Qui parentem meum [interfecer]un[t eo]s in exilium expuli iudiciis legitimis ultus eorum [fa]cin[us, e]t postea bellum inferentis rei publicae vici b[is a]cie.
Wygnałem zabójców ojca mego, stawiając ich przed przedtem przed sądem, potem zaś, gdy wypowiedzieli wojnę Republice, dwukrotnie pokonałem ich w bitwie.

Oktawian August. „Res Gestae divi Augusti“ („Dokonania boskiego Augusta“)

Tym z czytelników, którzy zainteresowani są głównie aktualnymi debatami, radzę nie wyłączać monitorów. Wbrew pozorom będzie bardzo współcześnie. Będzie o patriotyzmie, poświęceniu, prawdzie i racji. Będzie o tym, że „Rzym jest najważniejszy“.

Bitwy pod Filippi nie było. To znaczy jednej nie było, były dwie. A raczej jedna, ale podwójna. W październiku 42 roku (jeszcze nikt nie wiedział, że przed naszą erą), na równinie leżącej na wschód od macedońskiego (choć w zasadzie trackiego) miasta Filippi, spotkały się dwie armie, w zasadzie zbliżone pod względem siły i liczebności. W zasadzie, ponieważ siły drugiego triumwiratu posiadały co prawda więcej legionów, ale mniej jazdy niż republikański przeciwnik. Triumwirat nie wystąpił w pełnym składzie, Oktawian August i Marek Antoniusz pozostawili Gaiusa Lepidusa w domu. Brutus i Kasjusz nie mieli kogo pozostawić w domu. Może pozostawili by Marcusa Tulliusa Cycero, gdyby jeszcze żył. Ale nie żył, co było wynikiem figla spłatanego mu przez (jeszcze nie) boskiego Oktawiana. Tak że w bitwie wzięły udział jedynie jego pieniądze, aczkolwiek zapewne nie po tej stronie, po której ich były właściciel by sobie tego życzył. Ale nie odbiegajmy od tematu.

Opis bitwy, okoliczności do niej prowadzących, jak również jej skutków zawdzięczamy nie tylko połączonym wysiłkom Swetoniusza i Plutarcha, lecz również znojnej pracy Apiana z Aleksandrii. Jak kto ciekaw, niech sobie poczyta. My skupimy się na najistotniejszych szczegółach. Poszło o ojczyznę. Triumwirat tak kochał ojczyznę, że postanowił dać łupnia Brutusowi i kolegom. Ci znów, do tego stopnia miłowali rzymską republikę, że uprzednio zadźgali Juliusza Cesara, który (ze swej strony) będąc prawdziwym rzymskim patriotą i zwolennikiem wielkości Rzymu, jak również nie mogąc znieść ględzenia senatorów, przyjął na siebie ciężkie brzemię odpowiedzialności, większości senatorów udało się uciec.

Bitwa była dwuczęściowa. Pierwsza część odbyła się w pierwszym tygodniu października obfitując w niespodzianki i zabawne szczegóły. Skrzydło dowodzone przez Kasjusza ugięło się pod naciskiem wojsk Marka Antoniusza, który nawet zdołał zająć wraży obóz. Kasjusz, mylnie poinformowany o przebiegu bitwy i przekonany, że poniósł (sromotną) klęskę, zwraca się do wyzwoleńca Pinadrusa z uprzejmą, aczkolwiek przedwczesną prośbą o przeszycie mieczem, ten zaś, nie nawykły odmawiać, spełnia jego życzenie. W tym czasie skrzydło dowodzone przez Brutusa daje wycisk wojskom Oktawiana, ten ostatni traci nerwy i daje dyla, ukrywając się następnie przez trzy dni na okolicznych bagnach, obóz triumwirów zostaje zajęty. Powstała sytuacja patowa, noc zastała oba walczące wojska w obozie niepokonanego przeciwnika. Zanim się znalazł Oktawian (który potem uparcie przedstawiał swe dziwne zachowanie jako fortel z podszeptu bogów) upłynęło kilka dni, zanim towarzystwo się ostatecznie pozbierało – następne dwa tygodnie. Ponieważ znużeni i zirytowani sojusznicy zaczęli opuszczać Brutusa, a Oktawian z Markiem Antoniuszem zaczęli mieć kłopoty z aprowizacją, gotowość do drugiego aktu rzezi była po obu stronach niezachwiana. Tym razem kochający ojczyznę Triumwirowie zadają dowodzonym przez miłującego ojczyznę „mordercę Boskiego Cezara“ siłom klęskę, biorąc armię przeciwnika do niewoli. Brutus z niedobitkami w sile czterech legionów zwiewa na pobliskie wzgórze, tam jednak opadają go wątpliwości i popełnia samobójstwo. Na glebie pod Filippi pozostaje 40.000 okaleczonych, głównie rzymskich trupów, a Oktawian August potem napisze o sobie skromnie, że uratował republikę przed jej wrogami (patrz cytat u góry). Jego miłość do republiki była tak wielka, że z obawy aby nie wpadła w niepowołane ręce, postanawia ją później zlikwidować, przyjmując z rąk tej części rzymskiego ludu, któremu udało się przeżyć wojny domowe w jej obronie,  koronę cesarską (*) wszelkie możliwe tytuły i zaszczyty i stając się tym samym jednowładcą.

Dlaczego bitwa pod Filippi zasługuje na naszą uwagę? Otóż wziął w niej udział, po stronie Brutusa, młody rzymski patriota Quintus Horatius Flaccus. Znany potomnym również jako Horacy. Dwudziestotrzyletni Quintus Horatius nie uczestniczył w walce do końca, widząc niekorzystny rozwój wypadków, jako jeden z pierwszych rzucił się do ucieczki i ratując (jako jeden z nielicznych) skórę powraca potem do Rzymu aby obrać karierę literata. Exegi monumentum i tak dalej. To, że wiele lat później napisze w swych pieśniach że „słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę“, może (wobec znanych faktów) budzić u potomnych pewne zdumienie, a nawet podziw dla bezmiaru cynizmu. Fakt, że słowa te znajdą się (tysiąckrotnie powielone) na pomnikach-nagrobkach zdobiących XIX- i XX-wieczne pola bitwy, może już tylko budzić niesmak. I może jeszcze smutek, że nieskończoną wydaje się być rzesza biednych, wzruszonych matołów, dających się od stuleci łowić szukającym mięsa armatniego cynikom na tę samą, tandetną wędkę.

Godnym odnotowania wydaje się też być fakt, że sentencja cieszyła się niebywałą estymą wśród polityków i generalicji wszystkich stron stron wszelkich konfliktów. Apogeum popularności  zbiega się z przesunięciem wydających najwyższe rozkazy na tyły  i ich zniknięciem z teatru bezpośrednich działań wojennych.

(*) Jak trafnie zauważył w swoim komentarzu Aethelstan, Oktawian został ( w ciągu następnych 40 lat) po kolei wszystkim: prokonsulem, trybunem ludowym, cenzorem, najwyższym kapłanem, a na koniec Ojcem Ojczyzny. To, że obecnie uznawany jest za pierwszego cesarza, nie zmienia faktu, że pierwszym, który oficjalnie używał tytułu cezara był dopiero usynowiony przez Oktawiana Tyberiusz. Brak cesarza, tłumaczy brak insygni cesarskich. Za zamieszanie przepraszam.

——-

Powyższy tekst stanowi kontynuację zaniedbanego (ostatnio) cyklu „Powszechna Historia Idiotyzmu”. Nie stanowi on natomiast przyczynku do toczonej ostatnio dyskusji nad kształtem i lokalizacją pomnika prezydenta RP , poległego wraz z osobami towarzyszącymi w tragedii smoleńskiej.  Nie stanowi.

Łupież Lenina 1.0

9 września, 2010

Jezus, zauważywszy że nie dopisuje mu pamięć, postanowił kupić sobie notatnik.

„Oddajcie co cesarskie, cesarzowi”, zanotował.

A pod spodem:

„Gdyby J.L. Borges został pisarzem, utracilibyśmy wielkiego okulistę.”

Lemmus lemmus

1 września, 2010

Słownik Wyrazów i Pojęć Przekręconych, Zawłaszczonych i Niejednoznacznych może pozostać w sferze niezobowiązujących propozycji. Albo i nie. Dzisiaj przedstawiamy lemingi.

Lemingi – potoczna nazwa określająca rodzaj gryzoni z rodziny chomikowatych. Lemingi (Lemmus) należą do podrodziny nornikowatych, nazwa obejmuje 5 gatunków, przy czym jedynie leming górski, zwany również norweskim określany jest jako leming właściwy (lemmus lemmus),
Lemingi występują w obszarach zdominowanych przez arktyczną tundrę. Zwierzęta są małe, ich długość (bez ogona) nie przekracza 13 cm, ważą 50 do 110 gramów i posiadają szare lub brązowe owłosienie. Tyle zasadniczych, ogólnie znanych faktów. Mniej znane – później.

Poza Arktyką lemingi występują jeszcze masowo w polskiej publicystyce szczególnej troski, a dokładnie w tych jej kręgach, które określają się same (z jakiegoś, bliżej niezidentyfikowanego powodu) jako prawicowe i konserwatywne. Nie zawsze, ale przeważnie. Określenie “lemingi” cieszy się w tychże kręgach sporą popularnością, stanowiąc nieodzowny fragment fundamentu, na którym spoczywa gmach argumentacyjny rozlicznych dyskusji toczonych niby syzyfowy kamyk pod coraz wyższą z roku na rok górkę. Lemingi, proszę państwa, to w zamierzeniu używającego tego terminu, straszliwa obelga. Intencje są przejrzyste. Nazywanie posiadających odmienne poglądy współobywateli lemingami ma wyrazić zarówno pogardę do bezmyślnej stadności przedmiotu rozważań, jak również wzmocnić poczucie własnej moralnej wyższości wynikającej z umysłowej (prawicowo-konserwatywnej, a zatem moralnie wyższej) autonomii jednostki.

Notoryczne używanie wzmiankowanego terminu przybrało charakter masowy, sięgając miejsc w internecie, do których zwykliśmy ciekawie zaglądać, chociaż w życiu nie przyznalibyśmy się do tego w towarzystwie. Mam na myśli tzw. prawicowo-konserwatywną blogosferę, a dokładniej biotopy, gdzie spotykają się internauci o identycznych poglądach w celu ich wymiany, a przy okazji dodania sobie otuchy w walce z osobnikami podejrzanymi o posiadanie poglądów nieidentycznych czyli obcych, złowrogich, a może nawet zdradzieckich. Obszar internetu, w którym można naprawdę coś przeżyć, a czasem nawet poznać ciekawych ludzi. Ludzi, których zachowanie i poglądy mogą stanowić niewyczerpalne źródło inspiracji dla tych, którzy jej tam szukają. Masowe występowanie leminga właściwego w dyskusjach toczonych w wyżej wymienionych kręgach zasługuje na to, aby się nad tym fenomenem troskliwie pochylić. Zacznijmy od genezy.

Pojawienie się mody na określenie w okolicach 2007 roku, czyni prawdopodobną hipotezę roboczą, w myśl której powodem pojawienia się leminga w publicystyce PK była bezradność i (w pewnym sensie) rozpacz. Źródłem rozpaczy natomiast była (jak się wydaje) obserwacja, że o ile obserwowany brak entuzjazmu społeczeństwa “en masse” dla skrajnie konserwatywnego modelu dawał się dość długo wytłumaczyć komunistycznie (a potem postkomunistycznie) zniewolonym umysłem współobywatela, to w roku 2007 stało się to (nagle) z przyczyn demograficznych mało wiarygodne. To, że głupi z natury rzeczy wyborca, wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice zamiast “walczyć o Polskę” prze do szeroko rozumianej nowoczesności, a nawet śpieszno mu do podejrzanej o komunizm Europy i nie (zawsze) wybiera kogo trzeba, lecz czasem wręcz przeciwnie, było sytuacją niezadowalającą, ale nie nową. Nowe było to, że tym razem nieprawomyślny wyborca był dodatkowo młody. Zamiast docenić uroki podlanej bogoojczyźnianym sosem mieszaniny katolickiego fundamentalizmu z rozwiązaniami natury social engineering wzorowanymi na późnym Franco (albo wczesnym Pinochecie), wyborca zagłosował w 2007 roku zupełnie nieprawidłowo, uznając za swoją reprezentację ugrupowanie posiadające wprawdzie błogosławieństwo arcybiskupów, ale nie tych co trzeba. Co doprowadziło do uformowania rządu premiera, który był – w porównaniu z konkurentem – zdecydowanie za wysoki. Naród się pomylił, wobec niemożności obarczenia odpowiedzialnością za katastrofę wyłącznie “usual suspects” tzn. umysłów ukształtowanych przez poprzedni system (jak również jego przestępczych beneficjentów) , trzeba było poszukać przyczyn nieszczęścia gdzie indziej. Na szczęście, dzięki wytężonej pracy konserwatywnych think tanków pojawiły się w łańcuchu argumentacyjnym lemingi, bezwolna, ogłupiona przez wiadome media masa bezrefleksyjnych jednostek, oszołomiona konsumpcją, nie pojmująca polskiej racji stanu i w ogóle godna współczucia. Lemingi (chociaż najwidoczniej wystarczająco liczne aby wpłynąć na rezultat wyborów lub liczbę sprzedanych egzemplarzy wiadomej gazety) w zasadzie, jako Polacy drugiej kategorii, nie zasługiwały na kwalifikator “prawdziwy” i dlatego spokojnie mogły być pomijane w dalszych rozważaniach dotyczących losów naszej ukochanej ojczyzny. Swiat znów był wytłumaczalny i można było odetchnąć. Każdy bowiem wie, że na lemingowatość leminga rady nie ma, dąży on stadnie ku przepaści i skazany jest przez własną (stadną) głupotę na zagładę. Nieprawdaż? Nie. A nawet zupełnie nie. .

Mimo intensywnych poszukiwań, nie można dziś dojść do tego, kto pierwszy wtedy wyskoczył z tymi lemingami. Nie wiemy kto zasługuje na miano pioniera prawicowo-konserwatywnego kierunku w etologii gryzoni. Można jednak spokojnie założyć, że był to osobnik nie tylko obdarzony darem perswazji, lecz również nader powierzchownym wykształceniem. Jego rozliczni naśladowcy, w stadny (sic!) sposób posługujący się absurdalną w swej ogólnej wymowie fałszywą konotacją, są tylko smutnymi epigonami. Ponieważ nauce nie są zasadniczo znane przykłady masowych, głupawych migracji kończących się samobójstwem całych populacji, nie bardzo nawet wiadomo do kogo ich porównać. Kłopot, ot co.

Jak naprawdę jest z tymi lemingami? Tak jest.

Liczebność populacji lemingów (podobnie jak i innych gryzoni) ulega zdumiewającym i do dziś nie całkiem wyjaśnionym wahaniom. Co trzy-cztery lata dochodzi do demograficznej eksplozji, której wynikiem jest dramatyczny rozdźwięk pomiędzy liczbą pyszczków do wykarmienia, a możliwościami zasiedlanego obszaru. Dzielne (i wcale nie głupie) zwierzęta, rozpoczynają masową migrację w kierunku new territories. Gromady malców pokonują łańcuchy górskie, przepływają rzeki, ześlizgują się po lodowcach. Straty w lemingach są ogromne, odpowiedzialność ponoszą głównie rozmaite, czyhające po drodze, drapieżniki. Czego się jednak nie robi gdy jedyną alternatywą jest śmierć z głodu. Obserwację, że lemingów jest mnóstwo, tam gdzie ich jeszcze rok wcześniej ich nie było, a potem znów nie ma, chociaż masowo jeszcze przed rokiem były, zawdzięczamy niejakiemu Zeiglerowi, XVI-wiecznemu geografowi ze Strasburga, który posiadając bujną wyobraźnię, doniósł, że lemingi spadają z nieba w trakcie intensywnych opadów. Nie on jest jednak autorem pomysłu, jakoby popełniały one masowe samobójstwo skacząc gromadnie w przepaść. Legenda o samobójczych skłonnościach zwierzątek nie jest też (wbrew pozorom) wcale tak stara., narodziła się w latach 50tych ubiegłego wieku.Wpierw (1954) ukazał się wyssany artykuł w National Geographic.Zełgany od początku do końca tekst zainspirował Carla Barksa (tak, tego Carla Barksa) do stworzenia komiksu w którym lemingi popełniają masowe samobójstwo skacząc w otchłań. Jednakże w trakcie zdjęć do realizowanego w Kanadzie disneyowskiego eposu Wild Wilderness (1958), krnąbrne lemingi nie chciały zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami twórców dzieła. Realizatorzy postanowili trochę dopomóc rzeczywistości i w celu uzyskania dramatycznego efektu stłoczyli je nad urwiskiem w taki sposób, że nie pozostało im nic innego jak spadać. Trochę nawet popychali z tyłu. Efekt był spektakularny i łatwy do zapamiętania. No i utrwaliło się w masowej wyobraźni. Do tego stopnia, że twórcy niebywale popularnej w latach 90-tych gry komputerowej zamiast sięgnąć do podręcznika biologii, lub chociaż encyklopedii, sięgnęli do utrwalonego stereotypu. W ten sposób całe pokolenie padło ofiarą dość idiotycznej “urban legend”. No, może nie całe, ale z pewnością ta jego część, której edukacja ograniczyła się do Sienkiewicza, Sapkowskiego i Łysiaka czytanych w przerwach wynikających z ograniczonego dostępu do gier komputerowych.

Za każdym razem, gdy w tekstach określonej proweniencji pojawiają się w określonym kontekście lemingi, u (w miarę światłego) czytelnika powinna pojawiać się refleksja dotycząca wątpliwej jakości fundamentów, na których spoczywa światopogląd autora. Ufff.

_________

Lektury uzupełniające dla niedowiarków:

1. Karl S. Kruszelnicki Lemmings Suicide Myth – tutaj

2. Minna Meriläinen  Predators drive the lemming cycle in Greenland – tutaj

3. Riley Woodford Lemming Suicide Myth. Disney Film Faked Bogus Behavior – tutaj

4. Yet Another Warm Fuzzy Disney Tale or How Disney has Brainwashed You – tutaj

5. Na papierze tutaj