Rzyńskość.
29 września, 2011
Kropotkinowi śniło się, że się obudził. Ale nie tak zwyczajnie, jak co dzień. Kropotkin obudził się z ciemnym kolorem skóry. Bardzo ciemnym.
Odmienna od dotychczasowej karnacja była, mimo panującego półmroku, wyraźnie w łazienkowym lustrze widoczna. Zęby wydawały się o wiele bielsze. Podobnie jak białka oczu. Ładne rzeczy, pomyślał. Ładne rzeczy. Stojący na parapecie okna odbiornik wypluwał prognozę pogody. Wiatry zmienne, zachmurzenie duże. Niewykluczone przelotne mżawki.
Podczas śniadania uważnie obserwował współdomowników. Zachowywali się, jakby nic nie zaszło. Co było niepokojące. Dzieci nie zadawały wcale głupich pytań (czy my teraz będziemy Mulatami?), a żona powstrzymała się od czytelnych aluzji w trakcie nalewania parującej czekolady. Dzielna kobieta.
Również napotkany na schodach sąsiad (dzieńdbry, dzieńdbry) zachował się taktownie i udał, że nic się nie stało. Reakcje pasażerów tramwaju wiozącego Kropotkina do pracy utrzymywały się w granicach normy. Ci, którzy się zawsze pchali i poszturchiwali innych, pchali się i poszturchiwali. Nic specjalnego.
Po przybyciu do miejsca pracy doszło jednak do małego zgrzytu. Przełożony, do którego gabinetu Kropotkin został, natychmiast po przybyciu, zawezwany, długo i intensywnie wpatrywał się w kropotkinowe oblicze.
– Oczekują nas pewne zmiany – wykrztusił.
– Zmiany?
– Tak – potwierdził skwapliwie przełożony – zmiany natury organizacyjnej.
Zapadło milczenie. Nie słychać było nawet bzykania zazwyczaj bzykającej w takich okolicznościach muchy.
– Będę z panem szczery – oznajmił wreszcie przełożony, a Kropotkin pomyślał to, co myślimy, gdy ktoś oznajmia, że będzie z nami szczery – oczekuje nas redukcja etatów. Pan w zasadzie, że tak powiem, zrobił już u nas swoje. A ponieważ – zawiesił głos – ktoś musi odejść, to, prawda, pan rozumie.
Kropotkin nie był pewien, czy zrozumiał. Na wszelki wypadek podniósł się z krzesła, ukłonił i ruszył do wyjścia. Nikt go nie zatrzymał. Po chwili był już na ulicy. Rozejrzał się i ruszył przed siebie. W stronę znajdującego się nieopodal przystanku. Jak zwykle, zamiast dołączyć do gromadki czekających pod wiatą, wybrał samotne wpatrywanie się w okładki książek wyłożonych w oknie wystawowym pobliskiego antykwariatu. Tytuł jednej z nich natychmiast przykuł jego uwagę. „O krukach i ludziach“ Poszarzałą, niegdyś białą obwolutę zdobił rysunek czarnego ptaka z charakterystycznym dziobem. Nazwisko autora zostało zaczernione grubym mazakiem. Mżawka powoli przechodziła w coraz intensywniejszą ulewę.
Jak to się robi: ciąża.
25 września, 2011
To niebywałe co może wynikać z zawłaszczenia języka.
Dokładny moment, w którym opuszczaliśmy jako zbiorowość „wypowiadająca się“ kartezjański układ współrzędnych, nie jest wcale łatwy do uchwycenia. Znani są sprawcy, znane są ofiary. Czy jednak świadomość tego, jak i po co się stało, jest powszechna? Można wątpić.
Zniknięcie ciąży z pola widzenia społecznej świadomości odbyło się dla ogółu raczej niespostrzeżenie. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jeszcze istniała, zarówno ta pożądana, jak i nie. Podobnie jak istniały: zapłodnienie, zarodek, płód i embrion. Data urodzin wyznaczała początek osobniczego i urzędowego zaistnienia jednostki. Dekadę później – ku osłupieniu wielu – grasują już owoce miłości uplasowane pod serduszkiem, dzieci poczęte, życie nienarodzone. A społeczeństwo zredukowane do wymiaru trzody dobrego pasterza gładko połyka. Przeważnie nieświadome zbliżających się, nieuniknionych konsekwencji językowego zawłaszczenia. Akty prawne odbierające kobiecie podmiotowość dopiero majaczą się na horyzoncie. O (wynikającą z debaty lub świadomej decyzji) zgodę na zmianę języka nikt nikogo nie zapytał. Brak wyobraźni i obojętność jednych spotyka się ze spapieżałym ocipieniem i sprytnym konformizmem drugich. Rezultatem będzie już wkrótce legislacyjny regres przewidujący dla kobiety – do niedawna ciężarnej – rolę będącej w stanie błogosławionym. Na razie cierpi (jeszcze tylko) język.
Warto, doprawdy warto prześledzić ten proces i docenić rolę jaką odegrała zgrabna językowa manipulacja. A dokładnie zawłaszczenie pojęć połączone z ich trwałym przeinaczeniem. Życie poczęte było wynalazkiem sprytnym. Zasiane via biuro parafialne i plebania, szybko ukorzeniło się, wpierw w określonej publicystyce, potem w bełkocie misyjnych polityków, którym wydawało się, że pełznięcie do ołtarza jest chytrym sposobem na przeżycie (bo przecież wszyscyśmy z niego), potem w papugujących masmediach, a na koniec w języku potocznym.
Skutek: przesunięcie podmiotowości w stronę przemianowanego płodu i sprowadzenie kobiety do – wyłącznie przedmiotowej – roli naczynia. Ciąża, będąca czymś kobiecym, a zatem znajdującym się dotąd w gestii i dyspozycji kobiet, zostaje jej trwale odebrana. Stając się własnością doktryny. Przekazanie dalej w ręce gorliwych prawodawców jest już tylko formalnością. Naczynie dostaje, jako nagrodę pocieszenia, stan błogosławiony. Stan, którego już nie sposób się pozbyć. O ile usunięcie niechcianej lub niepożądanej ciąży było jeszcze możliwe, to pozbycie się stanu błogosławionego, ze zrozumiałych względów, już nie jest. Embrion gnieżdżący się w kobiecej macicy i będący wynikiem połączenia się dwóch komórek, stał się życiem poczętym, darem absolutu i przedmiotem uwielbienia leciwych dewotek, spoconych aktywistów i biskupów. Przypominanie, że ani leciwe dewotki, ani episkopat nie ponoszą konsekwencji wynikających z niechcianego lecz dopełnionego pod groźbą kary macierzyństwa jest łatwym, ale mimo to smutnym, truizmem.
Zwany w Polsce Kartezjuszem René Descartes, formułując zawarte w swej „Rozprawie o metodzie“ efektowne je pense, donc je suis podarował nam w roku 1637 fundament, na którym wyrósł potem gmach racjonalizmu. To zdolność do refleksji i wątpliwości stają się wyznacznikami człowieczeństwa, a nie bliżej niesprecyzowany zamiar boży. Nazwanie aktu zapłodnienia komórki jajowej aktem poczęcia, a wyniku tego procesu dzieckiem nienarodzonym zapoczątkowało odwrót od racjonalizmu do doktrynalnie zdominowanej epoki przedkartezjańskiej. Sprytowi niewielu oraz obojętności i brakowi wyobraźni ogółu zawdzięczamy, że znaleźliśmy się tam, gdzie się znaleźliśmy. Tak zwane życie poczęte nie musi myśleć, aby być. To zgodny z archaiczną koncepcją prawa naturalnego akt nazwania przesądza o jego świętości i nietykalności. W ten sposób stało się możliwe, że w środku współczesnej Europy powstaje dziura, w której są możliwe takie rzeczy. Naprawdę możliwe. Pod pozorem krzewienia nauki jej język (terminologia) zastąpione zostają – w majestacie gry pozorów – nawiedzoną deklinacją terminów teologicznych w wykonaniu księży obrządku i magistrów zbliżonych do zakrystii. Całość, ochrzczona mianem konferencji naukowej przynosi uczestniczącemu lekarzowi całkiem konkretne punkty edukacyjne. Tu dotarliśmy. Tu stoimy.
Chwila, w której życie poczęte zaczyna myśleć, jest również momentem, w którym przestaje ono być – jako obiekt docelowy – dla doktryny emocjonalnie podniecające. Zresztą nie tylko dla doktryny. Chrześcijańskich organizacji typu pro life poświęcających swą żarliwość i energię pomocy życiu myślącemu, można szukać ze świecą. Bez gwarancji, że się znajdzie.
—
Zaczęło się od tego
—
Dodane (28.09.11) – bo w miarę narastania emocji pojawiają się pewniki dotyczące intencji.
Powyższy tekst, nie jest głosem w toczonej w naszym kraju od dwóch dekad debacie dotyczącej prawa kobiety do przerwania ciąży. Debata taka – gdzie indziej zakończona już przed nieomal pół wiekiem – nie jest jeszcze u nas możliwa. Jest jednak, jak sądzę, w obliczu rozlicznych jednostkowych dramatów, konieczna i z punktu widzenia tych, których bezpośrednio dotyczy – pożądana. Tekst jest o języku, w którym powinna się toczyć. Języku umożliwiającym porozumienie i znalezienie rozwiązania zadowalającego dla większości. Pozbawienie jednej ze stron sporu języka, w którym mogłaby wyartykułować swoje niepokoje, troski i problemy – jest zabiegiem może (na krótką metę) skutecznym, ale na pewno niemoralnym. Język może być narzędziem porozumienia. Może być też instrumentem przymusu. Jestem zwolennikiem tego pierwszego. Stąd ten tekst.
Dlaczego Niemiec nie chciał Wandy?
18 września, 2011
Trudno obecnie powiedzieć. Może była szpetna? Może najzwyczajniej durna? A może zarówno jedno jak i drugie? Na pewno była niezdarna. No bo, jak powszechnie wiadomo, potknęła się, spadła do Wisły i ponieważ nie umiała pływać, nie skończyło się to dla niej dobrze.
Żarty na bok. Głównym powodem dla którego Niemiec nie mógł chcieć Wandy, był jej brak. Tak, brak. Historycy są obecnie zgodni co do tego, że jej nigdy nie było. I już. Podobnie jak jej tatusia. Wszystko jedno czy zwał się Krak, czy też (jak podaje Kopaliński) Kruk. Nie było. Niemca zresztą też nie. Tak że w zasadzie, powinno nam być obojętne kto z nieistniejących kogo z nieistniejących chciał lub nie chciał. Najwidoczniej jednak nie jest i polska dziatwa szkolna od wieków karmiona jest. Leży Wanda w Polskiej ziemi bo nie chciała Niemca. Kto nigdy w dzieciństwie nie słyszał o Wandzie, która nie chciała, ręka do góry. Nie widzę. To może jednak lepiej wyjaśnić? Spróbujmy.
Twórcą Kraka jest Kadłubek Wincenty, o którym wiadomo, że łgał jak z nut. Kadłubek miał wyobraźnię i najwidoczniej głęboko zakorzenione przeświadczenie, że rodakom trzeba wymyślić przeszłość, bo odpowiedniej jakoś nie mają. Łgał nieudolnie i mało wiarygodnie. Nieszczęsnemu Krakowi kazał na zmianę kłopotać się ze względu na smoka, lub też pokonywać Aleksandra Macedońskiego i Rzymian. Wandę też wymyślił, twierdząc w dodatku, że jej poddani to Wandalowie. Czyli my. Ale jej nie uśmiercił, wręcz przeciwnie, to nieznany z imienia książę lemański zrobił sobie sepuku po tym, jak jego armia, porażona pięknością nieistniejącej Wandy, poddała się bez walki. Wymyślona przez Kadłubka Wanda była (nad Niemcem) górą. Ale zmarła jako dziewica ze starości. Co powinno piewców jej piękności zastanowić.
W stworzonej przez niezidentyfikowanego (do końca i z całą pewnością) autora Kronice Wielkopolskiej nieznany książę lemański nabiera po raz pierwszy cech niemieckich. Ale i tym razem Wanda się nie topi. Utopi ją dopiero Długosz Jan. Aby nadać swym wymysłom pozory autentyczności, Długosz podaje nazwisko niemieckiego niegodziwca. W ten sposób do polskiego dziejopisarstwa wkracza niejaki Rüdiger von Bechelaren. I zagnieżdża się w nim na dobre. Skąd się wziął? Odpowiedź jest prosta: z popularnej w średniowieczu Sagi o Nibelungach. Jak się znalazł nad Wisłą? Tego nie wie nikt. Był jakiś obco brzmiący Helmut Długoszowi potrzebny, więc się znalazł. A że równie prawdopodobny jak smok wawelski? A kto tam się zorientuje.
Kronika mistrza Wincentego Kadłubka traktowana była do XVIII wieku jako poważne źródło historyczne. Nauczano z niej studentów traktując ją jako podręcznik uniwersytecki. Do czasów Naruszewicza. Adama. Nie, to nie żart. Encyklopedyści zostali już pochowani z honorami, Voltaire dogorywał, w Królewcu Kant głosił bezkarnie agnostycyzm poznawczy. A u nas objaśniano dalej świat w oparciu o niewydarzone bzdury wymyślone przed stuleciami przez nieudolnie, ale nader patriotycznie łgającego biskupa.
Mitologia potrzebna jest (podobnież) narodom do podtrzymywania swej kruchej tożsamości. Niektóre narody miały – w przeciwieństwie do nas – pod tym względem chyba jednak większe szczęście. Skutki, w postaci spustoszeń w świadomości widoczne są do dziś. Tak bywa, gdy wymyślanie tożsamości narodowej powierza się biskupom.
Modlitwa i mordobicie
11 września, 2011
Witaj pielgrzymie!
Z faktu, że zawitałeś w te skromne progi wnioskuję, że nie kierowałeś się modlitwą. Tak, modlitwą. Nie chcąc być gołosłownym, cytuję w całości:
Modlitwa przed zalogowaniem się do Internetu
Wszechmogący i wieczny Boże, który stworzyłeś nas na Swój obraz i podobieństwo i nakazałeś nam poszukiwać dobra, prawdy i piękna, zwłaszcza w świętej osobie Twego Jednorodzonego Syna, naszego Pana, Jezusa Chrystusa Ciebie prosimy, racz sprawić za wstawiennictwem Świętego Izydora, biskupa i doktora, abyśmy w naszych podróżach po Internecie kierowali się tylko do stron zgodnych z Twoją wolą. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
Nie, to nie jest żart. Ja tego naprawdę nie wymyśliłem. To jest naprawdę. Do znalezienia tu.
Dygresja
Teraz można naturalnie wpaść w rozpacz i zacząć się zastanawiać nad sensem życia pośród osobników wierzących głęboko i niezłomnie w skuteczność wstawiennictwa kogoś, kto dawno zmarł, u kogoś, kogo najprawdopodobniej nie ma. Ale tylko wówczas, jeśli się jest pozbawionym łaski wiary bezbożnym ateistą. Nie pójdziemy tą ścieżką. Nie wnikając w trudne spory światopoglądowe powiemy otwarcie, że jest to droga łatwa. Zamiast tego wykorzystamy nadarzającą się okazję, aby zastanowić się nad fenomenem zjawiska zwanego modlitwą. Literatura przedmiotu jest ogromna. My, z konieczności, aczkolwiek niechętnie, będziemy upraszczać.
Koniec dygresji
Zacznijmy od taksonomii. Modlitwy dają się (z grubsza) podzielić na błagalne i dziękczynne.
Modlitwa błagalna jest – w dużym uproszczeniu – środkiem, do którego ucieka się wierzący, aby sobie coś u obiektu swej wiary załatwić. Modlący się, zdając sobie najwidoczniej sprawę ze słabości swej pozycji przetargowej w obliczu bytu nieogarnionego i wszechmogącego – ucieka się do próśb, błagań, a nawet suplik. U źródeł aktu modlitewnego leży przeświadczenie, że nic się wprawdzie modlącemu nie należy, ale jeśli ładnie poprosi, to jego szanse na urzeczywistnienie zamierzeń lub pragnień w znaczący sposób wzrosną. Ponieważ wierzący z jednej strony pragnie się ze swymi sprawami przypomnieć, z drugiej jednak nie chce się naprzykrzać, utartym zwyczajem stało się korzystanie z pośredników. Tutaj zaczyna się robić trochę mętnie, bo w rozlicznych doktrynach chrześcijańskich nie ma zgody co do tego, kto jest dobrym, a kto złym pośrednikiem. O ile katolicy i prawosławni rozkładają ciężar pośrednictwa na barki Jezusa, jego rodzicielki i rozlicznych świętych, to protestanci trwają niezłomnie przy zasadzie „solus Christus“. W skrócie oznacza to, że zdaniem protestantów, wszelkie modlitwy za innym niż chrystusowe pośrednictwem to śmieszny zabobon i można je sobie, kolokwialnie mówiąc, o kant. Taka np. „Modlitwa o dobrą śmierć“, skierowana zgodnie z katolickim kanonem do odpowiedniej instancji czyli św. Józefa, takiemu np. anglikaninowi, najzwyczajniej lekceważącemu możliwości św. Józefa, zupełnie nie pomoże. Zejdzie cierpiąc. Nie oznacza to jednak, że „modły za wstawiennictwem“ są przez protestantów lekceważone. Na szczególną uwagę zasługują pionierskie wysiłki amerykańskich born again Christians. Co pewien czas pojawiają się nawet wywodzący się z wymienionych kręgów naukowcy, próbując (w sposób jak najbardziej naukowy) wykazać, że modlitwa za wstawiennictwem (intercessory prayer) jest skuteczną metodą wpływania na rzeczywistość. Czasem wychodzi im, że tak. Szkoda, że zaraz pojawiają się ich koledzy i wszystko psują nie pozostawiając na pięknych i budujących wynikach suchej nitki.
Dla sceptyków, wątpiących w skuteczność modlitwy, teolodzy wszelkich wyznań mają łatwe, lecz nie pozbawione pewnej elegancji wytłumaczenie. Otóż pomaga (pomóc może) jedynie modlitwa skuteczna. Po czym poznajemy, czy modlitwa jest skuteczna? To proste. Modlitwa skuteczna to taka, która została wysłuchana. Dlaczego nie zostały (ewentualnie) wysłuchane prośby o deszcz, władzę w nogach, milion w totolotka, pokój na ziemi i nagły zgon krowy sąsiada – na to pytanie każdy wierzący musi sobie już sam odpowiedzieć. Nie ma łatwo.
W przypadku, gdyby jednak to co miało się ziścić, ziściło się, wierzący może przejść do modlitwy dziękczynnej. Modlitwa dziękczynna jest prostsza od błagalnej i jej skuteczność bywa rzadko (co po zastanowieniu raczej nie dziwi) przedmiotem rozważań.
Co jednak ma modlitwa wspólnego z mordobiciem? Dużo ma. Pewien bokser światowej sławy znany głównie w kraju swego pochodzenia zapragnął zostać mistrzem świata. Droga, którą wybrał, była nieortodoksyjna. W celu poprawienia swych szans na obicie mordy konkurentowi do tytułu postanowił uciec się do żarliwej modlitwy. O zwycięstwo. Wbrew pozorom nie było to wcale aż takie irracjonalne jak się z pozoru wydaje. Konkurent był ateistą. nie był przesadnie religijny. Gdyby nie był i modlił się równie żarliwie – postawiłoby to istotę najwyższą w obliczu kłopotliwego dylematu. Ale nie był. Więc co?
Ano nic. Walczący o tytuł mistrza świata w biciu bliźniego pięściami po głowie Tomasz Adamek dostał od swego niezbyt głęboko wierzącego przeciwnika straszliwy łomot. Na temat, czy po tym jak przyszedł do siebie odmówił modlitwę dziękczynną – media milczą. Szkoda. Bo przecież otrzymał cenną lekcję pokory. I gdyby tylko wybrał odpowiednią modlitwę, na pewno byłaby skuteczna.
Pielgrzymie, nie wiem czy zaspokoiłem Twoją ciekawość. Wiara i wiedza nie wykluczają się, lecz chyba nie lubią się też nawzajem. Kończę słowem wymawianym przez miliony wiele razy dziennie. Tak naprawdę to nikt nie wie co ono oznacza. Z pozoru niewiarygodne, bo wszyscy twierdzą, że mają na własność i dlatego wiedzą. Ale tak naprawdę to chyba nie wiedzą. Bo okazuje się, że jest nagle inaczej gdy tylko zapytać starożytnego Asyryjczyka, lub współczesnego Muzułmanina bądź Żyda. Mnogość i niejednoznaczność interpretacji nakazywałaby ostrożność w szafowaniu. Ale czy ktoś się jeszcze nad tym zastanawia? Amen.