Jak to się robi: ciąża.

25 września, 2011

To niebywałe co może wynikać z zawłaszczenia języka.

Dokładny moment, w którym opuszczaliśmy jako zbiorowość „wypowiadająca się“ kartezjański układ współrzędnych, nie jest wcale łatwy do uchwycenia. Znani są sprawcy, znane są ofiary. Czy jednak świadomość tego, jak i po co się stało, jest powszechna? Można wątpić.

Zniknięcie ciąży z pola widzenia społecznej świadomości odbyło się dla ogółu raczej niespostrzeżenie. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jeszcze istniała, zarówno ta pożądana, jak i nie. Podobnie jak istniały: zapłodnienie, zarodek, płód i embrion. Data urodzin wyznaczała początek osobniczego i urzędowego zaistnienia jednostki. Dekadę później – ku osłupieniu wielu – grasują już owoce miłości uplasowane pod serduszkiem, dzieci poczęte, życie nienarodzone. A społeczeństwo zredukowane do wymiaru trzody dobrego pasterza gładko połyka. Przeważnie nieświadome zbliżających się, nieuniknionych konsekwencji językowego zawłaszczenia. Akty prawne odbierające kobiecie podmiotowość dopiero majaczą się na horyzoncie. O (wynikającą z debaty lub świadomej decyzji) zgodę na zmianę języka nikt nikogo nie zapytał. Brak wyobraźni i obojętność jednych spotyka się ze spapieżałym ocipieniem i sprytnym konformizmem drugich. Rezultatem będzie już wkrótce legislacyjny regres przewidujący dla kobiety – do niedawna ciężarnej – rolę będącej w stanie błogosławionym. Na razie cierpi (jeszcze tylko) język.

Warto, doprawdy warto prześledzić ten proces i docenić rolę jaką odegrała zgrabna językowa manipulacja. A dokładnie zawłaszczenie pojęć połączone z ich trwałym przeinaczeniem. Życie poczęte było wynalazkiem sprytnym. Zasiane via biuro parafialne i plebania, szybko ukorzeniło się, wpierw w określonej publicystyce, potem w bełkocie misyjnych polityków, którym wydawało się, że pełznięcie do ołtarza jest chytrym sposobem na przeżycie (bo przecież wszyscyśmy z niego), potem w papugujących masmediach, a na koniec w języku potocznym.

Skutek: przesunięcie podmiotowości w stronę przemianowanego płodu i sprowadzenie kobiety do – wyłącznie przedmiotowej – roli naczynia. Ciąża, będąca czymś kobiecym, a zatem znajdującym się dotąd w gestii i dyspozycji kobiet, zostaje jej trwale odebrana. Stając się własnością doktryny. Przekazanie dalej w ręce gorliwych prawodawców jest już tylko formalnością. Naczynie dostaje, jako nagrodę pocieszenia, stan błogosławiony. Stan, którego już nie sposób się pozbyć. O ile usunięcie niechcianej lub niepożądanej ciąży było jeszcze możliwe, to pozbycie się stanu błogosławionego, ze zrozumiałych względów, już nie jest. Embrion gnieżdżący się w kobiecej macicy i będący wynikiem połączenia się dwóch komórek, stał się życiem poczętym, darem absolutu i przedmiotem uwielbienia leciwych dewotek, spoconych aktywistów  i biskupów. Przypominanie, że ani leciwe dewotki, ani episkopat nie ponoszą konsekwencji wynikających z niechcianego lecz dopełnionego pod groźbą kary macierzyństwa jest łatwym, ale mimo to smutnym, truizmem.

Zwany w Polsce Kartezjuszem René Descartes, formułując zawarte w swej „Rozprawie o metodzie“ efektowne je pense, donc je suis podarował nam w roku 1637 fundament, na którym wyrósł potem gmach racjonalizmu. To zdolność do refleksji i wątpliwości stają się wyznacznikami człowieczeństwa, a nie bliżej niesprecyzowany zamiar boży. Nazwanie aktu zapłodnienia komórki jajowej aktem poczęcia, a wyniku tego procesu dzieckiem nienarodzonym zapoczątkowało odwrót od racjonalizmu do doktrynalnie zdominowanej epoki przedkartezjańskiej. Sprytowi niewielu oraz obojętności i brakowi wyobraźni ogółu zawdzięczamy, że znaleźliśmy się tam, gdzie się znaleźliśmy. Tak zwane życie poczęte nie musi myśleć, aby być. To zgodny z archaiczną koncepcją prawa naturalnego akt nazwania przesądza o jego świętości i nietykalności. W ten sposób stało się możliwe, że w środku współczesnej Europy powstaje dziura, w której są możliwe takie rzeczy. Naprawdę możliwe. Pod pozorem krzewienia nauki jej język (terminologia) zastąpione zostają – w majestacie gry pozorów – nawiedzoną deklinacją terminów teologicznych w wykonaniu księży obrządku i magistrów zbliżonych do zakrystii. Całość, ochrzczona mianem konferencji naukowej przynosi uczestniczącemu lekarzowi całkiem konkretne  punkty edukacyjne. Tu dotarliśmy. Tu stoimy.

Chwila, w której życie poczęte zaczyna myśleć, jest również momentem, w którym przestaje ono być – jako obiekt docelowy – dla doktryny emocjonalnie podniecające. Zresztą nie tylko dla doktryny. Chrześcijańskich organizacji typu pro life poświęcających swą żarliwość i energię pomocy życiu myślącemu, można szukać ze świecą. Bez gwarancji, że się znajdzie.

Zaczęło się od tego

Dodane (28.09.11) – bo w miarę narastania emocji pojawiają się pewniki dotyczące intencji.

Powyższy tekst, nie jest głosem w toczonej w naszym kraju od dwóch dekad debacie dotyczącej prawa kobiety do przerwania ciąży. Debata taka – gdzie indziej zakończona już przed nieomal pół wiekiem – nie jest jeszcze u nas możliwa.  Jest jednak, jak sądzę,  w obliczu rozlicznych jednostkowych dramatów, konieczna i z punktu widzenia tych, których bezpośrednio dotyczy – pożądana.  Tekst jest o języku, w którym powinna się toczyć. Języku umożliwiającym porozumienie i znalezienie rozwiązania zadowalającego dla większości. Pozbawienie jednej ze stron sporu języka, w którym mogłaby wyartykułować swoje niepokoje, troski i problemy  – jest zabiegiem może (na krótką metę) skutecznym, ale na pewno niemoralnym.  Język może być narzędziem porozumienia. Może być też instrumentem przymusu. Jestem zwolennikiem tego pierwszego.  Stąd ten tekst.

Lewactwo

31 Maj, 2011

To nie jest śmieszny tekst, będziemy kopać leżącego. Nie sprawia przyjemności, ale co tam. Czasem trzeba.

Trudno powiedzieć, kto pierwszy wprowadził u nas ten żałosny element do pozorów dyskursu. Wiadomo, w jakich kręgach i przy czyjej pomocy ten wypadek przy pracy się upowszechnił. Po 1989 roku spotykamy rozliczne nieporadne próby reanimacji języka, którym mogą (mogłyby) posługiwać się strony w procesie wymiany poglądów nazywanych często frywolnie politycznymi. Zaryzykujmy twierdzenie: ojcem był brak wyobraźni, matką ignorancja. Wyszło – jak często u nas wychodzi – strasznie, głupio i śmiesznie.

Krótka wycieczka w przeszłość.

Cofamy się o 200 lat. Z kawałkiem. Polityczne spektrum z podziałem na „prawo i lewo“ pojawiło się w 1789 roku, bo jakoś trzeba było dokonać uproszczonej publicystycznej wiwisekcji utworzonej (akurat, akurat) paryskiej konstytuanty. Ale już wówczas (z dzisiejszej perspektywy) było zabawnie. Żeby się nie mieszało, feudalizm zasiadł po prawej, a zalążki tworzącego się akurat kapitalizmu, po lewej. To nie pomyłka: kapitalizmu. Burżuazja, zwolennicy akumulacji kapitału, wolnego rynku i takich tam siedzieli z lewej strony. W ten sposób infantylnie uproszczony sposób klasyfikacji poglądów wkroczył na scenę tzw. dziejów i (mimo oczywistej, zacierającej złożoność pozycji/poglądów jedno-wymiarowości) już pozostał. To, co w zamierzeniu miało kibicom wydarzeń ułatwić (przez wprowadzenie zrozumiałego sytemu koordynat) ich zrozumienie, rozpoczęło swój byt samoistny, byt będący długą procesją swobodnych interpretacji, mniej lub bardziej nieporadnych insynuacji i zwykłych pomyłek wypływających z ignorancji. Cały wiek XIX tak było i ciągnęło się aż (nieomal) do przełomu lat 60tych i 70-tych zeszłego stulecia. Nieadekwatność politycznej kartografii opartej o dwie strony zaczęła być oczywista już w okresie dwudziestolecia międzywojennego, gdy nacjonaliści zaczęli epatować socjalizmem, komuniści nacjonalizmem, konserwatyści liberalizmem, a socjaldemokraci odkryli konserwatyzm. Stare przyzwyczajenia mają jednak to do siebie, że nie wymierają wówczas, gdy tracą rację swego istnienia. W prowincjonalnej retoryce terminy potrafią przetrwać również, gdy ich funkcja jest niejasna i służy (zamiast orientacji) zniesławieniu przez rzucanie niezrozumiałych kalumnii. Droga do nowych, uwzględniających zaistniałe zmiany krajobrazu, modeli politycznego spektrum nie była prosta. Zaczął (chyba) w 1963 Pournelle, za nim podążyli w 1968 roku Brysson i McDill („The Political Spectrum: A Bi-Dimensional Approach” w The Rampart Journal of Individualist Thought, 1968). Również z politologiczno-anarchistycznego kącika odezwali się Stuart Christie i Albert Melzer. W 1971, za oceanem zabrzmiał Nolan, a potem, wobec niezliczonej mnogości jedno- i wielowymiarowych modeli, nie tylko politolodzy, lecz nawet gminni działacze partyjni i związkowi przestali używać archaicznej nomenklatury opartej na schemacie lewo-prawo.

Co się stało?

Historia lubi sobie jednak z nas od czasu do czasu zadrwić. Rok 1989 wyrzucił na brzeg sadzawki europejskiej demokracji szereg państw, których obywatele, z przyczyn od siebie niezależnych, przez ponad pół wieku oddzieleni byli nie tylko od korzeni i areny politologicznego dyskursu, lecz również – chcąc, nie chcąc – przespali ewolucję używanego w nim języka. Oznaczało to zmartwychwstanie (głównie w państwach byłego bloku radzieckiego) dawno pogrzebanych trupów lewicowości i prawicowości w publicystyce mającej ambicję uchodzenia za polityczną. Terminy nie opisują co prawda ani zastanej, ani chcianej rzeczywistości, nadają się jednak do obrzucania się zarzutami „o coś” i insynuowania (w zamierzeniu insynuujących kompromitującej) proweniencji konkurenta do  władzy. I tutaj dochodzimy do miejsca, gdzie nader płytko pogrzebany leży pies, o którym jest ten tekst, czyli „lewactwo”.

Jak to działa?

Bez „lewactwa“ trudno sobie wyobrazić mechanizm machania cepem zwany też w Polsce czasem żartobliwie wymianą politycznych poglądów. Lewactwo zadomowiło się w podkorowych obszarach (uważających się za konserwatywnych tytanów myśli) pieniaczy i wydobywa się (przy każdej okazji) na powierzchnię wszechogarniającego bełkotu. „Lewakiem” (podobnie jak Żydem) zostaje się w naszej ojczyźnie w sposób uznaniowy. W uproszczeniu, przyjmując na moment obcą optykę,  można jako lewaka zdefiniować „każdego, posiadającego poglądy odmienne od poglądów uważającego się za strażnika konserwatywnych wartości osobnika, który się tym epitetem mniej lub bardziej nieporadnie posługuje“. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że istotne jest przyporządkowanie rozmówcy definiowalnego zestawu poglądów, lub określonej przynależności. Chodzi raczej o gest maskujący językową bezradność, bezradność, której istotą jest przeświadczenie, że używając określenia obraźliwego, używający może pozwolić sobie na luksus rezygnacji z uzasadniania sensowności swego stanowiska. Luksus, wobec oczywistości intelektualnych niedomagań, oksymoronyczny, bo niezbędny.

Cała sprawa ma jednak niebywale zabawny aspekt, który najwodoczniej umyka tym, którzy się  epitetem na co dzień posługują. I głównie dlatego jest zabawny. „Lewactwo” nie jest wynalazkiem ani konserwatywnych think tanków, ani prawdziwych patriotów. Ojcem chrzestnym (tak potrzebnego konserwatywnym wannabies) pojęcia jest Włodzimierz Uljanow, znany też jako Lenin. To on, jeszcze w 1922 roku w ramach obrony monopartyjnej dyktytury wymyślił,  „lewactwo“ (левизна ) jako zbiorowe określenie na tych, którzy w swej infantylnej oraz naiwnej (lecz jego zdaniem na pewno szkodliwej) ślepocie nie zgadzali się z jego wizją przebudowy społeczeństwa. Sylvia Pankhurst mogłaby na ten temat powiedzieć dużo. I swego czasu powiedziała. Bycie „lewakiem” nie było przyjemne w raju robotników i chłopów. Każdy mógł nim zostać, np. domagając się sprawiedliwości społecznej, powołując się na zaszczytne idały rewolucji lub kwestionując omnipotencję nowej biurokracji. Albo nie robiąc zupełnie nic. Anarchiści, anarchosyndykaliści, związkowcy, feministki, niewygodni krytycy spotykali się (po uzyskaniu etykietki) w tym samym łagrze lub przed tym samym plutonem egzekucyjnym. Po 1945 „lewactwo“ przetrwało w partyjnej nowomowie opierających się reformatorskim tendencjom zachodnich komunistycznych jaczejek (jako leftism lub gauchisme) do ich początku końca, czyli do końca lat 60tych zeszłego stulecia. Ironia losu sprawiła, że po 1989 reanimatorami językowego, leninowskiego trupa, stali się postkomunistyczni kandydaci na konserwatystów.

Finał, czyli co mamy.

Tak więc mamy obecnie to, co mamy. Uważających się za praw(ico)ych publicystów i dyskutantów wymachujących w celach denuncjacyjnych leninowskim dyktatorskim wynalazkiem w przeświadczeniu, że jest to sprytne rozwiązanie. Jak również uważających się ( z jakichś niejasnych powodów)  za lewicowych  publicystów i dyskutantów przejmujących (niejednokrotnie bezmyślnie i bez większego sprzeciwu) język przeciwnika.

Tłumaczenie, że u podstaw stosowanej retoryki nie leży ani znajomość znaczenia, ani świadomość źródłosłowu, ani też jakaś szczególnie wyuzdana koncepcja intelektualna, jest nadaremne i mija się niestety z celem. Lewactwo. Machnijmy ręką.

—-

Wpis ten jest (w swoisty sposób) kontynuacją tego i tego.

Lemmus lemmus

1 września, 2010

Słownik Wyrazów i Pojęć Przekręconych, Zawłaszczonych i Niejednoznacznych może pozostać w sferze niezobowiązujących propozycji. Albo i nie. Dzisiaj przedstawiamy lemingi.

Lemingi – potoczna nazwa określająca rodzaj gryzoni z rodziny chomikowatych. Lemingi (Lemmus) należą do podrodziny nornikowatych, nazwa obejmuje 5 gatunków, przy czym jedynie leming górski, zwany również norweskim określany jest jako leming właściwy (lemmus lemmus),
Lemingi występują w obszarach zdominowanych przez arktyczną tundrę. Zwierzęta są małe, ich długość (bez ogona) nie przekracza 13 cm, ważą 50 do 110 gramów i posiadają szare lub brązowe owłosienie. Tyle zasadniczych, ogólnie znanych faktów. Mniej znane – później.

Poza Arktyką lemingi występują jeszcze masowo w polskiej publicystyce szczególnej troski, a dokładnie w tych jej kręgach, które określają się same (z jakiegoś, bliżej niezidentyfikowanego powodu) jako prawicowe i konserwatywne. Nie zawsze, ale przeważnie. Określenie “lemingi” cieszy się w tychże kręgach sporą popularnością, stanowiąc nieodzowny fragment fundamentu, na którym spoczywa gmach argumentacyjny rozlicznych dyskusji toczonych niby syzyfowy kamyk pod coraz wyższą z roku na rok górkę. Lemingi, proszę państwa, to w zamierzeniu używającego tego terminu, straszliwa obelga. Intencje są przejrzyste. Nazywanie posiadających odmienne poglądy współobywateli lemingami ma wyrazić zarówno pogardę do bezmyślnej stadności przedmiotu rozważań, jak również wzmocnić poczucie własnej moralnej wyższości wynikającej z umysłowej (prawicowo-konserwatywnej, a zatem moralnie wyższej) autonomii jednostki.

Notoryczne używanie wzmiankowanego terminu przybrało charakter masowy, sięgając miejsc w internecie, do których zwykliśmy ciekawie zaglądać, chociaż w życiu nie przyznalibyśmy się do tego w towarzystwie. Mam na myśli tzw. prawicowo-konserwatywną blogosferę, a dokładniej biotopy, gdzie spotykają się internauci o identycznych poglądach w celu ich wymiany, a przy okazji dodania sobie otuchy w walce z osobnikami podejrzanymi o posiadanie poglądów nieidentycznych czyli obcych, złowrogich, a może nawet zdradzieckich. Obszar internetu, w którym można naprawdę coś przeżyć, a czasem nawet poznać ciekawych ludzi. Ludzi, których zachowanie i poglądy mogą stanowić niewyczerpalne źródło inspiracji dla tych, którzy jej tam szukają. Masowe występowanie leminga właściwego w dyskusjach toczonych w wyżej wymienionych kręgach zasługuje na to, aby się nad tym fenomenem troskliwie pochylić. Zacznijmy od genezy.

Pojawienie się mody na określenie w okolicach 2007 roku, czyni prawdopodobną hipotezę roboczą, w myśl której powodem pojawienia się leminga w publicystyce PK była bezradność i (w pewnym sensie) rozpacz. Źródłem rozpaczy natomiast była (jak się wydaje) obserwacja, że o ile obserwowany brak entuzjazmu społeczeństwa “en masse” dla skrajnie konserwatywnego modelu dawał się dość długo wytłumaczyć komunistycznie (a potem postkomunistycznie) zniewolonym umysłem współobywatela, to w roku 2007 stało się to (nagle) z przyczyn demograficznych mało wiarygodne. To, że głupi z natury rzeczy wyborca, wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice zamiast “walczyć o Polskę” prze do szeroko rozumianej nowoczesności, a nawet śpieszno mu do podejrzanej o komunizm Europy i nie (zawsze) wybiera kogo trzeba, lecz czasem wręcz przeciwnie, było sytuacją niezadowalającą, ale nie nową. Nowe było to, że tym razem nieprawomyślny wyborca był dodatkowo młody. Zamiast docenić uroki podlanej bogoojczyźnianym sosem mieszaniny katolickiego fundamentalizmu z rozwiązaniami natury social engineering wzorowanymi na późnym Franco (albo wczesnym Pinochecie), wyborca zagłosował w 2007 roku zupełnie nieprawidłowo, uznając za swoją reprezentację ugrupowanie posiadające wprawdzie błogosławieństwo arcybiskupów, ale nie tych co trzeba. Co doprowadziło do uformowania rządu premiera, który był – w porównaniu z konkurentem – zdecydowanie za wysoki. Naród się pomylił, wobec niemożności obarczenia odpowiedzialnością za katastrofę wyłącznie “usual suspects” tzn. umysłów ukształtowanych przez poprzedni system (jak również jego przestępczych beneficjentów) , trzeba było poszukać przyczyn nieszczęścia gdzie indziej. Na szczęście, dzięki wytężonej pracy konserwatywnych think tanków pojawiły się w łańcuchu argumentacyjnym lemingi, bezwolna, ogłupiona przez wiadome media masa bezrefleksyjnych jednostek, oszołomiona konsumpcją, nie pojmująca polskiej racji stanu i w ogóle godna współczucia. Lemingi (chociaż najwidoczniej wystarczająco liczne aby wpłynąć na rezultat wyborów lub liczbę sprzedanych egzemplarzy wiadomej gazety) w zasadzie, jako Polacy drugiej kategorii, nie zasługiwały na kwalifikator “prawdziwy” i dlatego spokojnie mogły być pomijane w dalszych rozważaniach dotyczących losów naszej ukochanej ojczyzny. Swiat znów był wytłumaczalny i można było odetchnąć. Każdy bowiem wie, że na lemingowatość leminga rady nie ma, dąży on stadnie ku przepaści i skazany jest przez własną (stadną) głupotę na zagładę. Nieprawdaż? Nie. A nawet zupełnie nie. .

Mimo intensywnych poszukiwań, nie można dziś dojść do tego, kto pierwszy wtedy wyskoczył z tymi lemingami. Nie wiemy kto zasługuje na miano pioniera prawicowo-konserwatywnego kierunku w etologii gryzoni. Można jednak spokojnie założyć, że był to osobnik nie tylko obdarzony darem perswazji, lecz również nader powierzchownym wykształceniem. Jego rozliczni naśladowcy, w stadny (sic!) sposób posługujący się absurdalną w swej ogólnej wymowie fałszywą konotacją, są tylko smutnymi epigonami. Ponieważ nauce nie są zasadniczo znane przykłady masowych, głupawych migracji kończących się samobójstwem całych populacji, nie bardzo nawet wiadomo do kogo ich porównać. Kłopot, ot co.

Jak naprawdę jest z tymi lemingami? Tak jest.

Liczebność populacji lemingów (podobnie jak i innych gryzoni) ulega zdumiewającym i do dziś nie całkiem wyjaśnionym wahaniom. Co trzy-cztery lata dochodzi do demograficznej eksplozji, której wynikiem jest dramatyczny rozdźwięk pomiędzy liczbą pyszczków do wykarmienia, a możliwościami zasiedlanego obszaru. Dzielne (i wcale nie głupie) zwierzęta, rozpoczynają masową migrację w kierunku new territories. Gromady malców pokonują łańcuchy górskie, przepływają rzeki, ześlizgują się po lodowcach. Straty w lemingach są ogromne, odpowiedzialność ponoszą głównie rozmaite, czyhające po drodze, drapieżniki. Czego się jednak nie robi gdy jedyną alternatywą jest śmierć z głodu. Obserwację, że lemingów jest mnóstwo, tam gdzie ich jeszcze rok wcześniej ich nie było, a potem znów nie ma, chociaż masowo jeszcze przed rokiem były, zawdzięczamy niejakiemu Zeiglerowi, XVI-wiecznemu geografowi ze Strasburga, który posiadając bujną wyobraźnię, doniósł, że lemingi spadają z nieba w trakcie intensywnych opadów. Nie on jest jednak autorem pomysłu, jakoby popełniały one masowe samobójstwo skacząc gromadnie w przepaść. Legenda o samobójczych skłonnościach zwierzątek nie jest też (wbrew pozorom) wcale tak stara., narodziła się w latach 50tych ubiegłego wieku.Wpierw (1954) ukazał się wyssany artykuł w National Geographic.Zełgany od początku do końca tekst zainspirował Carla Barksa (tak, tego Carla Barksa) do stworzenia komiksu w którym lemingi popełniają masowe samobójstwo skacząc w otchłań. Jednakże w trakcie zdjęć do realizowanego w Kanadzie disneyowskiego eposu Wild Wilderness (1958), krnąbrne lemingi nie chciały zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami twórców dzieła. Realizatorzy postanowili trochę dopomóc rzeczywistości i w celu uzyskania dramatycznego efektu stłoczyli je nad urwiskiem w taki sposób, że nie pozostało im nic innego jak spadać. Trochę nawet popychali z tyłu. Efekt był spektakularny i łatwy do zapamiętania. No i utrwaliło się w masowej wyobraźni. Do tego stopnia, że twórcy niebywale popularnej w latach 90-tych gry komputerowej zamiast sięgnąć do podręcznika biologii, lub chociaż encyklopedii, sięgnęli do utrwalonego stereotypu. W ten sposób całe pokolenie padło ofiarą dość idiotycznej “urban legend”. No, może nie całe, ale z pewnością ta jego część, której edukacja ograniczyła się do Sienkiewicza, Sapkowskiego i Łysiaka czytanych w przerwach wynikających z ograniczonego dostępu do gier komputerowych.

Za każdym razem, gdy w tekstach określonej proweniencji pojawiają się w określonym kontekście lemingi, u (w miarę światłego) czytelnika powinna pojawiać się refleksja dotycząca wątpliwej jakości fundamentów, na których spoczywa światopogląd autora. Ufff.

_________

Lektury uzupełniające dla niedowiarków:

1. Karl S. Kruszelnicki Lemmings Suicide Myth – tutaj

2. Minna Meriläinen  Predators drive the lemming cycle in Greenland – tutaj

3. Riley Woodford Lemming Suicide Myth. Disney Film Faked Bogus Behavior – tutaj

4. Yet Another Warm Fuzzy Disney Tale or How Disney has Brainwashed You – tutaj

5. Na papierze tutaj


%d blogerów lubi to: