Kara śmierci. Zadowalające rozwiązanie problemu.
29 stycznia, 2010
Dialog pomiędzy zwolennikami oraz przeciwnikami kary śmierci rzadko polega na wymianie i ocenie argumentów i dlatego jest w zasadzie niemożliwy. Mimo to spór toczy się wartko od lat. Obie strony okopały się skutecznie i nic nie wskazuje na to, aby ta pozycyjna wojna miała się w najbliższym czasie zakończyć.
Przeciwnicy najwyższego wymiaru kary nie mają zamiaru wsłuchiwać się w atawistyczny bełkot entuzjastów archaicznych rozwiązań, wskazując na subtelną różnicę pomiędzy odwetem i karą. Jak również postęp cywilizacyjny, obowiązek poszanowania praw człowieka, możliwość sądowych pomyłek i statystyki dotyczące skuteczności sankcji – statystyki, z których nie da się wywieść jednoznacznych wniosków.
Zwolennicy tzw. czapy nie chcą i nie mogą znieść naiwnego ględzenia humanistów przepełnionych miłością do człowieka jako takiego. Człowiek jako taki jest bytem abstrakcyjnym, strach przed czającym się za przymkniętymi drzwiami złem z cegłą w dłoni jest realny. Przywoływane są statystyki (z których nie da się wywieść jednoznacznych wniosków) jak również thought-terminating cliché, której istotą jest niewinne pytanie jaki wymiar kary proponowałby humanista dla osobnika który by zgwałcił, a potem bestialsko zamordował jego własną, humanistyczną żonę, córkę, mamusię, niepotrzebne skreślić.
Dygresja
Fakt, że wśród zwolenników religii, której fundamentem jest bezwarunkowa miłość bliźniego oraz idea przebaczania zbłąkanym owieczkom popularność zabijania przestępcy w majestacie prawa jest zdecydowanie większa niż wśród obrzydliwych i pozbawionych wartości ateistów, może dziwić. Podobnie jak dziwi skłonność tych ostatnich do posługiwania się cytatami z ewangelii w celu zapędzenia przeciwnika w kozi róg.
Józef K. wierzy głęboko, że znalazł sensowne i zadowalające rozwiązanie problemu. Pomysł polega na przeprowadzeniu ogólnonarodowego referendum, aktu, który objąłby wszystkich dorosłych rodaków. W zależności od poglądów uczestnicy zostaliby zarejestrowani jako zwolennicy lub przeciwnicy kary śmierci. Stosowano by ją w przyszłości jedynie w stosunku do tych, dla których ten rodzaj sankcji jest godzien akceptacji, sensowny i zadowalający.
Józef K. jest przekonany, że w ten sposób wilk byłby syty i owca cała. Tego przekonania nie wydają się podzielać ani wilk, ani owca, co napełnia Józefa K. nie tylko zdziwieniem, lecz również, w pewnym sensie, smutkiem.
Pana Hodgesa nie było w domu
20 stycznia, 2010
Domokrążca, mały czarniawy człowieczek w zatłuszczonych binoklach i wytartym garniturze, nie zamierzał łatwo rezygnować.
– Do każdego odkurzacza – tu wskazał na stojący posłusznie obok nogawki spodni kulisty model Hoovera – dodajemy, naturalnie bezpłatnie, jeden egzemplarz Biblii. W twardej oprawie.
Ann Elisabeth była zmęczona i zirytowana. Natrętny sprzedawca zachwalał swój towar już od kwadransa. Jej wzrok powędrował nad głową komiwojażera i zatrzymał się na chwilę na martwym o tej porze dnia neonie samochodowego kina.
– Ponadto – dorzucił jakby mimochodem czarniawy – niektóre osoby, które odmówiły nabycia odkurzacza, spotkało krótko potem poważne nieszczęście.
Tego było już za dużo. Poczuła jak wzbiera w niej gniew.
– Wynocha – powiedziała krótko –wynoś się pan, bo zawołam policję.
– Może jednak skłonna byłaby pani przemyśleć…
– Prędzej trafi mnie na miejscu meteoryt – krzyknęła – nim kupię pański zasrany odkurzacz.
Zatrzasnęła z hukiem drzwi. Przez chwilę stała w przedsionku przysłuchując dobiegającemu z zewnątrz odgłosowi powoli oddalających się kroków.
– I dla takich pętaków – pomyślała wracając do pokoju i moszcząc się na sofie – człowiek przerywa popołudniową drzemkę.
Powoli uspokoiła się. Z głośników stojącego w pobliżu radia rozbrzmiewała cicha muzyka. Wkrótce znów zmorzył ją sen.
Artystom wolno więcej
14 stycznia, 2010
Szlachectwo zobowiązuje. Muzyka łagodzi obyczaje. Powtarzane do znudzenia komunały zapraszają do postawienia znaku zapytania. Dzisiaj: Il principe Carlo Gesualdo di Venosa.
Genialny był ten Gesualdo. Naprawdę genialny. Będąc (prawdziwym) księciem, był również jak najbardziej prawdziwym artystą. Pod każdym względem. Próby zrobienia z niego jedynie uzdolnionego dyletanta skazane są na niepowodzenie. Kompozytorem się bywa, artystą trzeba się urodzić. Wyprzedził swój czas o wieki. Gesualdo pozostawił potomności (obok garści muzyki sakralnej) sześć zbiorów madrygałów niepodobnych do niczego co powstawało w jego czasach. To, co wyprawiał z polifonią, budziło i budzi nadal zdumienie. Jego sposób stosowania chromatyki pojawi się w zasadzie dopiero trzy wieki później i przyniesie chwałę Wagnerowi. Strawiński był nim zafascynowany. Britten go uwielbiał.
Jego ciekawe nad wyraz życie inspirowało innych przez stulecia, Tasso zaczął, Schnittke skończył. Znakomita biografia pióra Glena Watkinsa nie jest jednak w Polsce zbyt szeroko znana. Wynika to z indolencji polskich wydawców. Gdyby ktoś im powiedział, że Carlo Gesualdo łączy w jednym życiorysie interesujące szeroki ogół dokonania Romana Polańskiego z dorobkiem Charlesa Mansona, pozycja zdobiłaby wystawy rodzimych księgarń. Nie zdobi. Spróbujmy zatem zamknąć tę dotkliwą lukę, ograniczając się do ważniejszych (z punktu widzenia prasy brukowej) faktów.
Carlo Gesualdo urodził się w 1566 roku, tron książęcy objął w wieku lat dwudziestu. W zasadzie nie był splendorami specjalnie zainteresowany, tak się jednak jakoś złożyło. Objęcie ważnego stanowiska położyło kres słodkiej i upojnej młodości, która upływała mu na grze na lutni, rozmowach o sztuce, komponowaniu i uprawianiu seksu z kolegą kompozytorem o zabawnym imieniu Pomponio Nenna, jak również mniej znanym młodzieńcem, niejakim Giovanni Macque. Trzeba się było wziąć do pracy, ta jednak, jak wiadomo, nie zawsze sprawia jedynie przyjemność. Pierwszym obowiązkiem księcia jest podtrzymanie rodu, w tym celu został ożeniony z Marią d’Avalos, kobietą o legendarnej urodzie i równie legendarnym apetycie seksualnym. Gesualdo był jej trzecim mężem, poprzednicy zmarli z wyczerpania. Piękna i łagodna Maria powiła wkrótce dziecię, córeczkę jak chcą jedni, chłopczyka jak twierdzą drudzy. Wkrótce zachodzi ponownie w ciążę, czuje się jednak zaniedbywana przez męża, który ma moc innych, nie cierpiących zwłoki i (łagodnie rzecz mówiąc) intensywnych zajęć. Maria popełnia błąd biorąc sobie kochanka, nie można jej wszakże zarzucić, że była mało wybredna. Fabrizio Caraffa jest nie tylko księciem, lecz również papieskim siostrzeńcem. To się liczy. Zyczliwi donoszą swemu panu co i jak, Gesualdo oświadcza żonie (podstępnie), że udaje się na polowanie, ale się nie udaje, tylko chowa w pobliskich zaroślach. Po zapadnięciu zmroku wkracza (w towarzystwie uzbrojonych w różne ostre przedmioty sług) do swej sypialni. W łożu leży piękna Maria, obok łoża stoi kołyska z niemowlakiem, sielankowy obraz zakłóca jedynie leżący na Marii Fabrizio Caraffa. To co się dzieje potem trudno nazwać działaniem w afekcie, Carlo G. był poinformowany o tym co może go czekać i miał w zasadzie czas aby sobie wszystko przemyśleć, a może nawet ochłonąć. Książe własnoręcznie morduje kochanka pozbawionego nie tylko broni lecz także – co budzi zdziwienie współczesnych – odzianego w damską bieliznę. Następnie, na oczach żony kastruje zwłoki, pastwiąc się dość długo nad ciałem. Potem, kierując się podejrzeniem, że dziecię może być nieprawego łoża, postanawia zarżnąć niemowlę. Biorąc pod uwagę nierówny stosunek sił (niemowlę jest słabsze i nieuzbrojone) bez trudu udaje mu się zrealizować swój zamiar. Na koniec morduje niewierną żonę. Zostawszy potrójnym (a w zasadzie poczwórnym) mordercą, nakazuje wystawienie zmasakrowanych zwłok na widok publiczny, niech poddani się nie nudzą. Ponieważ jest księciem, są pewne problemy z postawieniem go przed sądem. To irytuje rodzinę Fabrizio Caraffy i postanawia ona, korzystając z przewagi liczebnej, wziąć sprawy w swoje ręce. Carlo G. opuszcza Venosę i udaje się do raczej niedostępnego zamku Gesualdo. Tam może się oddać w spokoju swym ulubionym zajęciom (głównie komponowaniu) do czasu, aż sprawa przycichnie. Wkrótce zresztą udaje się do Ferrary, gdzie pojmuje za żonę Leonorę d’Este, odważna kobieta, jak by na to nie patrzeć. Małżonkowie doczekają się potomka, ten jednak umiera, a Gesualdo pogrąża się w głębokiej depresji. Zamknąwszy się ponownie w murach swego zamku, oddaje się kompozycji dzieł sakralnych, modlitwie, a przede wszystkim umartwianiu powłoki cielesnej. Umartwianie powłoki polega na tym, że daje się codziennie wybatożyć do krwi przez nagiego młodzianka, dziecko prawie. Zatrudniał ich zresztą spore grono, na wypadek gdyby któryś zachorował albo się zmęczył. Sam też – jak głosi wieść gminna – rezygnuje podczas tych regularnych sesji z odzieży. Umiera z wycieńczenia w 1613 roku. Sacher-Masoch i markiz de Sade byli tylko epigonami.
Tak po krótce brzmi historia Carla Gesualdo, księcia di Venosa, interesującego człowieka, szlachetnie urodzonego prekursora niekonwencjonalnych praktyk seksualnych z udziałem przemocy i nieletnich, wielokrotnego mordercy, pełnego skruchy grzesznika, a przede wszystkim genialnego artysty, którego utworami zachwycamy się po dzień dzisiejszy.
Pojawiające się ostatnio pytanie, czy artystom wolno więcej, nie jest całkiem bezzasadne, nie odzwierciedla jednak złożoności zagadnienia. Gesualdo wolno było więcej. Na zdrowie mu to nie wyszło.
—
Watkins postarza Gesualdo przenosząc jego urodziny na rok 1562. Jest to zabieg kontrowersyjny. Alfred Schnittke twierdził w jednym ze swych listów, że Watkinsowi nie we wszystkim można wierzyć.
Krzepiąca myśl
8 stycznia, 2010
Seth Godin, formułując swe nader powabne ogólne prawo ewolucji mediów , idzie na skróty przez trawnik. Ale dochodzi do ciekawych wniosków. Sprawa wygląda według niego (w przybliżeniu) mniej więcej tak:
- Technicy wymyślają i uruchamiają.
- Technicy obdarzeni zmysłem estetycznym doskonalą, podnosząc przy tym poziom.
- Artyści przejmują medium od techników.
- Księgowi przejmują od artystów
- Biurokraci zajeżdżają medium na śmierć, lądując ostatecznie w (nudnym) banale.
Godin nie widzi możliwości wyrwania się z tego zaklętego kręgu. Widzi ten schemat w przeszłości (malarstwo olejne) , teraźniejszości (telewizja) i jest przekonany, że los ten oczekuje również to, co dobre w sieci.
Kropotkin nie podziela poglądu Godina. Zarówno plotka jak i pomówienie od tysięcy lat znajdują się od początku w ręku artystów gatunku. I nic na to nie wskazuje, aby coś się miało pod tym względem zmienić. Jest to krzepiąca myśl – myśli – chyba, że uznamy iż jest to wyjątek potwierdzający regułę.
Za co ojczyzna powinna kochać Polaka?
6 stycznia, 2010
Pewne pytania warto postawić mimo wszystko. Nawet, gdy z pozoru wydają się absurdalne. A w zasadzie – dokładnie dlatego. A więc za co? Dobry, łagodny charakter? Wyrafinowany zmysł estetyczny? Szacunek do bliźnich? Sławetną na cały świat uczciwość? Pęd do wiedzy? Bezinteresowność? Ponadprzeciętną wrażliwość? Krytyczny stosunek do samego siebie? Nie rańmy się niepotrzebnie i lepiej nie wymieniajmy dalej. Prawda jest bezwzględna, warto jednak spojrzeć jej prosto w oczy: ojczyzna Polaka nie kocha. Od stuleci kopie go w tyłek, zsyła jedną plagę za drugą, podśmiechując się przy tym cicho i szyderczo. Polak zdaje się tego nie zauważać i kocha ojczyznę miłością tak głęboką jak nieodwzajemnioną, obwiniając za swe nieszczęścia wszystkich i wszystko, a najchętniej rodzinę, sąsiadów bliższych i dalszych oraz (ewentualnie) mniejszości etniczne. Obcych, którzy mu źle życzą, prawdopodobnie zazdroszczą i chyba na pewno nie lubią. Już w pierwszej czytance można o tym przeczytać, dalsze lektury szkolne tylko pogłębiają pierwsze wrażenie. Po przebyciu młodzieńczej choroby romantycznej (na którą obecnie prawie nikt już nie umiera), Polak przeciera oczy i popada w mistycyzm, przedsiębiorczość lub alkoholizm. Innej drogi nie ma. Chyba, że uwzględnimy seminarium duchowne. Ale to się ze zrozumiałych względów nie liczy.
Najwyższy czas, aby wreszcie coś z tym zrobić. Są rodzaje normalności na które można, ale niekoniecznie trzeba się godzić.
(Autor nieznany)
Ku pokrzepieniu serc. Niepamięć Narodowa.
1 stycznia, 2010
Mówienie źle o sobie nawzajem ma wśród naszych rodaków długą i starannie pielęgnowaną tradycję. A przecież (w zasadzie) o każdym można powiedzieć coś dobrego. Nawet o największej kanalii. Nieprawdaż? Ale czy trzeba? Sprawy zaczynają się jednak naprawdę komplikować, gdy rodak zasługuje na to, aby mówić o nim dużo, głośno a przede wszystkim dobrze. Wtedy jest kłopot.
Będzie o jednym z wielkich narodowych nieobecnych. Nieobecnych w pamięci ogółu, nieobecnych w panteonie wybitnych rodaków, panteonie z którego zasobów tak chętnie czerpiemy obfitymi garściami gdy przychodzi stawiać pomniki, nazywać uczelnie, żłobki, place i ulice. Mamy wprawdzie Instytut Pamięci Narodowej, ten jednak – zajęty w ramach wymierzania sprawiedliwości dziejowej priorytetowym ustalaniem szczegółów życiorysu ciotecznego szwagra drugorzędnego szpicla w mieścinie niegdyś powiatowej (w celu zbadania zgodności plotek z kwitami) – nie ma czasu na takie duperele jak pamięć narodowa. Spróbujmy zatem pomóc.
Po przestudiowaniu kilku znanych obcojęzycznych encyklopedii i leksykonów można doznać pewnego zdziwienia. Zdaniem Anglików, Niemców, Francuzów – ba nawet Czechów, Słowaków i Rosjan, był nasz krajan geniuszem. Wielka Encyklopedia PWN jest o wiele skromniejsza, zadowalając się skąpą wzmianką. Jeśli interesuje Cię czytelniku fascynujący życiorys jednego z najbardziej cenionych na świecie polskich uczonych, mogę Ci polecić jedną z rozliczych monografii poświęconych jego życiu i dorobkowi. Jest ich multum, wciąż ukazują się nowe. Jeśli znasz języki obce, z pewnością nie będziesz miał trudności z zapoznaniem się zarówno z biografią jak i osiągnięciami naszego rodaka. Jeśli nie – raczej marny Twój los.
Anglicy na przykład piszą o nim tak:
His work had a major impact on 20th century linguistic theory, and it served as a foundation for several schools of phonology. He was an early champion of synchronic linguistics, the study of contemporary spoken languages, which he developed contemporaneously with the structuralist linguistic theory of Swiss linguist Ferdinand de Saussure. Among the most notable of his achievements is the distinction between statics and dynamics of languages and between a language, that is, an abstract group of elements, and speech (its implementation by individuals). Together with his students (…), he also shaped the modern usage of the term phoneme, which had been coined in 1873 by the French linguist A. Dufriche-Desgenettes.
Wiadomo o kogo chodzi, prawda? Nie? No to czytajmy dalej:
Three major schools of 20th century phonology arose directly from his distinction between physiophonetic (phonological) and psychophonetic (morphophonological) alternations: the Leningrad School of Phonology, the Moscow School of Phonology, and the Prague School of Phonology. All three schools developed different positions on the nature of (his) alternational dichotomy. The Prague School was the best known outside of the field of Slavic linguistics. Throughout his life he published hundreds of scientific works in Polish, Russian, Czech, Slovenian, Italian, French and German
No, teraz nie powinno być już chyba większych trudności.
Był przykładnym patriotą. Był (naprawdę) wybitnym uczonym. Był ofiarą prześladowań carskiej Ochrany. Po odzyskaniu niepodległości pojawiły się wszakże – jakież to nasze, polskie, znajome – w publicystyce związanej z obozem narodowym głosy, że jego ofiara była z punktu widzenia prawdziwych Polaków zupełnie niewystarczająca. Był genialnym i niewyobrażalnie płodnym publicystą. Najbardziej znaczącym organizatorem nauki polskiej w trudnych czasach tworzenia zrębów polskiej państwowości. Był ponadto – jakby na to nie patrzeć – jednym z najbardziej cenionych polityków pierwszej dekady II Rzeczpospolitej. Twierdzenie, że zupełnie nie doceniamy naszego rodaka byłoby jednak sporą przesadą. Jego imieniem został (w końcu) nazwany ślepy zaułek na przedmieściach Wrocławia i przesmyk pomiędzy koszmarnym blokowiskiem i garażami w Ząbkowicach Sląskich.
Przyczyn takiego, nie zaś innego stanu rzeczy można się jedynie domyślać. Na przykład zapoznając się z odpowiednim hasłem w polskiej wersji Wikipedii.
——
Dodane w maju 2010, po uroczystościach pogrzebowych na Wawelu.
Wszystko odszczekuję. Ostatni rozwój wypadków zadaje kłam powyższej tezie. Naród potrafi uszanować prawdziwy dorobek i (nie tylko prawdziwe, ale również słuszne) zasługi – jeśli trzeba, to nawet w trybie ekspresowym.