Dlaczego Niemiec nie chciał Wandy?
18 września, 2011
Trudno obecnie powiedzieć. Może była szpetna? Może najzwyczajniej durna? A może zarówno jedno jak i drugie? Na pewno była niezdarna. No bo, jak powszechnie wiadomo, potknęła się, spadła do Wisły i ponieważ nie umiała pływać, nie skończyło się to dla niej dobrze.
Żarty na bok. Głównym powodem dla którego Niemiec nie mógł chcieć Wandy, był jej brak. Tak, brak. Historycy są obecnie zgodni co do tego, że jej nigdy nie było. I już. Podobnie jak jej tatusia. Wszystko jedno czy zwał się Krak, czy też (jak podaje Kopaliński) Kruk. Nie było. Niemca zresztą też nie. Tak że w zasadzie, powinno nam być obojętne kto z nieistniejących kogo z nieistniejących chciał lub nie chciał. Najwidoczniej jednak nie jest i polska dziatwa szkolna od wieków karmiona jest. Leży Wanda w Polskiej ziemi bo nie chciała Niemca. Kto nigdy w dzieciństwie nie słyszał o Wandzie, która nie chciała, ręka do góry. Nie widzę. To może jednak lepiej wyjaśnić? Spróbujmy.
Twórcą Kraka jest Kadłubek Wincenty, o którym wiadomo, że łgał jak z nut. Kadłubek miał wyobraźnię i najwidoczniej głęboko zakorzenione przeświadczenie, że rodakom trzeba wymyślić przeszłość, bo odpowiedniej jakoś nie mają. Łgał nieudolnie i mało wiarygodnie. Nieszczęsnemu Krakowi kazał na zmianę kłopotać się ze względu na smoka, lub też pokonywać Aleksandra Macedońskiego i Rzymian. Wandę też wymyślił, twierdząc w dodatku, że jej poddani to Wandalowie. Czyli my. Ale jej nie uśmiercił, wręcz przeciwnie, to nieznany z imienia książę lemański zrobił sobie sepuku po tym, jak jego armia, porażona pięknością nieistniejącej Wandy, poddała się bez walki. Wymyślona przez Kadłubka Wanda była (nad Niemcem) górą. Ale zmarła jako dziewica ze starości. Co powinno piewców jej piękności zastanowić.
W stworzonej przez niezidentyfikowanego (do końca i z całą pewnością) autora Kronice Wielkopolskiej nieznany książę lemański nabiera po raz pierwszy cech niemieckich. Ale i tym razem Wanda się nie topi. Utopi ją dopiero Długosz Jan. Aby nadać swym wymysłom pozory autentyczności, Długosz podaje nazwisko niemieckiego niegodziwca. W ten sposób do polskiego dziejopisarstwa wkracza niejaki Rüdiger von Bechelaren. I zagnieżdża się w nim na dobre. Skąd się wziął? Odpowiedź jest prosta: z popularnej w średniowieczu Sagi o Nibelungach. Jak się znalazł nad Wisłą? Tego nie wie nikt. Był jakiś obco brzmiący Helmut Długoszowi potrzebny, więc się znalazł. A że równie prawdopodobny jak smok wawelski? A kto tam się zorientuje.
Kronika mistrza Wincentego Kadłubka traktowana była do XVIII wieku jako poważne źródło historyczne. Nauczano z niej studentów traktując ją jako podręcznik uniwersytecki. Do czasów Naruszewicza. Adama. Nie, to nie żart. Encyklopedyści zostali już pochowani z honorami, Voltaire dogorywał, w Królewcu Kant głosił bezkarnie agnostycyzm poznawczy. A u nas objaśniano dalej świat w oparciu o niewydarzone bzdury wymyślone przed stuleciami przez nieudolnie, ale nader patriotycznie łgającego biskupa.
Mitologia potrzebna jest (podobnież) narodom do podtrzymywania swej kruchej tożsamości. Niektóre narody miały – w przeciwieństwie do nas – pod tym względem chyba jednak większe szczęście. Skutki, w postaci spustoszeń w świadomości widoczne są do dziś. Tak bywa, gdy wymyślanie tożsamości narodowej powierza się biskupom.
Casus belli
16 Maj, 2011
To mogło zacząć się na przykład tak:
Wstał o świcie. Było gorąco i mimo wczesnej pory już sucho. Bez widoków na jakże o tej porze roku potrzebny deszcz. Cztery dni wcześniej, w odległym Czernobylu zdarzyło się coś nieprzyjemnego i teraz nad północną Europą wędrowała chmura radioaktywnego pyłu, lecz Djorde Martinovic o tym nie wiedział, a gdyby wiedział, to i tak by to go specjalnie nie obchodziło. Djorde, 56-letniego ojca przeważnie już dorosłych dzieci, obchodziła cebula. Pole z cebulą znajdowało się dwa kilometry od przedmieść rodzinnego Gnijlane. Djorde obawiał się, jak najbardziej słusznie, że bardziej od cebuli odporne na suszę chwasty zaduszą ją, o ile nie zostaną przez niego, Djorde, w porę usunięte. Biorąc pod uwagę stan zaopatrzenia, pozostanie w stanie bezcebulowym, zupełnie się Djorde nie uśmiechało. I dlatego zapakował do wypłowiałego chlebaka kanapki, półlitrową butelkę po piwie wypełnioną cienką, ziołową herbatą i ruszył w drogę. Cebula wzywała. Butelka okaże się jeszcze istotna.
Nie wiemy co się stało na polu. Do dzisiaj nie udało się tego, mimo niezliczonych przesłuchań, szczegółowego śledztwa i obradujących latami wieloetnicznych komisji, ostatecznie ustalić. Około godziny 13 czasu miejscowego Djorde Martinovic zdołał przyczołgać się do skraju łączącej Gnijlane z Prisztiną drogi, gdzie ostatecznie utracił przytomność. Przywieziony do szpitala w Prisztinie, poddany został wielogodzinnej operacji. Operujący go lekarze stwierdzili zgodnie, że czegoś takiego jeszcze nigdy przedtem nie widzieli.
Gdy Djorde udawał się na pole, nie mógł jeszcze wiedzieć, że jego nazwisko będzie wkrótce znane każdemu mieszkańcowi jego wielonarodowej ojczyzny. Nie wiedział, że dokładny opis jego przypadku trafi (chociaż zgodnie z ustaleniami śledztwa trafić nie powinien) do tej części SANU-Memorandum, która opublikowana zostanie kilka miesięcy później w gazecie Večernje Novosti i stanie się przedmiotem coraz bardziej histerycznej i irracjonalnej debaty, ostatecznie przeradzającej się w niekończącą się tyradę szowinistycznej nienawiści. Nie mógł nawet przypuszczać, że społeczny odbiór SANU-Memorandum zainspiruje Slobodana Milosevica do spojrzenia życzliwszym okiem na nacjonalizm jako czynnik pomagający rządzić i wygłoszenia 28 czerwca 1989 roku na Kosowym Polu swej słynnej mowy (nikt nie będzie Was już nigdy bił, bracia Serbowie), mowy, która była wstępem do zniesienia autonomii Kosova, żądań rewizji obowiązującej od 1974 roku konstytucji i która (przez nawiązanie do ideii Wielkiej Serbii) zapoczątkowała ostateczną dezintegrację Jugosławii. W wyniku toczonych przez następne 10 lat działań wojennych zginęło 120 do130 tysięcy nienawidzących się serdecznie Jugosłowian. Jugosłowian, tórych wzajemna nienawiść przemieniła (w zdumiewająco krótkim czasie) z żyjących zgodnie współobywateli, w serbskich, chorwackich, bośniackich, albańskich lub słoweńskich żarliwych patriotów (jak im się wydawało), bądź szowinistów nienawidzących wszystkiego co nie ichnie (jak postrzegali ich inni).
Większość ekspertyz i ustaleń skłania się niezmiennie ku poglądowi, że Serb Djorde Martinovic nigdy nie został – jak początkowo zeznał – zgwałcony na swym polu przez dwóch „posługujących się językiem albańskim“ osobników. O wiele bardziej prawdopodobna jest wersja, że był to przypadek samookaleczenia w trakcie aktu masturbacji odwróconą do góry dnem butelką po piwie. Aby było Djorde wygodniej, umocował butelkę na kijku, nieszczęście chciało, że w trakcie aktu się „omsknął“. Jeszcze bardziej nieszczęśliwą była okoliczność, że „nabijanie na pal“ stanowiło nader rozpowszechniony w czasach otomańskiej niewoli rodzaj egzekucji. Trudno się wobec głębokiego zakorzenienia traumy dziwić, że serbskim historykom, literatom i innym wyspecjalizowanym w patriotycznej publicystyce zaraz się skojarzyło. Nie wiadomo, czy chirurdzy, którzy usuwali z wnętrzności Djorde fragmenty butelkowego szkła i zszywali jego rozszarpany odbyt, byli patriotami. Dwóch było Albańczykami, pod koniec operacji dołączył do nich Serb. Operując Djorde nie wiedzieli też zapewne, że zszywają „ofiarę muzułmańskiego ludobójstwa wymierzonego przeciw narodowi serbskiemu i zmierzającemu do wyniszczenia wszystkich Serbów“. Ale wkrótce mogli już to przeczytać w (nieomal) każdej serbskiej gazecie. Gazety nieserbskie również nie pozostały obojętne, przychylały się jednak do wersji, że była to serbska podła prowokacja mająca usprawiedliwić zbliżające się, a skierowane przeciw innym etniom represje.
Zaryzykujmy ostrożną konkluzję: spotkanie się butelki po piwie z nadgorliwością patriotycznych mediów i cynizmem polityka potrafiącego wykorzystać wilgotne sny pobratymców o wieeelkiej (i naturalnie – najważniejszej) ojczyźnie potrafi doprowadzić do naprawdę zdumiewających skutków.
Djorde Martinovic zmieniał wielokrotnie swą wersję wydarzeń, zeznając raz tak, raz siak i zmarł w końcu we wrześniu 2000 roku. Jugosłowiańskie wojny domowe zakończyły się rok wcześniej. Pozostały liczne pamiątki.
Obecnie, po upływie 12 lat od zakończenia ostatnich działań wojennych, w krajach byłej Jugosławii pojawia się nostalgia za niegdyś osiągniętą jednością i coraz częściej dają słyszeć się głosy, że to wszystko było zupełnie zupełnie niepotrzebne.
————-
1. „Too many truths” Geoffrey Goodman British Journalism Review, Vol. 10, No. 2, 1999 – tu
2. In GREATER SERBIA: from Ideology to Aggression, Stevan Moljevic, Homogeneous Serbia (1941) – warto przeczytać wstęp Moljewica, wydaje się taki znajomy – tu
3. Rola mediów w doprowadzeniu do wojny jugosłowiańskiej – tu. Warto przeczytać zanim się weźmie do ręki Gazetę Polską. Pouczające.
Resztę sobie każdy może (o ile ma taką potrzebę) poszukać.
Czy palenie jest szkodliwe?
6 Maj, 2011
Beznadziejnie głupie pytanie, prawda? Nikt przy zdrowych zmysłach nie spróbuje przecież upierać się że jest inaczej. Dlaczego? No bo, hm, prawda, naukowcy udowodnili. Jacy naukowcy? No, przecież wszyscy, medycyna twierdzi, prawda, jednoznacznie. Twierdzi? Twierdzi. Od kiedy? Tu proszę państwa zaczyna się robić ciekawie. Medycyna twierdzi tak od niedawna. Przedtem, przez wieki całe, ustami swych najsłynniejszych i najbardziej światłych przedstawicieli twierdziła, że wręcz odwrotnie. Teraz będzie to co najbardziej lubimy, czyli krecia robota.
Szamanistyczne praktyki ostatnich 5000 lat, jak również terapeutyczne zastosowanie palonych (przez Scytów i Traków) nasion konopi nie będą nas tu zupełnie interesować. Potraktujemy pobłażliwie Hipokratesa (tak, to ten, na którego przysięgają tegoroczni absolwenci wydziałów lekarskich) – nie wiemy ilu pacjentkom zaszkodził zalecając wdychanie dymu jako panaceum na „schorzenia kobiece“. Co on mógł wiedzieć? Ciekawszy już był Piliniusz Starszy ze swoją wypróbowaną metodą leczenia (również dymem) uporczywego kaszlu. Ale co tam – dawno i nieprawda, zapomniane i wybaczone.
Przeskoczmy zatem do czasów nowożytnych, w których (po mrokach średniowiecza) zaczyna rządzić rozum, a uczeni, aby móc zasługiwać na to określenie, muszą – jak się powszechnie uważa – coś umieć. Jest wiek XVI, na scenę wkracza Jean Nicot, co prawda nie lekarz, ale jak najbardziej poważny uczony zwany (też) ojcem francuskiej leksykografii. Jakże niesprawiedliwie. Jego bezsprzecznie największym osiągnięciem było spopularyzowanie „nowej rośliny leczniczej“, a był skuteczniejszym popularyzatorem (tego na czym się nie znał) niż leksykografem (na leksykografii znał się). Nicot był człowiekiem obdarzonym poczuciem misji. Niestrudzenie pisał listy do głów koronowanych, egzotyczna (już niedługo) roślina miała pomagać wszystkim na wszystko. Cierpiącą na uporczywe migreny Katarzynę Medycejską wyleczył nowym zielem o nazwie tabah szybko i skutecznie. Owrzodzony kardynał Franciszek Lotaryński pozbył się dzięki tytoniowi wrzodów. Entuzjazm wyleczonych rodzi wyznawców. Na pierwszego koryfeusza nauk medycznych, który był gotów podeprzeć istniejący entuzjazm własnym autorytetem nie trzeba było długo czekać. Współczesny Nicotowi ojciec hiszpańskiej medycyny Nicolás Monardes odkrywa cudowne właściwości lecznicze tytoniu i zaczyna stosować zielsko (z pewnym powodzeniem i jeszcze głębszym przekonaniem) jako lek z wyboru na „bóle głowy, raka, choroby układu oddechowego, owrzodzenie skóry, choroby kobiece (wpływ Hipokratesa?) jak również – mówiąc kolokwialnie – robale. Są to najważniejsze zastosowania, pełna lista jest dłuższa i obejmuje 36 pozycji. Monardes – jak na uczonego przystało – nie tylko leczył, ale również pisał, a co gorsza napisane potem publikował. Pozostawił po sobie nieznaną liczbę ofiar i znaną liczbę uczonych ksiąg, w których zawarł to co zawarł. Ponieważ siła rażenia wiedzy jest nieporównanie większa, niż siła rażenia zabobonu (m.in. dlatego, że uczeni od siebie odpisują) – tytoń rozpoczął swój zwycięski (ponad) 300-letni pochód jako panaceum na wszelkie schorzenia. Kontynentalny wyczyn Nicota powtarza na Wyspach Brytyjskich Sir Walter Raleigh, również on znajduje swego Monardesa w osobie niejakiego Anthony’ego Chute, który nie bacząc na formalne braki w wykształceniu publikuje dzieło o znamiennym tytule „Tobaco“. Autor ogłasza rewolucję w medycynie, zalecane jest (terapeutyczne i profilaktyczne) palenie cudownego ziela w fajce. Obyczaj palenia upowszechnia się tak szybko (wszyscy chcą być zdrowi), że król Jakub I (Stuart) pisze pamflet i próbuje zakazać. Bezskutecznie, tytoń to już nie tylko nałóg, lecz również duże pieniądze. Również dla korony brytyjskiej ze względu na nałożone podatki.
W XVII wieku zaczyna się robić naprawdę dziwnie. Tytoniowi zaczyna się przypisywać cudowne właściwości – ze zdolnością przywracania życia zmarłym włącznie. Kto nie wierzy niech poczyta sobie o cudownym zmartwychwstaniu Anne Green powieszonej w 1650 roku za dzieciobójstwo i przywróconej do życia m.in. przy pomocy dymu tytoniowego. Lekarze zalecają żucie tytoniu (jako środek na m.in. ból zębów), picie nalewek tytoniowych (na wzmocnienie), łykanie pigułek (na imbecylizm i konwulsje) palenie fajki (na schorzenia płuc i oskrzeli). Damom zaleca się regularne używanie tabaki. Mazidła tytoniowe wcierane są w skórę, dym używany do inhalacji. Wiek XVIII przynosi szereg nowych, interesujących terapeutycznych pomysłów. Szczególnie zasłużył się tutaj (naprawdę słynny i szanowany) doktor i prekursor intensywnej terapii o nazwisku Richard Mead. Z jednej strony zasłużył się, z drugiej jednak (prosimy dzieci i osoby wrażliwe o chwilowe odejście od odbiorników) jego pomysły były, hm, do dupy. Dosłownie. Mead, zauważywszy że wtłaczanie dymu do płuc osób nieprzytomnych jest trudne i nieprzyjemne, postanowił znaleźć inną drogę podania życiodajnego specyfiku i przeszedł do historii jako wynalazca aparatu do lewatywy dymem tytoniowym. Doodbytnicze pompowanie dymu do wnętrza (przeważnie nieprzytomnego) pacjenta, było terapią z wyboru przez następne 150 lat w przypadku omdleń i utonięć (a w zasadzie podtopień). To nie są jakieś przesądy, w każdym przyzwoitym podręczniku medycyny znajdował się odpowiedni rozdział. Przeświadczenie o skuteczności metody było tak powszechne, że Royal Human Society (ówczesny brytyjski odpowiednik dzisiejszego WOPRu) uznał je w 1780 roku (na wniosek królewskiego stowarzyszenia medycznego) oficjalnie za ważniejsze od sztucznego oddychania i zainstalował wzdłuż brzegów Tamizy skrzynki z „zestawem do ratowania tonących“. W zestawie, a jakże, znajdował się aparat do lewatywy dymem tytoniowym. Pierwsze, nieśmiałe sugestie dotyczące ewentualnej szkodliwości metody pojawiły się w 1811 (Benjamin Brodie stwierdza niekorzystny wpływ nikotyny na pracę serca) – nie przeszkodziło to jednak jego uczonym kolegom przez cały XIX wiek poszukiwać coraz to nowych terapeutycznych zastosowań podawanego doodbytniczo tytoniowego dymu. Leczono (a jakże, z powodzeniem) zaparcia, przepukliny, anemię ba nawet cholerę.
W sanatoriach dla (jakże licznych wówczas) chorych na gruźlicę, lekarze zalecali chorym palenie papierosów i staranne zaciąganie się aromatycznym dymem. Chorzy krztusili się, kaszleli, ale nie było litości, czego się zresztą nie robi dla zdrowia, szczególnie gdy lekarz zaleca. Ostatnie doniesienia o korzystnym wpływie dymu tytoniowego na przebieg gruźlicy płuc można znaleźć w pulmonologicznych żurnalach z okresu bezpośrednio poprzedzającego wojnę światową.
Gdy zatem lekarz próbuje nakłonić nas do porzucenia zgubnego nałogu, warto pamiętać, że przedtem, przez jakieś 300 lat z okładem, jego uczeni koledzy usilnie nas do niego przekonywali.
—
Słodko i zaszczytnie jest. No jest.
13 września, 2010
Oktawian August. „Res Gestae divi Augusti“ („Dokonania boskiego Augusta“)
Tym z czytelników, którzy zainteresowani są głównie aktualnymi debatami, radzę nie wyłączać monitorów. Wbrew pozorom będzie bardzo współcześnie. Będzie o patriotyzmie, poświęceniu, prawdzie i racji. Będzie o tym, że „Rzym jest najważniejszy“.
Bitwy pod Filippi nie było. To znaczy jednej nie było, były dwie. A raczej jedna, ale podwójna. W październiku 42 roku (jeszcze nikt nie wiedział, że przed naszą erą), na równinie leżącej na wschód od macedońskiego (choć w zasadzie trackiego) miasta Filippi, spotkały się dwie armie, w zasadzie zbliżone pod względem siły i liczebności. W zasadzie, ponieważ siły drugiego triumwiratu posiadały co prawda więcej legionów, ale mniej jazdy niż republikański przeciwnik. Triumwirat nie wystąpił w pełnym składzie, Oktawian August i Marek Antoniusz pozostawili Gaiusa Lepidusa w domu. Brutus i Kasjusz nie mieli kogo pozostawić w domu. Może pozostawili by Marcusa Tulliusa Cycero, gdyby jeszcze żył. Ale nie żył, co było wynikiem figla spłatanego mu przez (jeszcze nie) boskiego Oktawiana. Tak że w bitwie wzięły udział jedynie jego pieniądze, aczkolwiek zapewne nie po tej stronie, po której ich były właściciel by sobie tego życzył. Ale nie odbiegajmy od tematu.
Opis bitwy, okoliczności do niej prowadzących, jak również jej skutków zawdzięczamy nie tylko połączonym wysiłkom Swetoniusza i Plutarcha, lecz również znojnej pracy Apiana z Aleksandrii. Jak kto ciekaw, niech sobie poczyta. My skupimy się na najistotniejszych szczegółach. Poszło o ojczyznę. Triumwirat tak kochał ojczyznę, że postanowił dać łupnia Brutusowi i kolegom. Ci znów, do tego stopnia miłowali rzymską republikę, że uprzednio zadźgali Juliusza Cesara, który (ze swej strony) będąc prawdziwym rzymskim patriotą i zwolennikiem wielkości Rzymu, jak również nie mogąc znieść ględzenia senatorów, przyjął na siebie ciężkie brzemię odpowiedzialności, większości senatorów udało się uciec.
Bitwa była dwuczęściowa. Pierwsza część odbyła się w pierwszym tygodniu października obfitując w niespodzianki i zabawne szczegóły. Skrzydło dowodzone przez Kasjusza ugięło się pod naciskiem wojsk Marka Antoniusza, który nawet zdołał zająć wraży obóz. Kasjusz, mylnie poinformowany o przebiegu bitwy i przekonany, że poniósł (sromotną) klęskę, zwraca się do wyzwoleńca Pinadrusa z uprzejmą, aczkolwiek przedwczesną prośbą o przeszycie mieczem, ten zaś, nie nawykły odmawiać, spełnia jego życzenie. W tym czasie skrzydło dowodzone przez Brutusa daje wycisk wojskom Oktawiana, ten ostatni traci nerwy i daje dyla, ukrywając się następnie przez trzy dni na okolicznych bagnach, obóz triumwirów zostaje zajęty. Powstała sytuacja patowa, noc zastała oba walczące wojska w obozie niepokonanego przeciwnika. Zanim się znalazł Oktawian (który potem uparcie przedstawiał swe dziwne zachowanie jako fortel z podszeptu bogów) upłynęło kilka dni, zanim towarzystwo się ostatecznie pozbierało – następne dwa tygodnie. Ponieważ znużeni i zirytowani sojusznicy zaczęli opuszczać Brutusa, a Oktawian z Markiem Antoniuszem zaczęli mieć kłopoty z aprowizacją, gotowość do drugiego aktu rzezi była po obu stronach niezachwiana. Tym razem kochający ojczyznę Triumwirowie zadają dowodzonym przez miłującego ojczyznę „mordercę Boskiego Cezara“ siłom klęskę, biorąc armię przeciwnika do niewoli. Brutus z niedobitkami w sile czterech legionów zwiewa na pobliskie wzgórze, tam jednak opadają go wątpliwości i popełnia samobójstwo. Na glebie pod Filippi pozostaje 40.000 okaleczonych, głównie rzymskich trupów, a Oktawian August potem napisze o sobie skromnie, że uratował republikę przed jej wrogami (patrz cytat u góry). Jego miłość do republiki była tak wielka, że z obawy aby nie wpadła w niepowołane ręce, postanawia ją później zlikwidować, przyjmując z rąk tej części rzymskiego ludu, któremu udało się przeżyć wojny domowe w jej obronie, koronę cesarską (*) wszelkie możliwe tytuły i zaszczyty i stając się tym samym jednowładcą.
Dlaczego bitwa pod Filippi zasługuje na naszą uwagę? Otóż wziął w niej udział, po stronie Brutusa, młody rzymski patriota Quintus Horatius Flaccus. Znany potomnym również jako Horacy. Dwudziestotrzyletni Quintus Horatius nie uczestniczył w walce do końca, widząc niekorzystny rozwój wypadków, jako jeden z pierwszych rzucił się do ucieczki i ratując (jako jeden z nielicznych) skórę powraca potem do Rzymu aby obrać karierę literata. Exegi monumentum i tak dalej. To, że wiele lat później napisze w swych pieśniach że „słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę“, może (wobec znanych faktów) budzić u potomnych pewne zdumienie, a nawet podziw dla bezmiaru cynizmu. Fakt, że słowa te znajdą się (tysiąckrotnie powielone) na pomnikach-nagrobkach zdobiących XIX- i XX-wieczne pola bitwy, może już tylko budzić niesmak. I może jeszcze smutek, że nieskończoną wydaje się być rzesza biednych, wzruszonych matołów, dających się od stuleci łowić szukającym mięsa armatniego cynikom na tę samą, tandetną wędkę.
Godnym odnotowania wydaje się też być fakt, że sentencja cieszyła się niebywałą estymą wśród polityków i generalicji wszystkich stron stron wszelkich konfliktów. Apogeum popularności zbiega się z przesunięciem wydających najwyższe rozkazy na tyły i ich zniknięciem z teatru bezpośrednich działań wojennych.
(*) Jak trafnie zauważył w swoim komentarzu Aethelstan, Oktawian został ( w ciągu następnych 40 lat) po kolei wszystkim: prokonsulem, trybunem ludowym, cenzorem, najwyższym kapłanem, a na koniec Ojcem Ojczyzny. To, że obecnie uznawany jest za pierwszego cesarza, nie zmienia faktu, że pierwszym, który oficjalnie używał tytułu cezara był dopiero usynowiony przez Oktawiana Tyberiusz. Brak cesarza, tłumaczy brak insygni cesarskich. Za zamieszanie przepraszam.
——-
Powyższy tekst stanowi kontynuację zaniedbanego (ostatnio) cyklu „Powszechna Historia Idiotyzmu”. Nie stanowi on natomiast przyczynku do toczonej ostatnio dyskusji nad kształtem i lokalizacją pomnika prezydenta RP , poległego wraz z osobami towarzyszącymi w tragedii smoleńskiej. Nie stanowi.
Habemus Papas
16 sierpnia, 2010
Ateistom walczącym ku przestrodze: naśmiewanie się z wiary bliźnich jest małe, a co gorsza, prowadzi niejednokrotnie do wyników przeciwnych do zamierzonych. Indywidualna wiara zasługuje na tolerancję, ochronę i szacunek. Powyższy sąd nie znajduje (automatycznego) zastosowania w stosunku do religii, szczególnie tych mocno zinstytucjonalizowanych. Tu nie może być mowy o kopaniu leżącego, bo leżący wcale nie leży. On czasem wygodnie siedzi, a przeważnie stoi, domagając się od nas, abyśmy uklękli. Podróże kształcą. Naszą dzisiejszą podróż do Absurdii Rzymsko-Katolickiej rozpoczynamy pod znakiem najwyższego autorytetu, który się (zgodnie z definicją) nigdy nie myli. Poświęćmy trochę zasłużonej uwagi Jego Świątobliwości Grzegorzowi XVII. Jest naprawdę – pod wieloma względami – bardziej atrakcyjny od Latającego Potwora Spaghetti. Jego atrakcyjność wynika z faktu, że jest postacią autentyczną i przez to pouczającą.
Uwaga dotycząca nomenklatury
Mianem antypapieża (lat: pseudopapa, antipapa; niem: Gegenpapst; ang: antipope) określamy papieża powołanego na tron papieski nieprawnie, tzn. niezgodnie z prawem kanonicznym i zasadą sukcesji apostolskiej. Nie będziemy nudzić. Kto chce, niech sobie wygugla. Powołanie ma miejsce (z reguły) w trakcie pontyfikatu papieża legalnego. Jak dotąd, każdy papież i antypapież (bez wyjątku) uważał się (i uważa) za legalnego, traktując jednocześnie swego heretyckiego uzurpatora za niebezpiecznego heretyka zasługującego na natychmiastową ekskomunikę. Liczba pontyfikujących sobie jednocześnie papieży (lub antypapieży, jak kto woli) ograniczona jest jedynie przez ambicję, wyobraźnię i siłę przebicia potencjalnych kandydatów. Ufff.
Nieunikniona dygresja historyczna
Nieprawdą jest, jakoby antypapieże wyroili się jedynie w ramach średniowiecznych walk o władzę w kurii, walk których kulminacją była wielka schizma zachodnia i jej avignońskie następstwa. Problem jest starszy i ma wszelkie znamiona permanentnego schorzenia systemu. Pierwszy był niejaki Hipolit w III wieku po narodzeniu. Jeszcze nie wolno się było modlić, trwały prześladowania Chrześcijan, a już papieże zaczęli się mnożyć i brać – przepraszam za słowo – za łby. Hipolitowi, mimo że od czasu do czasu go legalizowano, papiestwo nie wyszło ostatecznie na zdrowie, nie przeszkodziło to jednak jego następcom pójść raz wytyczonym szlakiem. Krótko: oficjalna lista antypapieży (tzw. lista Mercatiego) nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Teolodzy do dzisiaj spierają się, czy było ich 36, 43 a może nawet 51. Jest to zrozumiałe, gdy się przypomni, że w porywach było ich nawet trzech. Na raz. W dalszej części postaramy się udowodnić, że kalkulacje zajmują się jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Zjawisko jest poważniejsze, niż się z pozoru wydaje i nie dotyczy bynajmniej tylko (zamierzchłej) historii.
Koniec dygresji.
W zasadzie nie byłoby tak tragicznie i problem wielopapiestwa można by odłożyć do historycznego lamusa, gdyby nie II Sobór Watykański. Tak jednak już jest, że to, co jedni uważają za odnowę i niezbędne reformy, drudzy postrzegają jako przestępczą herezję. Chociaż Kościół Rzymsko-Katolicki nie jest zainteresowany nadaniem temu zjawisku rozgłosu, sedewakantyści (gugel) nie zasypiają gruszek w popiele. Im to mamy do zawdzięczenia niebywałą mnogość papieży w ostatnich dziesięcioleciach. A wszyscy oni (według zwolenników i wyznawców prawdziwej wiary) są jak najbardziej prawowici i legalni. Czego naturalnie nie można powiedzieć o konkurencji zasługującej na takie epitety jak: zwolennicy postępu, zaprzańcy, antychryści, Żydzi, masoni, a nawet, proszę mi wierzyć, komuniści. Chrześcijańska miłość bliźniego niejedno ma imię.
Ponieważ opisanie wszystkich papieży ostatnich dekad wymagałoby sporej monografii, skupmy się na Jego Świątobliwości Grzegorzu XVII. Od niego zaczęliśmy. Zasługuje na uwagę nie tylko dlatego, że jest to przypadek zarówno kliniczny, jak i spektakularny. Niektóre aspekty jego pontyfikatu sprawiają, że to, co wymyślili chłopcy od Monty Pythona po prostu blednie. Opowiedzmy zanim ktoś sfilmuje.
Clemente Domínguez y Gómez urodził się w hiszpańskiej Sevilli 23 maja 1946 roku. Nic nie zapowiadało, że na świat przyszedł Następca Piotrowy. W dalekiej Japonii dwaj bracia założyli firmę Sony, w Leningradzie urodziła się ( dzień później) Irena Kirszenstein, która potem nazywała się Szewińska i bardzo szybko biegała, a w Polsce powstał klub piłkarski Zawisza Bydgoszcz.
Gdy Clemente był młodzianem 23-letnim, udał się do małej wioski El Palmar de Troya (jest rzeczą znamienną, że w XX wieku cuda zdarzają się przeważnie na zadupiu), gdzie mieszkańcy podobnież regularnie widywali Matkę Boską. Clemente potrzebował kilku tygodni aby mu się udzieliło i 30 września 1969 roku ma wreszcie pierwsze widzenie maryjne. Potem widzenia wchodzą w nawyk, do widzeń dołączają krwawe stygmaty (w trakcie jednej sesji traci nawet ponad 16 litrów krwi) i intensywna wymiana zdań z Maryją na temat kierunku, jaki obrał kościół po II soborze. Matce Boskiej kierunek się zupełnie nie podoba i wypowiada się krytycznie. Mimo, że miejscowa ludność widziała u Clementa ślady po ukrzyżowaniu, kościół katolicki nie podziela ani jej (ludności) entuzjazmu, ani poglądów Matki Boskiej i nie uznaje cudu. Utwierdza to Clemente w przekonaniu, że Rzym opanowali odstępcy od wiary i postanawia coś z tym zrobić.
W grudniu 1975 gromadzi wokół siebie podobnie myślących i otrzymawszy bezpośrednie instrukcje od Matki Boskiej zakłada Zakon Karmelitów św. Oblicza z sobą samym jako przeorem. Od tego momentu nalega aby nazywano go Bratem Ferdynandem i przekonuje katolickiego kardynała o nazwisku Ngô Dình Thuc Pierre Martin, że ten powinien wyświęcić go na biskupa. Skutecznie. Prowadzi to do pewnego zakłopotania, a nawet zamętu w obrębie katolickiej hierarchii Królestwa Hiszpanii. Nikt jednak nie dostrzega nadciągającego niebezpieczeństwa, wygłaszający nienawistne tyrady przeciw demokratom, liberałom, związkowcom i innym lewakom Brat Ferdynand jest (najwidoczniej) przywiązanemu do tradycji hiszpańskiemu kościołowi na rękę.
W maju 1976 Dominguez (obecnie biskup) ulega wypadkowi samochodowemu i traci wzrok. Brak wzroku nie przeszkadza mu w dotychczasowej działalności, wizje się nasilają. Nadchodzą posiłki, do Maryi dołącza Jezus domagając się od nowo upieczonego biskupa, aby sięgnął po tron papieski w celu zwalczania niebezpiecznych i jemu (Jezusowi z widzeń) zupełnie nie podobających się zjawisk w kościele. Czy można odmówić takiemu żądaniu? Dominguez ogłasza wszem i wobec swe prawo do sukcesji papieskiej, wynika ona z prostego faktu, że Jezus osobiście mianował go swym następcą. Ilość zagorzałych zwolenników gotowych u jego boku bronić mszy trydenckiej dalej rośnie.
6 sierpnia 1978 roku umiera Paweł VI. Pośpiesznie zebrane przez Domingueza konklawe, wynosi go w katedrze w Sevilli na stolec apostolski. Konklawe składa się co prawda z wyświęconych przez niego osobiście kardynałów, ale dla nowego Ojca Świętego, który przybiera imię Grzegorza XVII, jest to mało istotny drobiazg. Decydują chęci i powołanie. Nowy pontyfikat rozpoczyna się od ważnej decyzji obłożenia ekskomuniką wybranego w Rzymie uzurpatora. Wkrótce ten sam los spotka jego polskiego następcę, namiestnik Chrystusa nie ma zamiaru tolerować obok siebie żadnych antypapieży. Ekskomunika zostaje przyjęta entuzjastycznie zarówno przez wiernych, jak i przez (nowość!) regularnie odwiedzających Ojca Świętego apostołów Piotra i Pawła.
Ponieważ Watykan jest chwilowo zajęty, nowo obrany papież postanawia uczynić swą stolicą El Palmar de Troya, rozpoczyna się budowa katedry i okazałej siedziby papieskiej.
Pontyfikatu Grzegorza XVII nie można nazwać nudnym. Na początek papież dokonuje beatyfikacji generalissimusa Francisco Franco, jego zastępcy admirała Carrero Blanco, przywódcy faszystowskiej falangi Diego de Rivery i (nie wiedzieć czemu) Krzysztofa Kolumba. Wiernym się to podoba, (jedynie prawdziwy) Kościół Palmeriański rośnie w siłę, zwiększa się ilość święceń kapłańskich, pojawiają się nowe diecezje, również poza granicami Hiszpanii. Katedra jest gotowa, czas zabrać się za sprawy zasadnicze. Grzegorz XVII ogłasza (urbi et orbi) wszelkie postanowienia II Soboru Watykańskiego za nieważne, a następnie wprowadza do wiary dogmat o niepokalanym poczęciu św. Józefa i obecności ciała Matki Boskiej w Eucharystii. To nie jest żart.
Być może (jedynie prawdziwy) kościół katolicki rozwijał by się dynamicznie dalej, gdyby reputacja Jego Świątobliwości nie doznała drobnego, ale bolesnego uszczerbku. Oskarżony w 1990 roku przez własnych księży i zakonnice (w międzyczasie powstał w Palmar de Troya również zakon żeński) o masowe molestowanie seksualne podwładnych, Ojciec Swięty Grzegorz XVII zmuszony jest przejść do defensywy. W 1997 roku przyznaje wreszcie, że trochę zbłądził i prosi wiernych o przebaczenie. Wierni przebaczają (choć nie wszyscy) i otrzymują w nagrodę proroctwo. Papież ogłasza, że Jezus zakomunikował mu osobiście, iż on (Grzegorz XVII) będzie ostatnim papieżem i dozna zaszczytu śmierci męczeńskiej. umierając na krzyżu w roku 2015 w Jerozolimie.
Proroctwo nie spełniło się. Jego Swiątobliwość zamyka oczy i opuszcza nas 22 marca 2005. Zebrane pośpiesznie konklawe wybiera na jego następcę Manuela Corral, który przyjmuje imię Piotra II. Jest rzeczą interesującą, że pontyfikaty Grzegorza XVII i Jana Pawła II czasowo się dosyć dokładnie pokrywały. Polski rywal przeżył swego hiszpańskiego kolegę o 11 dni.
Można by dalej snuć tę miłą opowiastkę o głębokiej ludzkiej wierze, zbiegach przypadków i zadziwiających kolejach rzeczy. Można by opowiedzieć o Jeanie Grégoire de La Trinité, alias Jean-Gaston Tremblay, z Kanady, który nie tylko został papieżem Grzegorzem XVII już w 1968 roku lecz także dał sobie wpisać do paszportu w rubryce zawód: Pope John-Gregory XVII. W 1999 roku miał miejsce proces samozwańczego Ojca Świętego, poprzedzony wieloletnim poszukiwaniem oskarżonego o seksualne molestowanie dziatek. Związek chęci do bycia katolickim pasterzem z wiadomymi skłonnościami, nawet jeśli przypadkowy, zadziwia. Dwóch papieży o tym samym imieniu i z tym samym problemem w tym samym czasie musi zastanawiać.
Albo taki kardynał Giuseppe Siri. Znacie Państwo Giuseppe Siri?
Nie, nie będziemy mnożyć dykteryjek tam gdzie chodzi o kwestie istotne. Nie wiemy ilu mamy papieży. Droga do tej godności otwarta jest jednak obecnie dla każdego, no może z wyjątkiem kobiet. Gra planszowa „I ty możesz zostać papieżem“ została oficjalnie zaaprobowana przez Watykan i cieszy się coraz większą popularnością. Sprawa jest poważna. Fani organizują się na Facebooku.
Doniosłe chwile w dziejach ludzkości. Herostrates
11 kwietnia, 2009
„Bevor ich ein endgültiges Urteil über Herostrat abgebe, würde ich gerne ein Bild des Tempels sehen.“
Karl Kraus
Na pomysł aby stworzyć listę przebojów widocznych osiągnięć rodzaju ludzkiego wpadł jako pierwszy niejaki Antypater z Sydonu, bajarz i turysta, zwany przez potomnych z nieznanych powodów również uczonym. W stworzonych około 130 roku (przed narodzeniem) „Epigramach” wymienia siedem budowli starożytności, które jego zdaniem godne są obejrzenia. Większości z nich nigdy nie widział bo opisał je mylnie, innych znów widzieć nie mógł, bo za jego czasów już nie istniały.Wiszące ogrody Semiramidy na przykład, ani nie miały nic wspólnego z Semiramidą ani też nie wisiały, ale co tam, już wówczas bardziej liczyły się chęci niż rzetelna wiedza. Chęci Antypatrowi najwidoczniej nie brakowało.
Pomysł, aby nazwać wymienione przez Antypatra atrakcje turystyczne (theámata ) cudami, narodził się w głowie niejakiego Filona z Bizancjum. Filon znał się co prawda na pneumatyce, konstrukcji katapult i budowie portów, uważając się jednak za człowieka wszechstronnego, zajął się również pisaniem o świecie. Fakt, że nie podróżował i w związku z tym raczej niewiele widział, nie stanowił większej przeszkody w napisaniu dzieła o wymownym tytule „De septem mundi miraculis“. I tak już nam pozostało, wymysły dwóch ignorantów przeszły do historii jako antyczna wizja świata.
Siedem cudów świata było zresztą już w starożytności co najmniej jedenaście, bo co rusz ktoś miał ambicję aby coś nowego dopisać lub skreślić. Pozycję szóstą na pierwszej liście przebojów zajmowała Świątynia Artemidy w Efezie, jakimi kryteriami autor się posłużył pozostanie zagadką. Budowli na oczy nie widział, nie mógł też znać nikogo kto ewentualnie widzieć mógł. Zbudowana w znacznej części z materiałów łatwopalnych świątynia, zamieniła się w zgliszcza 200 lat przed powstaniem antypaterskich “Epigramów” dzięki odwadze i stanowczości niejakiego Herostratesa, którego imienia nikt by sobie dzisiaj nie przypominał, gdyby we władzach miasta Efez nie zasiadali wyjątkowi idioci. Wierząc w moc sprawczą postanowień o charakterze administracyjnym, rada miejska pięknego miasta Efezu wydała dekret nakazujący potomnym skuteczne zapomnienie imienia spragnionego wiecznej sławy piromana. Idiotyzm tej absurdalnej decyzji był tak ewidentny, że Teopomp z Chios nie mógł się najzwyczajniej oprzeć pokusie i powracał w swych rozlicznych rozprawach do wzmiankowanej historii jak pijany do płotu. I stało się jak było do przewidzenia: niezliczone są zabytki starożytności i wszystkie one, z wyjątkiem piramidy Cheopsa, spoczywają dziś w gruzach. Tylko w jednym, jedynym przypadku przetrwało do dziś imię sprawcy zniszczeń. Powinno to zasadniczo dać do myślenia współczesnym nam twórcom aktów prawnych, ale pewnie znów wymagamy zbyt wiele.
Legenda, jakoby największy barak (kolumnada marmurowa, konstrukcja dachu i ścian z drewna cedrowego) starożytności spłonął w dniu narodzin zbrodniarza wojennego Aleksandra zwanego obecnie Wielkim, pozbawiona jest znamion wiarygodności. Zawdzięczamy ją najprawdopodobniej sprytowi Efezyjczyków poszukujących sponsora gotowego partycypować w kosztach odbudowy. Starania uwieńczone zostały sukcesem.
Zabłąkani w okolice tureckiej mieściny Selçuk turyści mogą podziwiać pasące się kozy i stojącą samotnie na podmokłym terenie kolumnę, jedyną pozostałość po odbudowanym cudzie antycznego świata.
Po dawno zrównanym z ziemią Efezie pozostał w pamięci potomnych jeden, jedyny ślad w postaci imienia pewnego handlarza (jak chcą jedni) lub szewca (jak chcą inni), który lubił przyglądać się płomieniom.
—
Wszystkiego dobrego i spokoju ducha z okazji Świąt Wielkanocnych, które są pogodne i z powyższym tekstem naturalnie nie mają nic wspólnego.
Przykład dla młodzieży męskiej. Maciuś Mańkut.
15 marca, 2009
Rozliczne są historie niezłomnych patriotów dawanych młodzieży za wzór przez autorytety moralne i tych, którzy pragnęli, bądź nadal pragną za takowe uchodzić. Gaius Mucius zajmuje miejsce szczególne, pokolenia młodzianków wychowywano w przeświadczeniu, że jak przyjdzie co do czego, to trzeba naśladować i nie ma zlituj. Niezłomny charakter i żelazna wola: Mucjusz Scewola. Oj popularny był ten Scewola w ojczyźnie naszej. Już Kochanowski Jan, będąc samemu w wieku raczej zdziadziałym, stawiał go młodziankom za wzór:
Pali rękę Scewola dla ojczyzny: a my
I w zimną wodę onej włożyć się wzdrygamy?
Nie cierpieć nic, czynić nic – własne polskie dzieło
Bodajże się o takim Polaku nie śniło!
Pomińmy ocenę wartości literackiej i przypatrzmy się aspektom dydaktycznym. Zamiary poety wydają się być jasne. Wniosek powinien nasunąć się młodziankowi automatycznie i utrwalić pod postacią odruchu bezwarunkowego: prawdziwy patriota cierpi. Im więcej cierpi, tym większy zeń patriota. Powoli zaczyna nam świtać, gdzie należy doszukiwać się archetypu romantycznego modelu patriotyzmu straceńczego, gdzie nawet samookaleczenie jest dowodem poświęcenia i powodem do dumy. Ale do rzeczy, przypomnijmy to co uchodzi za fakty. Jest rok 508 przed narodzeniem, od trzech lat – po wygnaniu ostatniego monarchy – w Rzymie panuje rodzaj obywatelskiego samorządu mającego przejść do historii pod nazwą republiki. Lars Porsenna, etruski władca, oblega wraz ze swymi oddziałami miasto, wówczas jeszcze nie wieczne, w celu ujarzmienia i podporządkowania, taka już wredna natura tych królów. Rycerz rzymski Gajus Mucius wykrada się poza mury, wkracza do wrażego obozu z zamiarem zrobienia Porsennie kuku, rzuca się na odzianego w najbardziej efektowne i ozdobne szaty osobnika i przebija go mieczem. To, że miast króla, uśmierca królewskiego sekretarza, potwierdza niestety najgorsze stereotypy rozpowszechniane na temat inteligencji wojskowych. To natomiast, że rzuciwszy się do ucieczki, daje się złapać strażom, może, choć niekoniecznie musi, dowodzić niedołęstwa. Doprowadzony przed oblicze monarchy przyznaje się bez bicia do zamiaru królobójstwa, po czym pakuje prawicę w płonący żar i przy akompaniamencie skwierczącego mięsa wygłasza swe słynne przemówienie na temat miejsca odwagi cywilnej w panteonie rzymskich wartości, swych własnych motywów oraz ilości współobywateli, którzy – co raczej nie rokuje monarsze długowieczności – z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem za jego, Muciusa przykładem podążą. Moment ten wywarł na potomnych tak duże wrażenie, że uwieczniony został przez ponad dwa tuziny renesansowych i barokowych artystów, wymieńmy tylko dla porządku Tintoretta, Schviavone, Lebruna, Rubensa i VanDycka. Scena przedstawiana była nieomal zawsze w ten sam sposób: panowie Gajus Mucius i Lars Porsenna stoją sobie odprężeni i zagłębieni w pogawędkę, przy czym ten pierwszy – mimo trzymanej w ogniu i ulegającej powolnemu zwęgleniu kończyny – śmiecha się uprzejmie. Nieopodal leżą zwłoki lubującego się w modnych strojach sekretarza, ale nikt nie zwraca na nie szczególnej uwagi. Słowem splapstick w najczystszej postaci.
Dalszy przebieg wypadków jest ogólnie znany. Panowie dochodzą do porozumienia, król życzy naszemu bohaterowi dużo szczęścia w życiu osobistym i sukcesów w zawodowym, po czym, uznając wyższość moralną bohaterstwa rzymskiego nad etruskim, postanawia zwinąć namioty i się odalić. Mucius waraca do Rzymu, otrzymuje (co jest zrozumiałe) przydomek Scaevola i szmat ziemi na Zatybrzu w charakterze gratyfikacji.
Zabawną tę, aczkolwiek mało prawdopodobną historię zawdzięczamy najprawdopodobniej wyobraźni autora wiekopomnej Historii Rzymu, Liwiuszowi. Niewykluczone, że również Dionizos z Halikarnasu maczał tutaj swe palce, jednym słowem: dziś nie sposób już dociec który zmyślił, a który tylko odpisał. Obaj żyli w czasach Augusta, gdy zapotrzebowanie na wspaniałą, dorównującą współczesności przeszłość było ewidentne. Tacyt w każdym razie twierdził, że chodzi tu o problematyczny rodzaj legendy, problematyczny bo Porsenna zdobył i podporządkował sobie Rzym nie napotykając przy tym zresztą większych trudności. Szereg historyków podzielało ten pogląd, tym bardziej, że nazwisko Scaevola pojawiło się dopiero pod koniec III wieku p.n.e., a przedstawiciele rodu nosili, wszyscy bez wyjątku, imiona Quintus i Publiusz.
Dlaczego przez wieki otaczano podziwem i stawiano młodzieży za wzór matoła, którego jedynym osiągnięciem było historycznie nieuzasadnione samookaleczenie, pozostanie dla próbującego myśleć racjonalnie czytelnika tajemnicą. Szczególnie, gdy uświadomimy sobie dobrze – zarówno przez historyków jak i przez antropologów kultury – udokumentowany fakt: w VI i V wieku p.n.e. w kręgu kultur latyńskich, karano przypaleniem prawej dłoni zdrajców, złodzieji i krzywoprzysięzców.
Doniosłe chwile w historii ludzkości. Filippides.
6 marca, 2009
Niekończący się korowód postaci wątpliwego autoramentu otwiera niejaki Filipiddes. Jeśli wierzyć spisującemu swe relacje 60 lat po bitwie Herodotowi, dziwny ten człowiek miał jakoby na zlecenie Militiadesa pobiec z Maratonu do Sparty w celu sprowadzenia posiłków, tak potrzebnych do pokonania niedobrych Persów. Spartanie, zajęci akurat świętowaniem, nie wystawili posiłków lecz zaofiarowali posłańcowi dobre słowo i wyrazy solidarności z bratnim ludem ateńskim. Tyle historyk. Jak się skończyła bitwa wiadomo powszechnie, jak skończył Militiades również. Wdzięczność pobratymców była bezgraniczna i niepohamowana, Militiades został uczczony z należytą pompą, aby następnie zgnić w ateńskim więzieniu. Szczegóły zawdzięczamy Neposowi, pewnie tak było.
Maraton od Sparty dzieliło 245 kilometrów, Filippides nie mógł jednak tego w żaden sposób wiedzieć, ponieważ kilometr wynaleziono znacznie później. Gdyby wiedział, najprawdopodobniej by się przestraszył i nie dobiegł. Według Herodota posłaniec potrzebował na przebycie dystansu dwa dni i dwie noce. Szacowny ojciec greckiej historiografii nie wspomina, czy Filipiddes pobiegł natychmiast z powrotem, czy też bitwa odbyła się bez jego udziału.
W jaki jednak sposób nasz Filipiddes pojawia się ponownie w opisie bitwy autorstwa żyjącego 500 lat później Plutarcha i znów biegnie, tym razem w pełnej zbroi ale w zupełnie innym kierunku, pozostanie na zawsze tajemnicą bajkopisarzy uznawanych dziś przez nas z braku rozsądnych alternatyw za historyków. Tym razem droga wiedzie do Aten, reszta znana jest z rozlicznych opisów, przeważnie autorstwa pisarzy z zamiłowaniem do powierzchownego ale efektownego wspominania dziejów bądź spragnionych taniego patosu poetów. Filippides biegnie, biegnie, biegnie aby w końcu wbiec na Areopag, wrzasnąć „zwycięstwo!” i skonać na oczach licznie zgromadzonej widowni.
Tutaj nasuwa się dużo pytań – chociaż od razu powinniśmy uczciwie przyznać, że nie należy raczej spodziewać się sensownej odpowiedzi. Czym tłumaczyć niepojęty spadek formy posłańca? Dlaczego nie zdjął zbroi, lecz wybrał się w drogę objuczony jak wielbłąd? Bez rynsztunku byłoby przecież łatwiej, a koledzy na pewno by popilnowali. I najważniejsze: jakim bezgranicznym idiotą musi być osobnik, poświęcający swe życie aby zakomunikować innym to, o czym prędzej czy później tak czy owak by się dowiedzieli? Przyjmijmy już lepiej, że Plutarch (a za nim Lukian) historię tę najzwyczajniej zełgał. Rzuca to nowe światło na postać Quentina Tarrantino, który powinien być w obliczu powyższego postrzegany przez nas jako kontynuator tradycji klasycznego dziejopisarstwa. Ale co tam.
Nie zmienia to jednak faktu, że 1750 lat później, 10 kwietnia 1896 roku, dla uczczenia wymysłu hellenistycznego mitomana, Pierre de Coubertin wzywa grupę bogu ducha winnych entuzjastów lekkiej atletyki do powtórzenia wyczynu Filippidesa. Coubertin sam nie biega, jako palacz cygar i smakosz lubi przypatrywać się jak biegają inni. Maraton dzieli od Aten 37 kilometrów, po zaokrągleniu wychodzi Coubertinowi 40, do startu, gotowi, hop. Na metę wbiega (po dwóch godzinach, pięćdziesięciuośmiu minutach i pięćdziesięciu sekundach) Spirous Louis, wieśniak biegnący nie ze względu na wrodzony entuzjazm, lecz dlatego, że nie miał innego wyjścia. Pełniąc akurat zasadniczą służbę wojskową, nie potrafił odmówić życzeniu bezpośredniego przełożonego. Po zwycięstwie Louisa naród grecki oszalał z radości, a obdarzony przez naturę zdumiewającą siłą perswazji major Papadiamantopoulos dostał z rąk króla odznaczenie. A Coubertin zostaje nawet baronem. Jak widać, zwyczaj nagradzania osób mających ze sprawą niewiele wspólnego, był już wówczas nader rozpowszechniony.
O ile jednak Sz. P. pragną się dowiedzieć, dlaczego współcześni męczennicy począwszy od 1908 roku muszą biec po przebyciu 40 kilometrów jeszcze dwa kilometry z hakiem, to proszę bardzo, odpowiedź jest nader prosta. W 1908 roku, igrzyska olimpijskie odbywały się w akurat Londynie, a otyli oraz rozleniwieni członkowie rodziny królewskiej nie mieli najmniejszej ochoty na opuszczanie w słoneczny, upalny dzień wschodniego tarasu Pałacu Buckingham. Dystans wydłużono zatem dla wygody Jaśniepaństwa. I tak już zostało.