非樂上
是故子墨子曰:「今天下士君子,請將欲求興天下之利,除天下之害,當在樂之為物,將不可不禁而止也。」
Mohizm, piękny w swych założeniach jak pierwotny komunizm, powinien jednak być stanowczo zakazany.
Modlitwa i mordobicie
11 września, 2011
Witaj pielgrzymie!
Z faktu, że zawitałeś w te skromne progi wnioskuję, że nie kierowałeś się modlitwą. Tak, modlitwą. Nie chcąc być gołosłownym, cytuję w całości:
Modlitwa przed zalogowaniem się do Internetu
Wszechmogący i wieczny Boże, który stworzyłeś nas na Swój obraz i podobieństwo i nakazałeś nam poszukiwać dobra, prawdy i piękna, zwłaszcza w świętej osobie Twego Jednorodzonego Syna, naszego Pana, Jezusa Chrystusa Ciebie prosimy, racz sprawić za wstawiennictwem Świętego Izydora, biskupa i doktora, abyśmy w naszych podróżach po Internecie kierowali się tylko do stron zgodnych z Twoją wolą. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
Nie, to nie jest żart. Ja tego naprawdę nie wymyśliłem. To jest naprawdę. Do znalezienia tu.
Dygresja
Teraz można naturalnie wpaść w rozpacz i zacząć się zastanawiać nad sensem życia pośród osobników wierzących głęboko i niezłomnie w skuteczność wstawiennictwa kogoś, kto dawno zmarł, u kogoś, kogo najprawdopodobniej nie ma. Ale tylko wówczas, jeśli się jest pozbawionym łaski wiary bezbożnym ateistą. Nie pójdziemy tą ścieżką. Nie wnikając w trudne spory światopoglądowe powiemy otwarcie, że jest to droga łatwa. Zamiast tego wykorzystamy nadarzającą się okazję, aby zastanowić się nad fenomenem zjawiska zwanego modlitwą. Literatura przedmiotu jest ogromna. My, z konieczności, aczkolwiek niechętnie, będziemy upraszczać.
Koniec dygresji
Zacznijmy od taksonomii. Modlitwy dają się (z grubsza) podzielić na błagalne i dziękczynne.
Modlitwa błagalna jest – w dużym uproszczeniu – środkiem, do którego ucieka się wierzący, aby sobie coś u obiektu swej wiary załatwić. Modlący się, zdając sobie najwidoczniej sprawę ze słabości swej pozycji przetargowej w obliczu bytu nieogarnionego i wszechmogącego – ucieka się do próśb, błagań, a nawet suplik. U źródeł aktu modlitewnego leży przeświadczenie, że nic się wprawdzie modlącemu nie należy, ale jeśli ładnie poprosi, to jego szanse na urzeczywistnienie zamierzeń lub pragnień w znaczący sposób wzrosną. Ponieważ wierzący z jednej strony pragnie się ze swymi sprawami przypomnieć, z drugiej jednak nie chce się naprzykrzać, utartym zwyczajem stało się korzystanie z pośredników. Tutaj zaczyna się robić trochę mętnie, bo w rozlicznych doktrynach chrześcijańskich nie ma zgody co do tego, kto jest dobrym, a kto złym pośrednikiem. O ile katolicy i prawosławni rozkładają ciężar pośrednictwa na barki Jezusa, jego rodzicielki i rozlicznych świętych, to protestanci trwają niezłomnie przy zasadzie „solus Christus“. W skrócie oznacza to, że zdaniem protestantów, wszelkie modlitwy za innym niż chrystusowe pośrednictwem to śmieszny zabobon i można je sobie, kolokwialnie mówiąc, o kant. Taka np. „Modlitwa o dobrą śmierć“, skierowana zgodnie z katolickim kanonem do odpowiedniej instancji czyli św. Józefa, takiemu np. anglikaninowi, najzwyczajniej lekceważącemu możliwości św. Józefa, zupełnie nie pomoże. Zejdzie cierpiąc. Nie oznacza to jednak, że „modły za wstawiennictwem“ są przez protestantów lekceważone. Na szczególną uwagę zasługują pionierskie wysiłki amerykańskich born again Christians. Co pewien czas pojawiają się nawet wywodzący się z wymienionych kręgów naukowcy, próbując (w sposób jak najbardziej naukowy) wykazać, że modlitwa za wstawiennictwem (intercessory prayer) jest skuteczną metodą wpływania na rzeczywistość. Czasem wychodzi im, że tak. Szkoda, że zaraz pojawiają się ich koledzy i wszystko psują nie pozostawiając na pięknych i budujących wynikach suchej nitki.
Dla sceptyków, wątpiących w skuteczność modlitwy, teolodzy wszelkich wyznań mają łatwe, lecz nie pozbawione pewnej elegancji wytłumaczenie. Otóż pomaga (pomóc może) jedynie modlitwa skuteczna. Po czym poznajemy, czy modlitwa jest skuteczna? To proste. Modlitwa skuteczna to taka, która została wysłuchana. Dlaczego nie zostały (ewentualnie) wysłuchane prośby o deszcz, władzę w nogach, milion w totolotka, pokój na ziemi i nagły zgon krowy sąsiada – na to pytanie każdy wierzący musi sobie już sam odpowiedzieć. Nie ma łatwo.
W przypadku, gdyby jednak to co miało się ziścić, ziściło się, wierzący może przejść do modlitwy dziękczynnej. Modlitwa dziękczynna jest prostsza od błagalnej i jej skuteczność bywa rzadko (co po zastanowieniu raczej nie dziwi) przedmiotem rozważań.
Co jednak ma modlitwa wspólnego z mordobiciem? Dużo ma. Pewien bokser światowej sławy znany głównie w kraju swego pochodzenia zapragnął zostać mistrzem świata. Droga, którą wybrał, była nieortodoksyjna. W celu poprawienia swych szans na obicie mordy konkurentowi do tytułu postanowił uciec się do żarliwej modlitwy. O zwycięstwo. Wbrew pozorom nie było to wcale aż takie irracjonalne jak się z pozoru wydaje. Konkurent był ateistą. nie był przesadnie religijny. Gdyby nie był i modlił się równie żarliwie – postawiłoby to istotę najwyższą w obliczu kłopotliwego dylematu. Ale nie był. Więc co?
Ano nic. Walczący o tytuł mistrza świata w biciu bliźniego pięściami po głowie Tomasz Adamek dostał od swego niezbyt głęboko wierzącego przeciwnika straszliwy łomot. Na temat, czy po tym jak przyszedł do siebie odmówił modlitwę dziękczynną – media milczą. Szkoda. Bo przecież otrzymał cenną lekcję pokory. I gdyby tylko wybrał odpowiednią modlitwę, na pewno byłaby skuteczna.
Pielgrzymie, nie wiem czy zaspokoiłem Twoją ciekawość. Wiara i wiedza nie wykluczają się, lecz chyba nie lubią się też nawzajem. Kończę słowem wymawianym przez miliony wiele razy dziennie. Tak naprawdę to nikt nie wie co ono oznacza. Z pozoru niewiarygodne, bo wszyscy twierdzą, że mają na własność i dlatego wiedzą. Ale tak naprawdę to chyba nie wiedzą. Bo okazuje się, że jest nagle inaczej gdy tylko zapytać starożytnego Asyryjczyka, lub współczesnego Muzułmanina bądź Żyda. Mnogość i niejednoznaczność interpretacji nakazywałaby ostrożność w szafowaniu. Ale czy ktoś się jeszcze nad tym zastanawia? Amen.
Savoir vivre: jak się zachować w operze
21 sierpnia, 2011
Wchodząc do gmachu opery wkraczamy w świat konwenansów i ceremoniału. Opera jest takim miejscem, w którym savoir – vivre i etykieta obowiązują w sposób szczególny. I tu nasuwa się pytanie: szczególny, ale konkretnie jaki? Na scenę wkraczają wciąż nowe roczniki poszukujące przy pomocy gugla jakże niezbędnych życiowych wskazówek. Wychodzimy rocznikom i ich zrozumiałym potrzebom na przysłowiowe przeciw.
Strój
Do opery ubieramy się zawsze inaczej niż do kina czy choćby teatru. Ubiór do opery powinien być szczególnie staranny i elegancki. W przypadku mężczyzny ważne jest np., aby ulubiony dres był nie tylko czysty, lecz również utrzymany w stosownych, najlepiej stonowanych kolorach. Zdobiące bluzę nieprzyzwoite napisy w rodzaju fuck you, macaronis! lub Straszny Dwór rulez, you sucker! przykrywamy dyskretnie szalikiem ulubionego klubu miłośników opery. Nie ma potrzeby zaciągania kaptura głęboko na oczy; służby porządkowe w operze tego nie cenią. Mile widziane jest natomiast nakrycie głowy w postaci wesołej, kolorowej czapeczki utrzymanej w barwach narodowych lub regionalnych. Bywalec opery, szczególnie jeśli wystawiana jest opera obca, np. nie daj Boże niemiecka, lub o zgrozo, rosyjska, nie powinien się wstydzić swojej polskości. Powinien jednak pamiętać, że jeśli przyniesiona przezeń flaga narodowa do wymachiwania patriotycznego będzie zbyt duża, personel porządkowy może poprosić o pozostawienie dowodu miłości do ojczyzny w szatni. Lepiej z bólem serca zrezygnować z góry. Nic nie przemawia natomiast przeciwko ozdobieniu oblicza stosownym, a nikomu nie przeszkadzającym malunkiem. Obuwie kulturalnego widza powinno być nie tylko wygodne, lecz również wyczyszczone. Sandały, szczególnie obute na stopę pozbawioną skarpety, nie są mile widziane. Klapki kąpielowe są wykluczone i tabu.
Nieodzowną rolkę papieru toaletowego, butelki z napojem, gwizdek lub tzw. wuwuzelę kulturalny widz umieszcza w gustownej torbie-reklamówce, którą jednak pozostawia w domu, nawet wówczas, gdy nie jest do końca przekonany, że powyższe rekwizyty są zbyteczne.
Kobieta ma być skoordynowana w stroju z mężczyzną – poszczególne elementy jej skromnego ubioru winny z jednej strony nawiązywać w swej stylistyce do stroju partnera, z drugiej zaś zapobiegać nieprzyjemnym dysonansom. Dres raczej czarny (lub w ciemnym kolorze), biżuteria – brylanty lub jakiś inny gatunek kamieni sztucznych, które od brylantów mogą odróżnić tylko fachowcy-jubilerzy, np. cyrkonia, staranna fryzura, wygodne sportowe obuwie (zakryte pięty i palce), mała torebka, najlepiej pod kolor adidasów. Jeśli pada deszcz lub jest mokry śnieg przychodzimy w butach zimowych lub kaloszach i dopiero w szatni zmieniamy je na przyniesione ze sobą tzw. papcie.
Przed pójściem do opery
Udając się do opery powinniśmy poznać wcześniej jej libretto, okoliczności jej powstania, jej historię, nabyć przynajmniej podstawowe informacje o jej kompozytorze, autorze libretta, odświeżyć sobie informacje na temat epoki, w której oni żyli oraz tej, której dotyczy utwór, podstawowych kwestii związanych z operą jako taką oraz gmachem opery, do której się udajemy itp. Takie przygotowanie pozwoli prowadzić rozmowę „na temat” na najwyższym poziomie. Jeśli nie mamy znajomych gotowych podzielić się z nami swoją wiedzą, nieocenione usługi może oddać internet ze szczególnym uwzględnieniem przysłowiowego gugla.
Zachowanie w operze
Do opery powinniśmy przyjść przynajmniej kwadrans, a jeszcze lepiej na pół godziny przed rozpoczęciem imprezy, bo później może być tłok. Zadbajmy o to. Jeżeli jednak się spóźnimy i bileterzy wpuszczą nas na salę, to przeciskając się w ciemności do swych miejsc uważajmy na to, aby deptanie siedzącym po nogach ograniczyć do niezbędnego minimum. Syki i protesty osób niewrażliwych na naszą sytuację, kulturalny, spóźniony widz traktuje ze zrozumieniem i wielkodusznością udając, że ich nie słyszy. Reagowanie na zaczepki słowami „sam jesteś burak“ lub „coś pan taki wrażliwy, w końcu też zapłaciliśmy za to aby siedzieć, kmiocie jeden“ należy zarezerwować wyłącznie na okazje, w których nie da się ich uniknąć.
W jaki sposób wchodzimy do opery? Jeżeli przejście do szatni i sali operowej odbywa przez plątaninę korytarzy (tak jest najczęściej) on idzie pierwszy doprowadzając ją do szatni. Tu następuje procedura rozbierania i doprowadzania się do porządku w toalecie.
Jeżeli jest to przedstawienie, do którego wydano specjalny program, pierwszym obowiązkiem mężczyzny jest teraz go zakupić i wręczyć kobiecie. Od uwag w rodzaju: „Co, 10 złotych za ten świstek!“ lub sugerowania sprzedawcy bądź sprzedawczyni gdzie może sobie swój kosztowny program wcisnąć, lepiej się powstrzymać. Pamiętajmy jednak, że w czasie spektaklu będzie można zwrócić się z uprzejmą prośbą do sąsiada o wypożyczenie programu na chwilkę. Prośby takie spotykają się zazwyczaj ze zrozumieniem i przyczyniają się – szczególnie jeśli ponawiane wielokrotnie – do zawarcia ciekawych znajomości.
Następnie, jeśli jest jeszcze trochę czasu, on proponuje jej coś do picia w bufecie. Piwo w dużych ilościach nie jest ze zrozumiałych względów wskazane, podobnie jak zabieranie zakupionych napoi na widownię. Zakupując nieodzowny prowiant przeznaczony do spożycia podczas spektaklu, powinniśmy zwrócić uwagę na wybór mało szeleszczących opakowań. Oczywiście on płaci za wszystko. Następnie można się udać na krótko do tzw. foyer, które jak sama nazwa wskazuje służy do przestawienia telefonu komórkowego na tryb wibracyjny. Na widowni może być chwilami głośno, przez co możemy nie usłyszeć dzwonka telefonu i przeoczyć ważną rozmowę.
Na widowni
Na widownię wchodzą w ten sposób, że ona idzie przodem. On wyprzedza ją przed wejściem do rzędu i idąc bokiem, twarzą do osób w nim siedzących i przeprasza torując jej drogę. Ona idzie za nim również zawsze bokiem i twarzą do siedzących. Nie przeprasza. Siadają w taki sposób, że ona znajdzie się po jego prawej stronie. Należy dokładnie sprawdzić czy to na pewno właściwe miejsca, by nie tworzyć potem niezręcznej sytuacji, w której trzeba się będzie szarpać i wykłócać z drobiazgowymi osobami, które mają na te miejsca bilety. Nie ociągajmy się z siadaniem, by nie prowokować niepotrzebnych uwag dotyczących zasłaniania widoku (ha, ha widoku) osobom siedzącym za nami. Nie zaczynamy klaskać w każdym momencie, w którym wydaje nam się to stosowne, pamiętając również o tym, aby natychmiast przestać, jeśli nikt się nie dołączy. Lepiej w ogóle nie zaczynajmy ani nie kończmy oklasków obowiązkowo jednak dołączając się do klaszczących. Nie musimy gwizdać. Ani tupać. Rozmawiając w trakcie spektaklu należy to robić cicho i nie wymieniać nazwisk znajomych ani znanych osób. I tak nikt nie usłyszy, a poza tym można to zawsze nadrobić w trakcie przerwy. Komentując wygląd lub ubiór obecnych na sali osób, nie należy wskazywać ich palcem. Jeżeli ktoś przechodzi przez rząd, należy bezwzględnie wstać i pouczyć go o niestosowności jego skandalicznego zachowania. Nie rozkładajmy rąk i nóg, by nie przeszkadzać sąsiadom, chyba że one również to robią, lub dają nam niedwuznacznie do zrozumienia, że im to nie przeszkadza. Używanie lornetki, jeżeli siedzimy blisko sceny należy ograniczyć do niezbędnego minimum i najbardziej interesujących scen. To samo dotyczy rozmów przez telefon komórkowy; teściowa, lub koledzy z pracy, z którymi pragniemy się podzielić naszymi estetycznymi uniesieniami, mogą poczekać do przerwy. Pamiętajmy, że nie wolno spóźnić się na drugą część spektaklu, szczególnie jeśli siedzimy w środku rzędu. Jeśli jednak się to nam zdarzy, powinniśmy w trakcie przeciskania się na miejsce przeprosić każdego, komu naszym przeciskaniem się przeszkadzamy, nawet za cenę lekkiego, ale przecież nieuniknionego zamieszania.
Pod koniec spektaklu
W miarę zbliżania się końca spektaklu ważne jest zachowanie czujności i nieprzeoczenie momentu, w którym należy się poderwać i zacząć energicznie przedzierać w stronę wyjścia. Przydatna bywa w tym celu pobieżna chociaż znajomość libretta. Osoby, które się zagapią, będą stały w długiej kolejce do szatni narażając siebie, a co gorsza swych partnerów, na długie, niepotrzebne czekanie.
—-
Powyższy tekst powstał już dawno, ostatnio się tylko przypomniał. I zajął miejsce przewidzianego na dzień dzisiejszy wpisu pt. „Rola hentai jako istotnej pomocy naukowej dla wychowanków seminariów duchownych”. Którego nie będzie wcale, bo autor ma powyżej oskarżeń o cynizm i manipulację. Po co mu to.
Real life
3 lipca, 2011
Od kilku dni nie padało. Upał był nie do wytrzymania. Doradcy i opiekunowie pocili się. Skryba ciężko oddychał i co chwilę przerywał pisanie, aby obetrzeć brudnym rękawem pot z czoła. Tunika młodego księcia była mimo to nieskazitelnie biała.
– A teraz – przypomniał doradca – jego wysokość powinien powiedzieć: „ Proś mnie o co zechcesz, spełnię każde Twoje życzenie“.
– Proś mnie o co zechcesz – powiedział książę – A spełnię każde Twoje życzenie.
– A ty – doradca zwrócił się do leżącego na ziemi żebraka – musisz teraz odpowiedzieć: „Odsuń się, zasłaniasz mi słońce“
Żebrak poruszył się niespokojnie. Przez chwilę milczał.
– Poproszę w takim razie o trzy, nie, lepiej cztery talenty srebra – wykrztusił.
– Źle – powiedział doradca – nie tak się umawialiśmy.
– I domek z widokiem na zatokę – dorzucił żebrak – i dwóch niewolników. I konia, albo chociaż osła.
– Wychłostać – uciął doradca, i zwracając się do Aleksandra dodał – Wasza Wysokość wybaczy, mamy małe problemy natury organizacyjnej.
– To może, w takim razie, tylko osła? – zaproponował żebrak.
– Pisz – zniecierpliwiony doradca zwrócił się do skryby – dyktuję: „ a wówczas Diogenes podniósł głowę, spojrzał na Aleksandra i poprosił, aby ten trochę się przesunął, bo zasłania mu słońce“. Zapisałeś?
– Zapisałem – posłusznie wymamrotał skryba.
Niewielki orszak ruszył dalej w stronę pobliskiego portu. Nagrzane powietrze drgało, nadzieja na łyk chłodnego napoju w pobliskiej tawernie sprawiała, że idący mimowolnie przyśpieszali kroku. Z poza ich pleców dobiegały coraz cichsze wrzaski tłuczonego kijami żebraka.
Orzeu Biały
28 marca, 2011
Jeśli wierzyć Obwieszczeniu Marszałka Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 2. listopada 2005 r., to nadal obowiązuje, aczkolwiek z kilkoma poprawkami, załączona do wzmiankowanego Obwieszczenia Ustawa z 31. stycznia 1980. Ustawa precyzuje co jest polskim godłem, a co nie. Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest (cytat): wizerunek orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconej w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi, umieszczonymi w czerwonym polu tarczy (koniec cytatu). Pod obwieszczeniem podpisał się jakiś Jurek. Poważnie. Na pewno nie ornitolog. Piękne.
Większość naszych rodaków jest święcie przekonana, że takie zwierzę jak orzeł biały istnieje, a jeśli już nie istnieje, to na pewno istniało, bo przecież, kurde co, pokazał się ten ptak legendarnemu Lechowi na tle zachodu słońca, czy nie? Obecnie, (zgodnie z tą samą ustawą) należy orła otaczać czcią i szacunkiem. Co jest – ku niebotycznemu zdziwieniu obywatela – zarówno jego prawem jak i (jednocześnie) obowiązkiem. To już jest powód, aby się zwierzęciu przyjrzeć bliżej.
Cóż to jest zatem za stworzenie, przed którym stajemy na baczność? Orzeł – tu możemy od razu brutalnie wygarnąć – to na pewno nie jest. Nie ma białych orłów. Białe mogą być kury, mewy lub bociany. Białych orłów nie ma, tak samo jak nie ma orłów różowych, seledynowych lub w groszki. To nie jest pogląd, tak chce nauka, a z tą trudno dyskutować.
Gdyby jednak – załóżmy na chwilę dla poddierżania rozgowora – białe orły jednak istniały, to ptak widniejący w polskim godle i tak by się na orła nie załapał. Orzeł (prawdziwy, nie zaś wyimaginowany) ma upierzone tzw. skoki. Nasz, podobnie jak drób łażący po podwórku, wręcz przeciwnie. Obecnie uczeni w piśmie i upierzeniu przychylają się coraz bardziej do poglądu, że pierwowzorem naszego narodowego symbolu jest niejaki Bielik. Tak, dobrze państwo słyszeli, nie Orzeł Bielik, lecz Bielik. Bielik (pomijając już wstydliwy fakt, że jest bardzo ciemnobrunatny) orłem nie jest. Taksonomia jest tutaj nieubłagana. Rząd – szponiaste. Rodzina – jastrzębiowate. Podrodzina – myszołowy. Wygląda na to, że prężymy się od stuleci na baczność przed ciemnobrunatnym myszołowem przemalowanym na biało i z pozłoconymi pazurkami. Zwierzę to, jeśli wierzyć ustawie, ma głowę. Tak, ja też się początkowo zdziwiłem, głowę. Zapewne dlatego, że ukoronowany łebek brzmiałby śmiesznie, a może nawet głupio.
Dygresja
Historia wsadzania i zdejmowania bielikowi korony jest długa i nie zamierzam nią tutaj męczyć. Dla ciekawych: nie, nieprawda, to nie źli komuniści pozbawili naszego ptaka nakrycia głowy. Począwszy od końca XVIII i przez cały wiek XIX ściągano mu tę koronę wielokrotnie. Niepodległość po I wielkiej wojnie wywalczono też bez koron. Trzeba było dopiero polityków prześcigających się w heraldycznym nawiedzeniu, aby w 1927 roku, na złość Xaweremu Dunikowskiemu tę koronę (w obecnym kształcie) znów wyciągnąć z lamusa historii. Tak już bywa. Ci z naszych reprezentantów, którzy ponownie wsadzali koronę w 1990 zapewniając, że już od pradawnych czasów godłem Polski był ptak koronowany, zapominali wyjaśnić, że te pradawne czasy trwały łącznie 19 i pół roku. Przy czym po 8 latach międzywojnia usunięto z koronnego szczytu pewien niewygodny symbol, w końcu mieliśmy wówczas ambicję zostania nowoczesnym państwem, Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia.
Koniec dygresji
Pozostaje jeszcze kwestia oryginalności. W poszukiwaniu definicji godła sięgamy do leksykonu. Leksykon jest bezlitosny.
Godło – symbol wyróżniający, znak rozpoznawczy przynależności osoby bądź przedmiotu do szerszej grupy rodowej, prawnej lub społecznej.
A to nam się udało! A to się odróżniamy! Od kogo? Wybierając „orła“ na zwierzę heraldyczne, nasi przodkowie się nie wysilili. Pytanie nie brzmi, kto jeszcze ma „orła“, pytanie brzmi, kto go nie ma? Prawie wszyscy mają, a miasto Frankfurt nad Menem nawet przemalowało swojego na biało, umieszczając go (dodatkowo) na czerwonym tle. Skandal.
Nowozelandczycy orła nie mają. Mają ptaka Kiwi. Co rusz słychać w naszej ojczyźnie narzekania, że inne narody (szczególnie ościenne) nas nie lubią. Czy ktoś słyszał, żeby ościenne narody nie lubiły Nowozelandczyków? Kiwi. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to bardziej sympatyczne, niż otaczanie czcią przemalowanego myszołowa z pociesznym nakryciem głowy. Proszę szanownych rodaków o przemyślenie, czy nie można z tym czegoś zrobić. Jest tyle miłych zwierząt, które w dodatku u nas mieszkają. Niektóre nadają się (nawet) bez przemalowywania. Czapla? Bocian? Wróbel?
Czerwień i biel
21 marca, 2011
Nigdy nie było nam łatwo. Innym było – nam nie. Wtłoczeni pomiędzy dwóch zachłannych sąsiadów, będąc wielokroć o krok od bezpowrotnej utraty bytu państwowego, z trudem (ale jednak) przetrwaliśmy. Gdy pod koniec XVIII wieku utraciliśmy niepodległość, nasz władca zmuszony został do zamieszkania w stolicy ościennego mocarstwa i prowadzenia tam, aż do śmierci, podłej i pełnej upokorzeń egzystencji. Utracone bezpowrotnie terytoria nigdy już do nas nie powrócą. Czy jednak to jest najważniejsze? Niekoniecznie. Najważniejszy jest patriotyzm, bezwarunkowa miłość do ojczyzny, ojczyzny która kazała nam trwać przy tym, co dla nas istotne. Katolicyzm. Godło, hymn, sztandar. Czerwień i biel, za które (zapewne) każdy z nas, no może nie każdy, ale niejeden, oddałby chyba życie. Nie wynarodowiliśmy się, chociaż w przeszłości wcale nie było pewne, czy uda nam się ocalić nasze tradycje, zwyczaje i rozbrzmiewający dziś w szkołach, a czasem nawet na ulicach, język. Nasze narodowe święto wypada w listopadzie. Wówczas unosimy oczy do góry i z dumą intonujemy słowa naszego pięknego, narodowego hymnu:
Despoei tugiù, sciü d’u nostru paise
Se ride aù ventu, u meme pavayun
Despoei tugiù a curù russa e gianca
E stà r’emblèma d’a nostra libertà
Grandi e piciui, r’an tugiù respeta.
Amu ch’üna tradiçiun,
Amu ch’üna religiun,
Amu avüu per u nostru unù
I meme Principi tugiù
I tak dalej, i tak dalej. Wszyscy nam tego hymnu zazdroszczą. Monegaski jest pięknym, ale trudnym językiem. Oczy całego świata skierowane są na Monako. Patriotyzm jest ważny. Pragmatyczny patriotyzm bywa czasem jeszcze ważniejszy.
Analiza bajki Ignacego Krasickiego pt. „Kruk i lis”
10 lutego, 2011
Zamiast wstępu
„Kruk i lis“ jest piękną i pouczającą bajką ściągniętą przez naszego, a zatem wybitnego bajkopisarza Ignacego Krasickiego herbu Rogala od francuskiego, a zatem mniej wybitnego niż Krasicki, bajkopisarza Jana de La Fontaine. De La Fontaine nie powinien się jednak skarżyć, bo sam brutalnie ściągnął od Ezopa, o którym znowu Arystofanes napisał, że był rzadkiej klasy głupkiem, bo kto w końcu udaje się do świątyni Delfickiej, aby tam dopuszczać się bluźnierstw? A potem utyskuje gdy przyjdzie ponieść konsekwencje? Ale o tym może kiedy indziej.
O autorze
Ignacy Krasicki był księdzem, cóż, zawód jak każdy inny i nie powinno to wpływać na ocenę jego twórczości. Zaprzyjaźnił się w młodości z niejakim Poniatowskim, który dziwnym trafem potem został królem. Dzięki temu, dla Krasickiego nader (a dla kraju mniej) korzystnemu zbiegowi okoliczności okazało się, że ksiądz Ignacy zasługuje na tytuł księcia, posadę senatora i biskupstwo warmińskie. Krasicki – uważany zwyczajowo przez podręczniki dla dziatwy za wzór oświeceniowego patrioty – miał dużą łatwość w nawiązywaniu przyjaźni z królami. Po rozbiorach zapłonął odwzajemnionym uczuciem do Fryderyka II Hohenzollerna i przeprowadził się do Berlina, gdzie też zmarł. O czym, poświęcone głównie palącemu zagadnieniu gastronomii czwartkowej polskie opracowania z reguły milczą. Bo jakże tak, ojczyzna cierpi pod knutem, a patriota jest przyjacielem od serca i powiernikiem zaborcy? Przyjmując z jego rąk nagrody i odznaczenia? No właśnie.
O utworze
Bajka „Kruk i lis“ jest tylko z pozoru utworem zupełnie pozbawionym elementarnej logiki. Obaj protagoniści zachowują się dziwnie, co może, ale nie musi dziwić zważywszy, że żaden z autorów nie posiadał odpowiedniego wykształcenia. Kruk (corvus corax) siedzi na drzewie (co jest możliwe) trzymając w dziobie duży, dorodny ser (co jest zupełnie nieprawdopodobne). Lis (prawdopodobnie Lis rudy, vulpes vulpes) przemawia do kruka ludzkim głosem, ha, ha. Prawdopodobieństwa, że tak mogło być, nie mamy zamiaru komentować. Aby skutecznie odwrócić uwagę czytelnika od oczywistych nonsensów, autor zaczyna bajkę od morału, który w zasadzie powinien być na końcu. Sugerowany przez autora morał brzmi:
„ bywa często zwiedzionym,
kto lubi być chwalonym“
W dalszym przebiegu (krótkiego na szczęście) utworu, lis wychwala pod niebiosa przepiękny (jakoby) głos kruka, ten zaś, uwierzywszy łatwowiernie pochlebcy, zaczyna wyśpiewywać co mu ślina przyniesie. Ser wypada z kruczego dzioba, stając się łatwym łupem rudego, nie wahajmy się użyć kolokwializmu, rzezimieszka. Po co lisowi (odżywiającemu się w zasadzie padliną i małymi zwierzętami) potrzebny jest ser, autor dyskretnie nie wspomina, może to i lepiej. Pewnie na handel.
Prawdziwy (czyli ukryty) sens bajki objawia się uważnemu czytelnikowi dopiero po głębszym zastanowieniu i skojarzeniu pozornie odległych faktów. Pochlebstwo – o ile zainteresowani jesteśmy serem, biskupstwem, tytułem książęcym, polskim bądź pruskim orderem lub nawet jedynie godnością senatora (niepotrzebne skreślić) – najzwyczajniej popłaca.
Dobra rada.
Autor stanowczo odradza młodzieży szkolnej skonfrontowanej z niewdzięcznym zadaniem napisania wypracowania na temat „Analiza bajki Ignacego Krasickiego „Kruk i lis”“ odpisywanie i podawanie odpisanego tekstu jako własny. Mimo iż przedstawione powyżej fakty są prawdziwe, jak również właśnie dlatego.
Prawda o Smoleńsku
3 lutego, 2011
Głosów domagających się (całej) prawdy o Smoleńsku nie należy lekceważyć. Ustanawianie dnia wolnego od Smoleńska nie jest żadnym wyjściem. Głosom należy wyjść naprzeciw. I chociaż spróbować. Wychodzimy i próbujemy.
—-
Informacja, że Smoleńsk po raz pierwszy został wspomniany w roku 862 jest szeroko rozpowszechniona, łatwa do odnalezienia, lecz najprawdopodobniej – jak większość faktów z wczesnych dziejów słowiańszczyzny – zełgana przez jakiegoś nadgorliwego mnicha dmuchającego w balon świetności i chwały swych aktualnych chlebodawców. Smoleńsk został wymieniony (pod powyższą datą) jakieś dobre 300 lat później w księdze, w którą rosyjscy historycy patriotyczni wierzyli równie głęboko, jak nasi niegdyś w legendy Galla Anonima. Zdaniem autora wpisu, niejacy Askold i Dir (o których też nic nie wiadomo) mieli w drodze z Nowogrodu do Bizancjum przejeżdżać obok grodu o takiej nazwie. Nie wiemy kim był Nestor (ten od kroniki) i czy w ogóle był. Zupełnie nie wiadomo, kto, kiedy i dlaczego powpisywał do Kroniki Minionych Lat (Повѣсть временныхъ лѣтъ) rozmaite, w zasadzie zupełnie niemożliwe daty. Opisywani przez (najprawdopodobniej nieistniejącego) Nestora Krywicze, których stolicą miał być wówczas Smoleńsk, zagubili się w mroku dziejów i też nie wiadomo, czy kiedykolwiek istnieli. Tak że w zasadzie nic nie wiadomo.
Jakże ciężko dociec prawdy dotyczącej zadarzeń odległych i bezpowrotnie minionych. Jakże ciężko.
Prawdziwa historia nr. 1
1 lutego, 2011
W głębi domostwa trzasnęły drzwi porwane nagłym przeciągiem. Gałęzie rosnącej tuż przy domu lipy biły o okiennice. Johann Wolfgang usiłował nieporadnie rozpiąć haftki i guziki łączące części kobiecej bielizny, których nazwy nawet nie znał.
– Chwilo – powiedział – trwaj wiecznie, jesteś taka piękna.
– Wykluczone – odparła Chwila. – W każdej chwili może tu ktoś wejść.
Po czym zerwała się z szezląga, wygładziła suknię i z trzewiczkami w ręku, idiotycznie chichocząc, rzuciła się do ucieczki.
Rozsiewane potem przez poniektórych lekkomyślnych biografów pogłoski, jakoby to ona miała wielkiego poetę zarazić nieładną chorobą, należy – wobec braku jakichkolwiek dowodów – traktować jako pozbawione wszelkiego uzasadnienia spekulacje. W przeciwieństwie do trwającej 53 lata wielkiej przyjaźni łączącej Johanna Wolfganga z Wielkim Księciem Karolem Augustem von Sachsen-Weimar-Eisenach będącej historycznym faktem. Który to znowuż książę, strachliwy i mało stanowczy, zadłużony po uszy i w ogóle według ówczesnych kryteriów raczej marny władca, przysłużył się ludzkości jako mecenas zjawiska nazwanego przez potomnych „złotą epoką weimarską“ .Tego fragmentu niemieckiego romantyzmu, bez którego niemożliwe byłoby powstanie ogólnoniemieckiej tożsamości i okrzepnięcie niemieckiego nacjonalizmu w II połowie XIX wieku. Bez którego to okrzepnięcia, niewyobrażalnym byłaby ogólnonarodowa akceptacja pruskiego militaryzmu w dekadach poprzedzających I wojnę światową. Jest trudnym do zaprzeczenia i ogólnie znanym truizmem, że bez pierwszej wojny światowej, nie byłoby drugiej. A bez drugiej, jej wszystkich – jakże (łagodnie mówiąc) niekorzystnych dla naszej umiłowanej ojczyzny następstw.
Prawdopodobnie w antycypacji przyszłych wypadków Karol August, Książę (wówczas jeszcze zarówno nie wielki, jak i niewielki) von Sachsen-Weimar-Eisenach, został odznaczony najwyższym polskim odznaczeniem, Orderem Orła Białego. Było to we wrześniu roku 1763. Karolek dostał order na swoje szóste urodziny i bawił się nim do wczesnych godzin wieczornych, zanim go ostatecznie nie zgubił w ogrodzie.
Niezrozumiałe bóle głowy
29 stycznia, 2011
Londyn 28.1.1885
Henry Jekyll, MD., Esq.
Szanowny Panie Doktorze!
Zapewne zdziwi Pana fakt, że pisze do Pana nieznajomy, proszę mi jednak wierzyć i zaufać, że skłaniają mnie ku temu istotne powody i szczere pobudki. Nie zna mnie Pan, ja jednak mam pewne przesłanki by przypuszczać, że łączy nas więcej, niż mogłoby się to osobie postronnej wydawać. Przejdę jednak do rzeczy: to Pana profil dostępny na fejsbuku sprawił, że poczułem gorącą potrzebę nawiązania z Panem bliższego kontaktu. Ujawnił Pan światu szczegóły swego życiorysu, sprawy i uczynki. Ku memu zdziwieniu stwierdziłem, że urodziliśmy się tego samego dnia i w tym samym mieście. Uczęszczaliśmy też (co jest zadziwiające, bo nie mogę sobie Pana przypomnieć) do tych samych szkół. Łączy nas również – jakże pomocny był tu zamieszczony na fejsbuku ambrotyp – daleko posunięte zewnętrzne podobieństwo. Powinno być zatem dla Pana zrozumiałe, że miast nacisnąć na fejsbukowy klawisz i tą drogą nieśmiało zaproponować swą przyjaźń, postanowiłem skorzystać z opublikowanego przez Pana (również na fejsbuku) adresu i napisać do Pana w nadziei, że nie zrozumie Pan mych intencji opacznie. Swoją drogą jakże znamiennym jest, że zdecydował się Pan podać do publicznej wiadomości swe prywatne dane, ja osobiście chyba bym się nie ośmielił. To świadczy, że oprócz łączących nas podobieństw, istnieją też pewne drobne różnice.
Czy życie jednak nie byłoby nudne, gdybyśmy wszyscy posiadali te same cechy charakteru? Te same zainteresowania? Przyznam, że nie mogę się doczekać chwili, gdy będę mógł dzielić z Panem moje pasje, korzystając jednocześnie z bogatego dorobku Pańskich doświadczeń. Jakże nas to obu wzbogaci!
Zdziwi Pana może, że piszę te słowa siedząc przy biurku skonstruowanym przez przesławnego Wiliama Brodie, z fejsbuka dowiedziałem się, że ma Pan podobny mebel. Cóż za zbieg okoliczności! Czyżby i Pan był zwolennikiem jego niezapomnianego kunsztu? Ileż pytań! Niestety, muszę już kończyć, bo prześladują mnie ostatnio dziwne, napadowe bóle głowy. Przesyłam wyrazy szacunku ufając, że nie odrzuci Pan oferty bezinteresownej przyjaźni.
W oczekiwaniu rychłej odpowiedzi,
Pański Edward Hyde
Palenie nie szkodzi katolikom
25 listopada, 2010
Wiara musi być jedynie odpowiednio głęboka. I obejmować (koniecznie) przekonanie, że ostateczna instancja w sprawach doktryny, Głowa Kościoła Rzymsko-Katolickiego (dalej zwana Papieżem) nie może przecież błądzić.
Na zdjęciu: Jego (chwilę później) Swiątobliwość Papież Jan XXIII (po lewej) w trakcie audiencji.
Informacja dla mniej zorientowanych, ateistów i agnostyków:
Jan XXIII, którego pontyfikat trwał od 1958 do 1963 roku, zwany był przez wiernych również Dobrym Papieżem Janem, Janem Pokornym, Przyjacielem Polski, Janem Uśmiechniętym. Aby wymienić tylko najważniejsze przydomki. Zreformował Koścół Katolicki, ekskomunikował Fidela Castro, pobłogosławił Ante Pavelica, Matkę Bożą Królową Polski ogłosił główną patronką Polski.
Nieprawdą jest, jakoby przewidział powrót Jezusa w Nowym Jorku w 2000 r. Prawdą jest natomiast, że nie zmarł na raka płuc. Zmarł na raka żołądka. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Nie mam innej woli, jak tylko wolę Boga”.
Dogmat o nieomylności papieża ogłoszony został w roku 1870 na soborze watykańskim I. Nieomylność papieża należy rozumieć jako bezbłędność w sprawach wiary i obyczajów.
Polska ustawa antytytoniowa uchwalona została ostatecznie na 62 posiedzeniu sejmu VI kadencji, przy walnym poparciu partii prawicowych i katolickich i sprzeciwie większości posłów tzw. szeroko rozumianej lewicy.
Dylemat natury ekologicznej.
28 października, 2010
Proszę (lepiej) nie czytać. Wszystko odszczekuję. U podstaw tego tekstu legł – jak słusznie i czujnie wskazali komentatorzy ztrewq i chemik – błąd który zbyt późno wykryłem. Postanowiłem (mimo wszystko i wstydu) pozostawić ten tekst. Z szacunku dla tych, którzy go już skomentowali i jako przestrogę, głównie dla siebie, jak łatwo można się pomylić. Jak doszło do błędu: poniżej, w komentarzach. Powoli zaczynam sobie (coraz lepiej) uświadamiać mechanizm powstawania urban legends.
Gdy pan Ian Yang przeprowadził się do wymarzonego apartamentu na czwartym piętrze wymarzonego apartamentowca w położonym nad jeziorem Dianshanhu osiedlu Jinzegang, nadszedł czas na podjęcie męskiej decyzji. Decyzja dotyczyła zakupu roweru. Bądźmy uczciwi, pan Ian Yang, będąc całkiem nieźle zarabiającym kierownikiem wydziału operacji walutowych w usytuowanym w centrum Szanghaju banku, nie kierował się w swym wyborze sumieniem ekologicznym. Szczerze powiedziawszy, niezbyt nawet wiedział co to jest sumienie ekologiczne. Nieznane mu były również postanowienia Klimatycznego Szczytu w Kioto dotyczące redukcji dwutlenku węgla w celu ratowania planety przed efektem i apokalipsą. Pan Ian Yang po prostu postanowił przesiąść się na rower, bo podobało mu się jeżdżenie na rowerze. Można zatem powiedzieć, że decyzja pana Yang była nie tyle wynikiem refleksji nad losem matki-ziemi, co wynikiem mody i kaprysu. Krótko: pan Yang kupił rower, obcisły kombinezon uwydatniający jego walory, kolorowy kask, gogle, bidon i torebkę na laptop. Pan Yang nie mógł doczekać się następnego ranka. Cierpliwością i pracą, narody się bogacą.
Rano, po spożyciu lekkiego śniadania pan Yang wskakuje na siodełko i dziarsko rusza. Kto wcześnie wstaje temu Pan Bóg daje. Na pierwszym skrzyżowaniu o mało nie skręca (z przyzwyczajenia) w prowadzącą przez Nannaiwei drogę dojazdową do płatnej, biegnącej w kierunku majaczącego się na horyzoncie City, drogi szybkiego ruchu Huyu Expy. W ostatnim momencie skręca w lewo i pedałuje dziarsko wijącą się wzdłuż brzegu jeziora szosą Huqingoing. Tu oczekują go, poza zdrowym wysiłkiem na jeszcze świeżym powietrzu, liczne, malownicze widoki. Przez 18 kilometrów go oczekują.
Szczycący się swą fizyczną kondycją pan Yang waży 75 kilogramów. Nie jest to ani dużo, ani mało. Posiada też przeciętną i adekwatną do swego wieku pojemność płuc. Już po przebyciu pierwszego kilometra jego wolny dotąd puls osiąga 130 uderzeń na minutę. Gdy mija leżące trzy kilometry dalej osiedle Dianfengcun, początkowa częstotliwość 16 oddechów na minutę wzmaga się czterokrotnie i stabilizuje się na typowym dla intensywnego wysiłku fizycznego poziomie. 14 kilometrów dalej pan Yang, teraz już niezwykle zdyszany i spocony, przemyka obok Muzeum Quingpu, a potem miga pod wiaduktem, po którym, korzystając z sześciopasmowej autostrady G1501 (Shanghai Ring Expy) przewalała się w kierunku północnym blaszana lawina mniejszych i większych pojazdów (bez wyjątku) spalinowych. Dziesięć minut i osiem kilometrów później widzimy go jak pedałuje pochylony nad kierownicą omijając Lotnisko Hongqiao (od południa) i pola golfowe DongJeng (od północy). Kilka minut później skręca w ulcę Yingbinsan, a potem w Hongqiao. Po sforsowaniu parkowych terenów rozciągających się wokół pawilonów wystawy Expo, ląduje wpierw na ocienionej drzewami szosie Xingyi, a potem, stając na pedałach, przemierza w zawrotnym tempie ogromny park Renmin. Po godzinie i 5 minutach intensywnego wysiłku, zdyszany, spocony, ale szczęśliwy – dociera wreszcie do miejsca pracy. Praca nie zając, ale jako niezając też może czasem nie poczekać. Krótki prysznic i po 15 minutach pan Yang siedzi (w garniturze) za biurkiem.
W trakcie (nieco) ponad godziny intensywnego wysiłku fizycznego, pan Yang przepuścił przez swoje płuca 2760 l powietrza. Dokładnie o 2070 litrów więcej, niż gdyby oddychał (w tym czasie) bez większego wysiłku. Powietrze wydechowe zawiera w sobie 4% dwutlenku węgla. Pan Yang, pędząc do pracy rowerem, pokonał dystans 33 kilometrów i wyemitował 5400g czystego dwutlenku węgla. Co daje 163g CO2/km. Gdyby pojechał samochodem (FIAT 500 emitujący 116g CO2/km) matce ziemi wyszło by to na lepsze. Ale czego można się spodziewać po (najwidoczniej) nie posiadającym świadomości ekologicznej Chińczyku?
Z przerażeniem powinniśmy myśleć o dniu, gdy 1,5 miliarda Chińczyków przesiądzie się z samochodów na rowery. Mam nadzieję, że aktywiści Greenpeace w porę dostrzegą nadciągające niebezpieczeństwo. Nie można się temu przyglądać bezczynnie.
____
Dane (do znalezienia w każdym (przyzwoitym) podręczniku fizjologii człowieka):
- Przeciętna częstotliwość oddechowa w spoczynku: ok. 12-19 oddechów/ minutę.
- Przeciętna objętość wydechowa dorosłego mężczyzny w spoczynku : 650ml
- Objętość powietrza wydechowego/minutę w spoczynku: 11,5 l.
- Objętość powietrza wydechowego w trakcie intensywnego wysiłku fizycznego: 46 l/min. ( W przypadkach ekstremalnych może wzrastać do 130 l/min)
- Zawartość CO2 w powietrzu atmosferycznym (wdechowym): 0,04%
- Zawartość CO2 w powietrzu wydechowym: 4%
- Masa molowa CO2 – 44,0095 g/mol
- Postulowana przez komisję europejską dopuszczalna emisja CO2 przez nowo dopuszczone do ruchu samochody osobowe (począwszy od 2020): 80g/km
Autor, zanim zostanie skonfrontowany z wyznaniami wiary zarówno klimatycznych aktywistów jak i denialistów, prosi o wcześniejsze sięgnięcie po kalkulator. I łaskawe przyjęcie do wiadomości, że z nikim nie będzie się tu kłócił.
Habemus Papas
16 sierpnia, 2010
Ateistom walczącym ku przestrodze: naśmiewanie się z wiary bliźnich jest małe, a co gorsza, prowadzi niejednokrotnie do wyników przeciwnych do zamierzonych. Indywidualna wiara zasługuje na tolerancję, ochronę i szacunek. Powyższy sąd nie znajduje (automatycznego) zastosowania w stosunku do religii, szczególnie tych mocno zinstytucjonalizowanych. Tu nie może być mowy o kopaniu leżącego, bo leżący wcale nie leży. On czasem wygodnie siedzi, a przeważnie stoi, domagając się od nas, abyśmy uklękli. Podróże kształcą. Naszą dzisiejszą podróż do Absurdii Rzymsko-Katolickiej rozpoczynamy pod znakiem najwyższego autorytetu, który się (zgodnie z definicją) nigdy nie myli. Poświęćmy trochę zasłużonej uwagi Jego Świątobliwości Grzegorzowi XVII. Jest naprawdę – pod wieloma względami – bardziej atrakcyjny od Latającego Potwora Spaghetti. Jego atrakcyjność wynika z faktu, że jest postacią autentyczną i przez to pouczającą.
Uwaga dotycząca nomenklatury
Mianem antypapieża (lat: pseudopapa, antipapa; niem: Gegenpapst; ang: antipope) określamy papieża powołanego na tron papieski nieprawnie, tzn. niezgodnie z prawem kanonicznym i zasadą sukcesji apostolskiej. Nie będziemy nudzić. Kto chce, niech sobie wygugla. Powołanie ma miejsce (z reguły) w trakcie pontyfikatu papieża legalnego. Jak dotąd, każdy papież i antypapież (bez wyjątku) uważał się (i uważa) za legalnego, traktując jednocześnie swego heretyckiego uzurpatora za niebezpiecznego heretyka zasługującego na natychmiastową ekskomunikę. Liczba pontyfikujących sobie jednocześnie papieży (lub antypapieży, jak kto woli) ograniczona jest jedynie przez ambicję, wyobraźnię i siłę przebicia potencjalnych kandydatów. Ufff.
Nieunikniona dygresja historyczna
Nieprawdą jest, jakoby antypapieże wyroili się jedynie w ramach średniowiecznych walk o władzę w kurii, walk których kulminacją była wielka schizma zachodnia i jej avignońskie następstwa. Problem jest starszy i ma wszelkie znamiona permanentnego schorzenia systemu. Pierwszy był niejaki Hipolit w III wieku po narodzeniu. Jeszcze nie wolno się było modlić, trwały prześladowania Chrześcijan, a już papieże zaczęli się mnożyć i brać – przepraszam za słowo – za łby. Hipolitowi, mimo że od czasu do czasu go legalizowano, papiestwo nie wyszło ostatecznie na zdrowie, nie przeszkodziło to jednak jego następcom pójść raz wytyczonym szlakiem. Krótko: oficjalna lista antypapieży (tzw. lista Mercatiego) nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Teolodzy do dzisiaj spierają się, czy było ich 36, 43 a może nawet 51. Jest to zrozumiałe, gdy się przypomni, że w porywach było ich nawet trzech. Na raz. W dalszej części postaramy się udowodnić, że kalkulacje zajmują się jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Zjawisko jest poważniejsze, niż się z pozoru wydaje i nie dotyczy bynajmniej tylko (zamierzchłej) historii.
Koniec dygresji.
W zasadzie nie byłoby tak tragicznie i problem wielopapiestwa można by odłożyć do historycznego lamusa, gdyby nie II Sobór Watykański. Tak jednak już jest, że to, co jedni uważają za odnowę i niezbędne reformy, drudzy postrzegają jako przestępczą herezję. Chociaż Kościół Rzymsko-Katolicki nie jest zainteresowany nadaniem temu zjawisku rozgłosu, sedewakantyści (gugel) nie zasypiają gruszek w popiele. Im to mamy do zawdzięczenia niebywałą mnogość papieży w ostatnich dziesięcioleciach. A wszyscy oni (według zwolenników i wyznawców prawdziwej wiary) są jak najbardziej prawowici i legalni. Czego naturalnie nie można powiedzieć o konkurencji zasługującej na takie epitety jak: zwolennicy postępu, zaprzańcy, antychryści, Żydzi, masoni, a nawet, proszę mi wierzyć, komuniści. Chrześcijańska miłość bliźniego niejedno ma imię.
Ponieważ opisanie wszystkich papieży ostatnich dekad wymagałoby sporej monografii, skupmy się na Jego Świątobliwości Grzegorzu XVII. Od niego zaczęliśmy. Zasługuje na uwagę nie tylko dlatego, że jest to przypadek zarówno kliniczny, jak i spektakularny. Niektóre aspekty jego pontyfikatu sprawiają, że to, co wymyślili chłopcy od Monty Pythona po prostu blednie. Opowiedzmy zanim ktoś sfilmuje.
Clemente Domínguez y Gómez urodził się w hiszpańskiej Sevilli 23 maja 1946 roku. Nic nie zapowiadało, że na świat przyszedł Następca Piotrowy. W dalekiej Japonii dwaj bracia założyli firmę Sony, w Leningradzie urodziła się ( dzień później) Irena Kirszenstein, która potem nazywała się Szewińska i bardzo szybko biegała, a w Polsce powstał klub piłkarski Zawisza Bydgoszcz.
Gdy Clemente był młodzianem 23-letnim, udał się do małej wioski El Palmar de Troya (jest rzeczą znamienną, że w XX wieku cuda zdarzają się przeważnie na zadupiu), gdzie mieszkańcy podobnież regularnie widywali Matkę Boską. Clemente potrzebował kilku tygodni aby mu się udzieliło i 30 września 1969 roku ma wreszcie pierwsze widzenie maryjne. Potem widzenia wchodzą w nawyk, do widzeń dołączają krwawe stygmaty (w trakcie jednej sesji traci nawet ponad 16 litrów krwi) i intensywna wymiana zdań z Maryją na temat kierunku, jaki obrał kościół po II soborze. Matce Boskiej kierunek się zupełnie nie podoba i wypowiada się krytycznie. Mimo, że miejscowa ludność widziała u Clementa ślady po ukrzyżowaniu, kościół katolicki nie podziela ani jej (ludności) entuzjazmu, ani poglądów Matki Boskiej i nie uznaje cudu. Utwierdza to Clemente w przekonaniu, że Rzym opanowali odstępcy od wiary i postanawia coś z tym zrobić.
W grudniu 1975 gromadzi wokół siebie podobnie myślących i otrzymawszy bezpośrednie instrukcje od Matki Boskiej zakłada Zakon Karmelitów św. Oblicza z sobą samym jako przeorem. Od tego momentu nalega aby nazywano go Bratem Ferdynandem i przekonuje katolickiego kardynała o nazwisku Ngô Dình Thuc Pierre Martin, że ten powinien wyświęcić go na biskupa. Skutecznie. Prowadzi to do pewnego zakłopotania, a nawet zamętu w obrębie katolickiej hierarchii Królestwa Hiszpanii. Nikt jednak nie dostrzega nadciągającego niebezpieczeństwa, wygłaszający nienawistne tyrady przeciw demokratom, liberałom, związkowcom i innym lewakom Brat Ferdynand jest (najwidoczniej) przywiązanemu do tradycji hiszpańskiemu kościołowi na rękę.
W maju 1976 Dominguez (obecnie biskup) ulega wypadkowi samochodowemu i traci wzrok. Brak wzroku nie przeszkadza mu w dotychczasowej działalności, wizje się nasilają. Nadchodzą posiłki, do Maryi dołącza Jezus domagając się od nowo upieczonego biskupa, aby sięgnął po tron papieski w celu zwalczania niebezpiecznych i jemu (Jezusowi z widzeń) zupełnie nie podobających się zjawisk w kościele. Czy można odmówić takiemu żądaniu? Dominguez ogłasza wszem i wobec swe prawo do sukcesji papieskiej, wynika ona z prostego faktu, że Jezus osobiście mianował go swym następcą. Ilość zagorzałych zwolenników gotowych u jego boku bronić mszy trydenckiej dalej rośnie.
6 sierpnia 1978 roku umiera Paweł VI. Pośpiesznie zebrane przez Domingueza konklawe, wynosi go w katedrze w Sevilli na stolec apostolski. Konklawe składa się co prawda z wyświęconych przez niego osobiście kardynałów, ale dla nowego Ojca Świętego, który przybiera imię Grzegorza XVII, jest to mało istotny drobiazg. Decydują chęci i powołanie. Nowy pontyfikat rozpoczyna się od ważnej decyzji obłożenia ekskomuniką wybranego w Rzymie uzurpatora. Wkrótce ten sam los spotka jego polskiego następcę, namiestnik Chrystusa nie ma zamiaru tolerować obok siebie żadnych antypapieży. Ekskomunika zostaje przyjęta entuzjastycznie zarówno przez wiernych, jak i przez (nowość!) regularnie odwiedzających Ojca Świętego apostołów Piotra i Pawła.
Ponieważ Watykan jest chwilowo zajęty, nowo obrany papież postanawia uczynić swą stolicą El Palmar de Troya, rozpoczyna się budowa katedry i okazałej siedziby papieskiej.
Pontyfikatu Grzegorza XVII nie można nazwać nudnym. Na początek papież dokonuje beatyfikacji generalissimusa Francisco Franco, jego zastępcy admirała Carrero Blanco, przywódcy faszystowskiej falangi Diego de Rivery i (nie wiedzieć czemu) Krzysztofa Kolumba. Wiernym się to podoba, (jedynie prawdziwy) Kościół Palmeriański rośnie w siłę, zwiększa się ilość święceń kapłańskich, pojawiają się nowe diecezje, również poza granicami Hiszpanii. Katedra jest gotowa, czas zabrać się za sprawy zasadnicze. Grzegorz XVII ogłasza (urbi et orbi) wszelkie postanowienia II Soboru Watykańskiego za nieważne, a następnie wprowadza do wiary dogmat o niepokalanym poczęciu św. Józefa i obecności ciała Matki Boskiej w Eucharystii. To nie jest żart.
Być może (jedynie prawdziwy) kościół katolicki rozwijał by się dynamicznie dalej, gdyby reputacja Jego Świątobliwości nie doznała drobnego, ale bolesnego uszczerbku. Oskarżony w 1990 roku przez własnych księży i zakonnice (w międzyczasie powstał w Palmar de Troya również zakon żeński) o masowe molestowanie seksualne podwładnych, Ojciec Swięty Grzegorz XVII zmuszony jest przejść do defensywy. W 1997 roku przyznaje wreszcie, że trochę zbłądził i prosi wiernych o przebaczenie. Wierni przebaczają (choć nie wszyscy) i otrzymują w nagrodę proroctwo. Papież ogłasza, że Jezus zakomunikował mu osobiście, iż on (Grzegorz XVII) będzie ostatnim papieżem i dozna zaszczytu śmierci męczeńskiej. umierając na krzyżu w roku 2015 w Jerozolimie.
Proroctwo nie spełniło się. Jego Swiątobliwość zamyka oczy i opuszcza nas 22 marca 2005. Zebrane pośpiesznie konklawe wybiera na jego następcę Manuela Corral, który przyjmuje imię Piotra II. Jest rzeczą interesującą, że pontyfikaty Grzegorza XVII i Jana Pawła II czasowo się dosyć dokładnie pokrywały. Polski rywal przeżył swego hiszpańskiego kolegę o 11 dni.
Można by dalej snuć tę miłą opowiastkę o głębokiej ludzkiej wierze, zbiegach przypadków i zadziwiających kolejach rzeczy. Można by opowiedzieć o Jeanie Grégoire de La Trinité, alias Jean-Gaston Tremblay, z Kanady, który nie tylko został papieżem Grzegorzem XVII już w 1968 roku lecz także dał sobie wpisać do paszportu w rubryce zawód: Pope John-Gregory XVII. W 1999 roku miał miejsce proces samozwańczego Ojca Świętego, poprzedzony wieloletnim poszukiwaniem oskarżonego o seksualne molestowanie dziatek. Związek chęci do bycia katolickim pasterzem z wiadomymi skłonnościami, nawet jeśli przypadkowy, zadziwia. Dwóch papieży o tym samym imieniu i z tym samym problemem w tym samym czasie musi zastanawiać.
Albo taki kardynał Giuseppe Siri. Znacie Państwo Giuseppe Siri?
Nie, nie będziemy mnożyć dykteryjek tam gdzie chodzi o kwestie istotne. Nie wiemy ilu mamy papieży. Droga do tej godności otwarta jest jednak obecnie dla każdego, no może z wyjątkiem kobiet. Gra planszowa „I ty możesz zostać papieżem“ została oficjalnie zaaprobowana przez Watykan i cieszy się coraz większą popularnością. Sprawa jest poważna. Fani organizują się na Facebooku.
Ku pokrzepieniu serc. Wielkie.
28 lipca, 2010
Wielkość dzieła bywa kwestią dyskusyjną. To co jedni postrzegają jako wielkie, dla innych może być znacznie mniejsze. A czasem nawet małe. Z liczbami jednak trudno dyskutować. Czterdzieści dwa metry kwadratowe to przecież – jakby na to nie patrzeć – nie w kij dmuchał. Trzypokojowe mieszkanie za późnego Gierka. Dzieło wisi w Muzeum Narodowym w Warszawie i uznawane jest, wbrew zgodnym w zasadzie opiniom fachowców, że raczej tak nie jest, przez większość rodaków za arcydzieło. Fachowcy swoje, szary obywatel swoje. Od lat. Ciekawy i zasługujący na uwagę fenomen.
Wyszydzanie „Bitwy pod Grunwaldem“ autorstwa Jana Matejki ma długą i sławetną tradycję, my jednak nie dołączymy do peletonu parodystów i prześmiewców. Byłoby to zbyt łatwe, chociaż z drugiej strony, kto nie chciał by znaleźć się w tym znamienitym towarzystwie? Prus (Bolesław), gdy pokazano mu obraz, zauważył z przekąsem, że „w tym ścisku można by co najwyżej wyciągać portmonetki, a nie walczyć “. Aleksander Swiętochowski zwykł mawiać, że mu się robi duszno na sam widok tej ilości tkanin, Wyspiański nie mógł się powstrzymać i narysował swój powszechnie znany komentarz. Zarówno Boy Żeleński jak i Karol Irzykowski, którzy nigdy w żadnej sprawie nie byli ze sobą zgodni, harmonijnie twierdzili, że to „nie obraz lecz obraza“. Nie mogli się jednak porozumieć co do kwestii, czy bardziej zmysłu estetycznego, czy raczej inteligencji odbiorcy. Co na temat dzieła twierdził Stanisław Witkiewicz pomińmy lepiej wstydliwym milczeniem. A zaraz po wojnie, Władysława Strzemińskiego malowidło „mdliło“, również z przyczyn pozaartystycznych. Nie ma w historii polskiego malarstwa dzieła, które bardziej by łączyło artystycznych rodaków. Zastępy twórców natrząsały się (zgodnie) z płótna, powstawały przedziwne koalicje i sojusze, po tej samej stronie linii frontu znaleźli się np. Edward Krasiński, Stanisław Bareja, „Łódź Kaliska“, Edward Dwurnik i Katarzyna Kozyra.
Gwoli (przepraszam) ścisłości, należy jednak wspomnieć, że dzieło miało również swych zagorzałych obrońców i wielbicieli. Zaobserwować można przy tym interesujące zjawisko: krytycy sztuki podkreślali „ogromną wiedzę historyczną autora“ podczas gdy historycy zwracali uwagę na wybitne walory artystyczne. Jest to w jakiś sposób zrozumiałe.
Pierwszym nie przeszkadzało zupełnie, że na obrazie dzieją się rzeczy przedziwne. Nieobecny pod Grunwaldem (późniejszy) husyta Jan Žižka potyka się z równie nieobecnym wicemistrzem Henrykiem von Plauen, furkoczą husarskie skrzydła, rycerze odziani są w późnorenesansowe zbroje dekoracyjne, Wielki Książę ma na sobie zaprojektowany i uszyty na zamówienie Matejki cudaczny strój i kołpak, a żeby było zupełnie śmiesznie przepasany zostaje przezeń dodatkowo taśmą od wiszącego w przedpokoju artysty dzwonka. Alegorystę się usprawiedliwia. Alegoryście się wybacza.
Drudzy wskazywali na gęstość i sugestywność artystycznego przekazu, przechodząc jednocześnie do porządku dziennego nad wstydliwym faktem, że postacie (odziane w stroje z różnych epok, ze starannym pominięciem późnego gotyku), kłębią się w sytuacji pozostającej w rażącej sprzeczności do chronologii przebiegu bitwy opisanej przez Długosza. Według panującego bowiem dogmatu, Matejko miał malować z kronikami Długosza w ręku, co może dziwić zważywszy, że artysta zmuszony był porzucić Gimnazjum św. Anny w wieku lat 13, ze względu na marne postępy w nauce m.in. łaciny, a Kroniki zostały opublikowane w tłumaczeniu na język polski dopiero w XX wieku. Ale co tam. Króla polskich malarzy się nie krytykuje za drobiazgi.
Zresztą podobne fenomeny zaobserwować można było nie tylko w naszej ojczyźnie. Gdy obraz został w 1880 roku zaprezentowany w Paryżu, recenzje w tamtejszej prasie były nieomal jednogłośnie miażdżące i (w najłagodniejszych przypadkach) wskazujące na to, że autorowi pomyliła się sztuka z muzeum. Wyjątek stanowił artykuł w konserwatywnym „Le Gaulois“, w którym krytyk zadał sobie sam pytanie, czy jest to wielkie malarstwo i z rozbrajającą szczerością udzielił sobie też odpowiedzi, że „pan Matejko jest z pewnością wielkim polskim patriotą“.
Powiedzmy sobie jednak szczerze: szydzenie z matejkowskiej „Bitwy pod Grunwaldem“ było i jest zabiegiem popularnym, ale i tanim. Nie jest bowiem rzeczą prostą przemówić do zbiorowej wyobraźni w sposób tak sugestywny i wzbudzający tyle emocji. W roku 1885 obraz został oblany benzyną i podpalony przez młodą kobietę która nie mogła oprzeć się sile wizji artysty. Akty wandalizmu, lub ich próby, powtarzały się kilkakrotnie, po raz ostatni na malowidło rzucił się w 1928 roku szaleniec z ciupagą. Ciupagą. Ilu współczesnych twórców marzy w skrytości, aby ich dzieła wzbudzały takie emocje! Poza Kozyrą w zasadzie nikomu się to ostatnio nie udało.
Jan Matejko osiągnął to, co jest najtrudniejsze – stworzył atrakcyjną wizję odległą od historycznej prawdy i zdołał zaszczepić ją ogółowi jako jedynie słuszną i obowiązującą. Alegoryczny obraz mitu zwyciężył fakty, emocje wzięły górę nad chłodnym rozsądkiem obserwatora. Czy zupa pomidorowa Campbella jest jeszcze tylko zupą po tym, jak zabrał się za nią Warhol? Czy komiks po Royu Lichtensteinie jest jeszcze tym samym czym był przedtem?
Matejko Jan, jako wybitny żartowniś i niewątpliwy prekursor oraz jedyny przedstawiciel nurtu alegoryczno- historiozoficznego w obrębie europejskiego pop-artu wyprzedził swą epokę. O kilka długości. To jest wielkie i należy to docenić.