pragnącego przyznać mu nagrodę za całokształt naukowego dorobku. Nagrodę z oburzeniem odrzuca. W 1990 roku publikuje list otwarty w którym zapowiada nadejście sądu ostatecznego.

W sierpniu 1991 roku opuszcza nagle dom w Les Aumettes. Po prostu znika z dnia na dzień. Udaje się go odnaleźć dopiero po upływie trzech lat intensywnych poszukiwań. Żyje podobnież gdzieś w Pirenejach, pisząc od świtu do nocy, ołówkiem i przy świecach, dzieło swego życia. Milczy. Ci, którzy go odnaleźli odmawiają ujawnienia jego miejsca pobytu, respektując jego życzenie pozostania do końca w cieniu.

– – – – – – – – – — – – – – – – – – – – — – – — – – – — – – – – — – – – – – – – – – – – – – – – –

Addendum:

Alexander (jak chcą Niemcy) lub Alexandre (jak sądzą Francuzi), syn Aleksandra Shapiro i Hanki Grothendieck urodził się w Berlinie, spędził dzieciństwo u przybranych rodziców w Hamburgu, uratował się z Holocaustu dzięki przypadkowi i pomocy przyzwoitych ludzi. Twórca nowoczesnych podstaw geometrii algebraicznej (patrz: Grothendieck topology, Grothendieck universe) , laureat medalu Fieldsa (będącego matematycznym ekwiwalentem nagrody Nobla), pod koniec lat 60-tych i w latach 70-tych, u szczytu sławy, odchodzi powoli od matematyki stając się jednym z pionierów radykalnej ekologii i jednym z najbardziej bezkompromisowych aktywistów ruchu pacyfistycznego. Niezapomniane są jego wykłady prowadzone dla wietnamskich matematyków wygłaszane w bunkrach na obrzeżach bombardowanego przez Amerykanów Hanoi. Skłócony z większością uznających jego geniusz lecz niekoniecznie podzielających jego radykalizm kolegów po fachu, porzuca matematykę dla mistyki, okultyzmu, w latach 80-tych gubi się ostatecznie w labiryncie matafizyki i medytacji, w latach 90-tych wybiera samotność i milczenie. Milczy w ukryciu od 18 lat niepomny świata, który chciałby go od czasu do czasu uczcić lub docenić.

Time voyager

7 sierpnia, 2009

Kiedy wreszcie – mimo zażytych rozlicznych pigułek, czopków i syropów – ból głowy stał się niemożliwy do zniesienia, Myszkin. postanowił uciec się do bardziej radykalnych środków.

– Najlepiej – powiedział sam do siebie – najlepiej byłoby przenieść się w niezbyt odległą ale za to bezbolesną przyszłość.

Problem Myszkina polegał jednak na braku wehikułu pozwalającego na podróże w czasie. Myszkin posiadał wiele rzeczy. Posiadał bicykl. Posiadał maszynę do pisania (bez taśmy). Posiadał patefon, sztalugi i fortepian. Wehikułu nie posiadał.

Ponieważ ból był trudny do zniesienia, a potrzeba bywa często, choć niekoniecznie zawsze, matką wynalazku, Myszkin rozejrzał się uważnie. Pokój, jak pokój – pomyślał. Warto by podlać paprotkę. I zetrzeć kurze. Na myśl o ścieraniu kurzu ból wzmógł się i zaczął miarowo pulsować. Co zasadniczo było nieprzyjemne.

– A gdyby tak – zastanowił się – wejść do szafy?

I wszedł.

W trakcie myszkinowskiego pobytu w szafie, do pokoju wkroczył kanonik Vaubain. Większość ludzi wchodzi, niektórzy wślizgują się nieśmiało. Kanonik Vaubain, nawet gdy chodzi jedynie o przyjacielską wizytę – wkracza. A zatem wkroczył. I zauważywszy ewidentną nieobecność Myszkina w pokoju, przyłożył ucho do drzwi, a potem zaczął, najprawdopodobniej z nudów, grzebać w górnej szufladzie komody.

Podróże w czasie są nie tylko możliwe, lecz również obarczone szeregiem trudnych do przewidzenia niebezpieczeństw. Przepisane Myszkinowi przez doktora Konowałowa krople na serce okazały się na szczęście, również w przypadku kanonika, nader skuteczne.

Van Boxsel, wychodząc od bliżej niezidentyfikowanych tez Sloterdijka i opublikowanego w 1991 roku „Bo oni nie wiedzą co czynią“ Slavoja Žižka, wyróżnia trzy rodzaje głupoty. Prześlizgując się nad opartą na fundamentalnej naiwności głupotą klasyczną, stwierdza, że również głupota nowoczesna jest niedzisiejsza. Podobnie jak w przypadku starszej siostry, u podstaw jej definicji leży przeświadczenie, że głupiec wypiera się rzeczywistości. I tak, wiodąc cierpliwie za rękę, van Boxsel doprowadza czytelnika do do trzeciego rodzaju głupoty, głupoty postmodernistycznej. Postmodernista, zbyt mądry aby dać się zwieść swej własnej retoryce,  jest głupcem oświeconym. W swój wywód wkalkulował wszystko, również swą ewentualną głupotę oraz fakt, że być może wszystko jest inaczej, a on nie ma racji. Postmodernistyczna głupota czyni bezradnym, jakże przybić budyń do ściany? Tym bardziej, że nie każdy jest posiadaczem gwoździ. O młotku już nie wspomnę.

Dla tych, którzy uważają powyższy ciąg myślowy za mętny, Žižek przygotował przykład. W epoce myślenia anegdotycznymi fajerwerkami (ukłon w stronę mediów) – nie ma to jak przykład. Przykłady są łatwe do zapamiętania i przemawiają do wyobraźni ogółu, czyli nawet tych, a może przede wszystkim tych, którzy jej nie posiadają. Z punktu widzenia filozoficznego marketingu – bezcenne. Przykład dotyczy polityki.

Polityk otwarcie dopuszcza się oszustw, nikt mu nie wierzy; on o tym wie; my też wiemy, że on wie, i on wie to również.

Proszę zwrócić uwagę na interpunkcję: majstersztyk.

Dalsza ewolucja poglądów Žižka wskazuje jednak, że baron Münchhausen (ten od wyciągania się z bagna za własne włosy) znalazł i tym razem godnego naśladowcę. Dotarłwszy do krawędzi dekonstruktywizmu, Žižek czyni duży krok na przód i, wzorem postaci z kreskówek, kroczy dalej w powietrzu. Pomysł polega na dekonstrukcji dekonstruktywizmu. Pierwszym– i jak na razie największym krytykiem dekonstruktywisty Žižka, staje się niejaki Žižek. Demaskując spisek neoliberałów i ich postmodernistycznych intelektualnych wspólników, Žižek prezentuje się w swej nowej roli jako Hugo Chávez myśli współczesnej, dołączając do swego repertuaru, obok kroczenia w powietrzu i chodzenia po wodzie, również salto w tył. Czapki z głów i oklaski.

Gdy przyglądamy się naszemu mądremu Slavojowi, chlubie współczesnej myśli filozoficznej i supergwieździe inetelektu, jak kroczy od sukcesu do sukcesu, z niedopałkiem cygara w sztucznych zębach, w białym wdzianku dandysa, u boku wywodzącej się z branży bieliźniarskiej małżonki, trudno oprzeć się niemiłemu uczuciu déjà-vu. W maju 1968 roku, Jacques Lacan nagle doszedł do wniosku, że psychoanaliza ma, a w zasadzie zawsze już miała, proletariackie korzenie. Zaburzenie nie trwało długo i być może dlatego pomijane jest konsekwentnie przez większość hagiografów. Twierdzenie, że to samo schorzenie może się manifestować w różny sposób, jest znanym każdemu studentowi medycyny truizmem.

Podejrzenie, że Žižek okazał się pod każdym względem godnym spadkobiercą lacanowskiego zwierciadła, powoli zamienia się w pewność. Pytanie, co w nim dostrzega, pozostaje jednak otwarte. Niewykluczone, że jest to czwarty rodzaj opisywanego z takim powabem przez van Boxsela zjawiska.

Ewentualne lektury uzupełniające:

Matthijs van Boxsel, Enzyklopedia głupoty, Warszawa, Wyd. WAB, 2004

Slavoj Žižek, For They Know Not What They Do: Enjoyment As A Political Factor, London; New York: Verso, 1991

Slavoj Žižek, In defence of lost causes, London; New York: Verso, 2008

Marcus Pound,  Žižek: A (Very) Critical Introduction (Interventions) Eerdmans Publ. Company, London 2008

(ostatnia pozycja fascynuje, również – a może przede wszystkim – ze względu na napisane przez obiekt krytyki posłowie)

Zapalony myśliwy Mirosław C., oskarżony o zamordowanie w lesie sarenki, wybrał w porozumieniu z mecenasem Szlęzakiem problematyczną na pierwszy rzut oka linię obrony. Twierdził mianowicie, że zmuszony był to uczynić w obronie własnej.

Szczegółowe śledztwo ujawniło, że w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca tragicznego zdarzenia przypadkowi przechodnie odnaleźli należący do sarenki resor. Zeznania licznych, zawezwanych przez obronę świadków,  potwierdziły że sarenka była krwiożerczą i nacechowaną okrucieństwem bestią.

Przewiduje się powszechnie,  że obradujący pod przewodnictwem sędziego Józefa Ciechanowicza sąd okręgowy w Olsztynie przychyli się do linii obrony, uniewinniając oskarżonego.