SWIPPZIN
26 sierpnia, 2010
Jeśli prawdą (prawdą?) jest, że (wszystko) to, co wydaje nam się, że wiemy, może dziać się jedynie w obrębie granic wyznaczanych przez język, to język, rozumiany jako tworzywo wszelkiego dyskursu, zasługuje na więcej uczciwości. I uwagi. Uczciwej uwagi. Uważnej uczciwości.
Ileż jest takich pojęć, którym na skutek determinacji garstki bojowników o jedynie słuszną wykładnię rzeczywistości odebrano (za naszym milczącym przyzwoleniem) w ostatnich dwóch dekadach i na naszych oczach ich powszechnie akceptowane znaczenie? Ile określeń wypędzono z językowej codzienności zastępując je semantycznymi potworami o zabarwieniu (przeważnie) ideolo? Próba bilansu potrafi przerazić. Kto zrobił z relatywizmu obelgę? Z politycznej poprawności przedmiot kpin? Kto pierwszy postawił koślawy znak równości pomiędzy liberalizmem, a libertarianizmem w wydaniu wulgarnym? Kto zastąpił przyzwoity polski przymiotnik “lewicowy” leninowskim nowotworem “lewacki”? Kto wymyślił “dzieci nienarodzone”, które wyparły z komunikacyjnej rzeczywistości zarodki i płody? Gdzie się podziała ciąża – zastąpiona niepostrzeżenie “życiem poczętym”? (O ile możliwe było jeszcze przerwanie ciąży, to przerywanie życia poczętego musi być – chyba się państwo ze mną zgodzą – brrrr). Kto zrobił z ciężarnej matkę? Wiadomo po co, o wiele bardziej interesujące jest jednak kto to wymyślił. I jak przekonał ogół że tak jest? Tajemnice, zagadki, misteria. Dlaczego lemingi w ustach pewnych publicystów nabrały nagle cech nie znanych etologom? Komu i dlaczego bezustannie się językowo pierdzieli homoseksualizm z pedofilią i zoofilią? I dlaczego nie można się oprzeć wrażeniu, że nie jest to wcale przypadkowe?
Zawłaszczanie pojęć i znaczeń jest zjawiskiem powszechnym i nienowym, a twierdzenie, że tak jest, truizmem. Na podobną ocenę skazany jest pogląd, że rezultatem powyższego jest (niejednokrotnie chciane i zamierzone) zamieszanie utrudniające, a czasem wręcz uniemożliwiające sensowny – to znaczy skierowany ku porozumieniu – dialog. Ponieważ jednak przeciągacze liny uprawiają swój proceder w dyskretnym cieniu rzucanym przez natłok pozornie istotnych zdarzeń, warto im może dokładniej popatrzeć na ręce. Jeśli tego nie uczynimy zawczasu, może okazać się, że obudzimy się z ręką w naczyniu, które nawet nie przypomina pucharu. Przygwożdżeni słowami, które stały się ciałem i ewentualnie zostały między nami, niezależnie od tego, czy sobie tego życzyliśmy, czy nie.
Józef K., powróciwszy po latach z daleka, porusza się po omacku w języku, o którym sądził, że jest jego językiem ojczystym. Zapytawszy w księgarni o Słownik Wyrazów i Pojęć Przekręconych, Zawłaszczonych i Niejednoznacznych, uzyskuje od personelu niewiarygodną informację, że takiej publikacji nie ma.
Habemus Papas
16 sierpnia, 2010
Ateistom walczącym ku przestrodze: naśmiewanie się z wiary bliźnich jest małe, a co gorsza, prowadzi niejednokrotnie do wyników przeciwnych do zamierzonych. Indywidualna wiara zasługuje na tolerancję, ochronę i szacunek. Powyższy sąd nie znajduje (automatycznego) zastosowania w stosunku do religii, szczególnie tych mocno zinstytucjonalizowanych. Tu nie może być mowy o kopaniu leżącego, bo leżący wcale nie leży. On czasem wygodnie siedzi, a przeważnie stoi, domagając się od nas, abyśmy uklękli. Podróże kształcą. Naszą dzisiejszą podróż do Absurdii Rzymsko-Katolickiej rozpoczynamy pod znakiem najwyższego autorytetu, który się (zgodnie z definicją) nigdy nie myli. Poświęćmy trochę zasłużonej uwagi Jego Świątobliwości Grzegorzowi XVII. Jest naprawdę – pod wieloma względami – bardziej atrakcyjny od Latającego Potwora Spaghetti. Jego atrakcyjność wynika z faktu, że jest postacią autentyczną i przez to pouczającą.
Uwaga dotycząca nomenklatury
Mianem antypapieża (lat: pseudopapa, antipapa; niem: Gegenpapst; ang: antipope) określamy papieża powołanego na tron papieski nieprawnie, tzn. niezgodnie z prawem kanonicznym i zasadą sukcesji apostolskiej. Nie będziemy nudzić. Kto chce, niech sobie wygugla. Powołanie ma miejsce (z reguły) w trakcie pontyfikatu papieża legalnego. Jak dotąd, każdy papież i antypapież (bez wyjątku) uważał się (i uważa) za legalnego, traktując jednocześnie swego heretyckiego uzurpatora za niebezpiecznego heretyka zasługującego na natychmiastową ekskomunikę. Liczba pontyfikujących sobie jednocześnie papieży (lub antypapieży, jak kto woli) ograniczona jest jedynie przez ambicję, wyobraźnię i siłę przebicia potencjalnych kandydatów. Ufff.
Nieunikniona dygresja historyczna
Nieprawdą jest, jakoby antypapieże wyroili się jedynie w ramach średniowiecznych walk o władzę w kurii, walk których kulminacją była wielka schizma zachodnia i jej avignońskie następstwa. Problem jest starszy i ma wszelkie znamiona permanentnego schorzenia systemu. Pierwszy był niejaki Hipolit w III wieku po narodzeniu. Jeszcze nie wolno się było modlić, trwały prześladowania Chrześcijan, a już papieże zaczęli się mnożyć i brać – przepraszam za słowo – za łby. Hipolitowi, mimo że od czasu do czasu go legalizowano, papiestwo nie wyszło ostatecznie na zdrowie, nie przeszkodziło to jednak jego następcom pójść raz wytyczonym szlakiem. Krótko: oficjalna lista antypapieży (tzw. lista Mercatiego) nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Teolodzy do dzisiaj spierają się, czy było ich 36, 43 a może nawet 51. Jest to zrozumiałe, gdy się przypomni, że w porywach było ich nawet trzech. Na raz. W dalszej części postaramy się udowodnić, że kalkulacje zajmują się jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Zjawisko jest poważniejsze, niż się z pozoru wydaje i nie dotyczy bynajmniej tylko (zamierzchłej) historii.
Koniec dygresji.
W zasadzie nie byłoby tak tragicznie i problem wielopapiestwa można by odłożyć do historycznego lamusa, gdyby nie II Sobór Watykański. Tak jednak już jest, że to, co jedni uważają za odnowę i niezbędne reformy, drudzy postrzegają jako przestępczą herezję. Chociaż Kościół Rzymsko-Katolicki nie jest zainteresowany nadaniem temu zjawisku rozgłosu, sedewakantyści (gugel) nie zasypiają gruszek w popiele. Im to mamy do zawdzięczenia niebywałą mnogość papieży w ostatnich dziesięcioleciach. A wszyscy oni (według zwolenników i wyznawców prawdziwej wiary) są jak najbardziej prawowici i legalni. Czego naturalnie nie można powiedzieć o konkurencji zasługującej na takie epitety jak: zwolennicy postępu, zaprzańcy, antychryści, Żydzi, masoni, a nawet, proszę mi wierzyć, komuniści. Chrześcijańska miłość bliźniego niejedno ma imię.
Ponieważ opisanie wszystkich papieży ostatnich dekad wymagałoby sporej monografii, skupmy się na Jego Świątobliwości Grzegorzu XVII. Od niego zaczęliśmy. Zasługuje na uwagę nie tylko dlatego, że jest to przypadek zarówno kliniczny, jak i spektakularny. Niektóre aspekty jego pontyfikatu sprawiają, że to, co wymyślili chłopcy od Monty Pythona po prostu blednie. Opowiedzmy zanim ktoś sfilmuje.
Clemente Domínguez y Gómez urodził się w hiszpańskiej Sevilli 23 maja 1946 roku. Nic nie zapowiadało, że na świat przyszedł Następca Piotrowy. W dalekiej Japonii dwaj bracia założyli firmę Sony, w Leningradzie urodziła się ( dzień później) Irena Kirszenstein, która potem nazywała się Szewińska i bardzo szybko biegała, a w Polsce powstał klub piłkarski Zawisza Bydgoszcz.
Gdy Clemente był młodzianem 23-letnim, udał się do małej wioski El Palmar de Troya (jest rzeczą znamienną, że w XX wieku cuda zdarzają się przeważnie na zadupiu), gdzie mieszkańcy podobnież regularnie widywali Matkę Boską. Clemente potrzebował kilku tygodni aby mu się udzieliło i 30 września 1969 roku ma wreszcie pierwsze widzenie maryjne. Potem widzenia wchodzą w nawyk, do widzeń dołączają krwawe stygmaty (w trakcie jednej sesji traci nawet ponad 16 litrów krwi) i intensywna wymiana zdań z Maryją na temat kierunku, jaki obrał kościół po II soborze. Matce Boskiej kierunek się zupełnie nie podoba i wypowiada się krytycznie. Mimo, że miejscowa ludność widziała u Clementa ślady po ukrzyżowaniu, kościół katolicki nie podziela ani jej (ludności) entuzjazmu, ani poglądów Matki Boskiej i nie uznaje cudu. Utwierdza to Clemente w przekonaniu, że Rzym opanowali odstępcy od wiary i postanawia coś z tym zrobić.
W grudniu 1975 gromadzi wokół siebie podobnie myślących i otrzymawszy bezpośrednie instrukcje od Matki Boskiej zakłada Zakon Karmelitów św. Oblicza z sobą samym jako przeorem. Od tego momentu nalega aby nazywano go Bratem Ferdynandem i przekonuje katolickiego kardynała o nazwisku Ngô Dình Thuc Pierre Martin, że ten powinien wyświęcić go na biskupa. Skutecznie. Prowadzi to do pewnego zakłopotania, a nawet zamętu w obrębie katolickiej hierarchii Królestwa Hiszpanii. Nikt jednak nie dostrzega nadciągającego niebezpieczeństwa, wygłaszający nienawistne tyrady przeciw demokratom, liberałom, związkowcom i innym lewakom Brat Ferdynand jest (najwidoczniej) przywiązanemu do tradycji hiszpańskiemu kościołowi na rękę.
W maju 1976 Dominguez (obecnie biskup) ulega wypadkowi samochodowemu i traci wzrok. Brak wzroku nie przeszkadza mu w dotychczasowej działalności, wizje się nasilają. Nadchodzą posiłki, do Maryi dołącza Jezus domagając się od nowo upieczonego biskupa, aby sięgnął po tron papieski w celu zwalczania niebezpiecznych i jemu (Jezusowi z widzeń) zupełnie nie podobających się zjawisk w kościele. Czy można odmówić takiemu żądaniu? Dominguez ogłasza wszem i wobec swe prawo do sukcesji papieskiej, wynika ona z prostego faktu, że Jezus osobiście mianował go swym następcą. Ilość zagorzałych zwolenników gotowych u jego boku bronić mszy trydenckiej dalej rośnie.
6 sierpnia 1978 roku umiera Paweł VI. Pośpiesznie zebrane przez Domingueza konklawe, wynosi go w katedrze w Sevilli na stolec apostolski. Konklawe składa się co prawda z wyświęconych przez niego osobiście kardynałów, ale dla nowego Ojca Świętego, który przybiera imię Grzegorza XVII, jest to mało istotny drobiazg. Decydują chęci i powołanie. Nowy pontyfikat rozpoczyna się od ważnej decyzji obłożenia ekskomuniką wybranego w Rzymie uzurpatora. Wkrótce ten sam los spotka jego polskiego następcę, namiestnik Chrystusa nie ma zamiaru tolerować obok siebie żadnych antypapieży. Ekskomunika zostaje przyjęta entuzjastycznie zarówno przez wiernych, jak i przez (nowość!) regularnie odwiedzających Ojca Świętego apostołów Piotra i Pawła.
Ponieważ Watykan jest chwilowo zajęty, nowo obrany papież postanawia uczynić swą stolicą El Palmar de Troya, rozpoczyna się budowa katedry i okazałej siedziby papieskiej.
Pontyfikatu Grzegorza XVII nie można nazwać nudnym. Na początek papież dokonuje beatyfikacji generalissimusa Francisco Franco, jego zastępcy admirała Carrero Blanco, przywódcy faszystowskiej falangi Diego de Rivery i (nie wiedzieć czemu) Krzysztofa Kolumba. Wiernym się to podoba, (jedynie prawdziwy) Kościół Palmeriański rośnie w siłę, zwiększa się ilość święceń kapłańskich, pojawiają się nowe diecezje, również poza granicami Hiszpanii. Katedra jest gotowa, czas zabrać się za sprawy zasadnicze. Grzegorz XVII ogłasza (urbi et orbi) wszelkie postanowienia II Soboru Watykańskiego za nieważne, a następnie wprowadza do wiary dogmat o niepokalanym poczęciu św. Józefa i obecności ciała Matki Boskiej w Eucharystii. To nie jest żart.
Być może (jedynie prawdziwy) kościół katolicki rozwijał by się dynamicznie dalej, gdyby reputacja Jego Świątobliwości nie doznała drobnego, ale bolesnego uszczerbku. Oskarżony w 1990 roku przez własnych księży i zakonnice (w międzyczasie powstał w Palmar de Troya również zakon żeński) o masowe molestowanie seksualne podwładnych, Ojciec Swięty Grzegorz XVII zmuszony jest przejść do defensywy. W 1997 roku przyznaje wreszcie, że trochę zbłądził i prosi wiernych o przebaczenie. Wierni przebaczają (choć nie wszyscy) i otrzymują w nagrodę proroctwo. Papież ogłasza, że Jezus zakomunikował mu osobiście, iż on (Grzegorz XVII) będzie ostatnim papieżem i dozna zaszczytu śmierci męczeńskiej. umierając na krzyżu w roku 2015 w Jerozolimie.
Proroctwo nie spełniło się. Jego Swiątobliwość zamyka oczy i opuszcza nas 22 marca 2005. Zebrane pośpiesznie konklawe wybiera na jego następcę Manuela Corral, który przyjmuje imię Piotra II. Jest rzeczą interesującą, że pontyfikaty Grzegorza XVII i Jana Pawła II czasowo się dosyć dokładnie pokrywały. Polski rywal przeżył swego hiszpańskiego kolegę o 11 dni.
Można by dalej snuć tę miłą opowiastkę o głębokiej ludzkiej wierze, zbiegach przypadków i zadziwiających kolejach rzeczy. Można by opowiedzieć o Jeanie Grégoire de La Trinité, alias Jean-Gaston Tremblay, z Kanady, który nie tylko został papieżem Grzegorzem XVII już w 1968 roku lecz także dał sobie wpisać do paszportu w rubryce zawód: Pope John-Gregory XVII. W 1999 roku miał miejsce proces samozwańczego Ojca Świętego, poprzedzony wieloletnim poszukiwaniem oskarżonego o seksualne molestowanie dziatek. Związek chęci do bycia katolickim pasterzem z wiadomymi skłonnościami, nawet jeśli przypadkowy, zadziwia. Dwóch papieży o tym samym imieniu i z tym samym problemem w tym samym czasie musi zastanawiać.
Albo taki kardynał Giuseppe Siri. Znacie Państwo Giuseppe Siri?
Nie, nie będziemy mnożyć dykteryjek tam gdzie chodzi o kwestie istotne. Nie wiemy ilu mamy papieży. Droga do tej godności otwarta jest jednak obecnie dla każdego, no może z wyjątkiem kobiet. Gra planszowa „I ty możesz zostać papieżem“ została oficjalnie zaaprobowana przez Watykan i cieszy się coraz większą popularnością. Sprawa jest poważna. Fani organizują się na Facebooku.
Ku pokrzepieniu serc – ambiwalentne
11 sierpnia, 2010
Czy może dziwić, że syn Czecha i Niemki zapragnął zostać polskim patriotą? Może, chociaż w zasadzie nie powinno, bo przecież powszechnie wiadomo, że wszyscy chcą zostać Polakami, sam spotkałem się – poza granicami umiłowanej Ojczyzny – z nacechowaną ciepłym humorem sympatią do (bez wyjątku) wszystkich przedstawicieli naszego narodu. Tak po prostu jest i nie ma powodu aby to przed dziatwą ukrywać.
Matejko Jan, syn urodzonego w pobliżu miejscowości Hradec Králové austriackiego poddanego o nazwisku František Xaver Matějka i pani, w której (również austriackiej) metryce urodzenia widniało nazwisko Johanna Caroline Rossberg, polskim patriotą został i już. I to nie byle jakim, lecz prawdziwym. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to go zadowoliło. Matejko (zwany również przez współczesnych Królem Malarzy Polskich i Tytanem Ducha) nie zwykł poprzestawać na małym i postanowił zostać również Prawdziwym Polskim Antysemitą. I tu musimy otwarcie powiedzieć, że nie do końca mu się to udało. Wbrew świadectwom współczesnych i zapewnieniom samego artysty należy stwierdzić, że Jan M. Był antysemitą późnego chowu, niekonsekwentnym i marnym. Pełnym niepojętej ambiwalencji, wahań, a nawet sprzeczności. Liczni biografowie byli najwyraźniej tego samego zdania nie uwypuklając szczególnie biograficznej smuty ostatnich 13 lat życia artysty, tak że szczegóły znikły całkowicie z kolektywnej pamięci. A szkoda. Na błędach ludzi wielkich też można się czegoś nauczyć.A swoją drogą,to zdumiewające, jak pewne historyczne wątki ulegają zapomnieniu. Nawet gdy swego czasu budziły niespotykane emocje, nawet gdy były powszechnie znane. Dyskretnie przemilczane i konsekwentnie pomijane giną w kurzu i ciszy archiwów. Słusznie? Niesłusznie.
Do rzeczy. Jest rok 1872. Matejko postanawia namalować Bitwę pod Grunwaldem. Powstają pierwsze szkice, a potem, w 1875 Mistrz rozpoczyna zbożne dzieło ku pokrzepieniu serc rodaków. Rodacy nie pozostają obojętni, przez pracownię przewalają się tłumy krakowian i przyjezdnych – obserwują malutkiego, krótkowzrocznego Matejkę, jak z przylepioną do płótna twarzą wyczarowywuje w pocie czoła narodową historię.Wieść o płótnie dociera do szybko do Warszawy i kongresowi patrioci wzywają (m.in. na łamach „Niwy“) naród do zbiórki środków w celu wynagrodzenia malarskiego znoju. Damy zaczynają kwestować, utworzony zostaje fundusz. I tu się robi naprawdę ciekawie, konia z rzędem temu, kto w materiałach źródłowych odnajdzie informacje dotyczące dalszych losów tej patriotycznej inicjatywy. Najwidoczniej zgromadzone środki nie warte były wzmianki, patriotyzm rodaków nie sięgał portfeli i portmonetek. Nie oznacza to jednak, że nie znalazł się ani jeden prawdziwy patriota gotów wynagrodzić matejkowski trud. Oddajmy głos sekretarzowi mistrza, Marianowi Gorzkowskiemu:
„19 lutego 1878 r. w południe Matejko przybył do kancelarii szkolnej i zastawszy mnie samego, rzekł tajemniczo: „Nikt o tym nie powinien wiedzieć! Sprzedałem już obraz „Grunwaldu” za 45 tysięcy złr. Rosenblumowi z Warszawy; mam już dwa weksle, jeden płatny za trzy miesiące na 20 tysięcy (…) a drugi na 25 tysięcy za rok…” (…) W sierpniu Rosenblum przyjechał do Krakowa „(…) mówił mi, że ponieważ „Grunwald” do Paryża już teraz nie pójdzie, więc wystawiać go będzie w Warszawie, w Moskwie, w Petersburgu, w Londynie, a potem w Paryżu, że spodziewa się z samej wystawy wziąć tyle, ile zapłacił za cały obraz”“.
W ten sposób serca pokrzepiły się z wydatną pomocą finansową bankiera Rosenbluma z Warszawy, fakt ten nie był jednak nigdy (jakoś specjalnie) ani przez historyków, ani przez patriotów stowarzyszonych w 1980 roku w Zjednoczeniu Patriotycznym Grunwald szczególnie eksponowany. Dzieło pozostało w posiadaniu rodziny Rosenblumów do 1902 roku, nie był to jednak ostatni kontakt malarza z bankierem. 25 grudnia 1881 roku w Warszawie 30 katolików zostaje stratowanych w kościele św.Krzyża przez pozostałych uczestników mszy po tym, jak ktoś krzyknął „gore!“, do dzisiaj nie wiadomo kto. Jakaś baba wyraziła graniczące z pewnością przypuszczenie kto jest temu winien (wiadomo kto), kombinacja ryczących bab, histerii i krzyża ma jak widać w Warszawie pewne niesławne tradycje. Chociaż pewnie nie tylko tam. Motłoch rzucił się natychmiast do plądrowania sklepów żydowskich, trwający trzy dni masowy pogrom (2 ofiary śmiertelne, 34 ciężko ranne, prawie 1000 splądrowanych, bądź spalonych domów należących do rodzin żydowskich, spustoszona synagoga, 2600 zaaresztowanych uczestników zajść) mógł zostać stłumiony dopiero po wprowadzeniu do miasta oddziałów wojska. Chociaż podręczniki historii dla młodzieży specjalnie głośno o tym nie trąbią (bo jak każdy wie, pogromy zdarzały się jedynie w carskiej Rosji, a u nas nie), do ludobójstwa na dużą skalę nie doszło jedynie dzięki interwencji niedobrego zaborcy. Rezultatem pogromu było nie tylko ogólnoeuropejskie medialne oburzenie, lecz również powszechna na ziemiach polskich debata dotycząca groźnego według jednych, a nieistniejącego zupełnie według drugich (bo będącego przejawem antypolonizmu) antysemityzmu. Skąd my to znamy?
I tu, w rozgrzaną do niemożliwości i pełną gorączkowych debat atmosferę roku 1882 włącza się nasz mistrz od pokrzepiania serc, tym razem jako pedagog. Na rozpoczęcie roku akademickiego Matejko wygłasza do studentów zadziwiające przemówienie, w którym ostrzega przed podstępnymi „hebrajczykami“ i zapowiada bezpardonową walkę z „pewnymi elementami“ które zamiast służyć ojczyźnie pędzlem, chcą na sztuce zarabiać. Naturalną koleją rzeczy natychmiast pojawiają się w prasie liczne artykuły, w których mniej lub bardziej zawstydzeni intelektualiści tłumaczą zbaraniałej opinii publicznej, że Matejko nie jest antysemitą oraz „co autor miał tak na prawdę na myśli“. Nie docenili jednak mistrza Jana, który (straciwszy cierpliwość do mędrków) pisze list otwarty i publikuje tenże w tygodniku konserwatywno-klerykalnym „Rola“. W liście zapewnia z oburzeniem kochanych rodaków, że „jak najbardziej jest antysemitą, a nawet, że jest z tego powodu dumny“, a pogłoski, jakoby miało być inaczej są, łagodnie mówiąc, wyssane z palca. Zeby nie było żadnych wątpliwości, Matejko grozi procesem wszystkim, którzy godzą w jego dobre imię twierdząc inaczej. Miejsce, wybrane przez artystę do publikacji jest jedyne w swoim rodzaju, jego twórca, właściciel i spiritus movens, samouk Jan Jedliński donosi w nim regularnie kto i gdzie użył dziecięcej krwi na macę, sprawiając, że taki np. Leszek Bubel jawi nam się jako wzorzec tolerancji. Tego znów jest za wiele nie tylko rozlicznym, a nie podzielającym poglądów twórcy intelektualistom, lecz również posiadaczowi „Bitwy pod Grunwaldem“. Rosenblum inicjuje petycję znanych obywateli polskich wyznania mojżeszowego (protest 22), będąc zarazem jej głównym sygnatariuszem. Przepychanki, petycje, kłótnie i procesy o spotwarzenie trwają do śmierci artysty, kto ciekaw, niech zajrzy do ówczesnej prasy.
Nie wiemy co się Matejce stało, co do przyczyn możemy jedynie spekulować. Wiemy jednak kiedy. Przed 1880 rokiem sprawiał raczej normalne wrażenie. Przyjmował do swej pracowni uczniów bez względu na wyznanie i pochodzenie. Szymon Buchbinder i Maurycy Gottlieb to jedynie najbardziej znane przykłady. Gdy zaszczuty przez jak najbardziej antysemickie wybryki swych mniej zdolnych, ale za to antysemickich kolegów Gottlieb zmuszony jest po roku opuścić pracownię, Matejko żegna z żalem swego młodego, lecz uchodzącego za najwybitniejszego ucznia. Gdy Gottlieb popełnia w 1879 roku samobójstwo, Matejko pociesza załamanego ojca, zobowiązując się jednocześnie do kształcenia młodszego brata zmarłego tragicznie artysty. Potem, w okolicy 1880 roku coś w Matejce wewnętrznie pęka i zaczyna się rozwijać w kierunku hm, przedziwnym. Kolejne kamienie milowe upadku można wyliczać – ale po co.
I tak wszystko się wkrótce skończy na cmentarzu Rakowickim. Wpierw w 1893 umrze artysta. A potem, pod coraz grubszymi warstwami kurzu pokrywającymi stare roczniki „Niwy“ „Roli“, „Czasu“, „Nowin“ bądź „Nowej Reformy“ powoli będzie dogorywać pamięć o tym, jak może było naprawdę.
—-
To już koniec matejkiady. Lubiących formy krótkie i zwięzłe proszę o wyrozumiałość. Rozlazło się. Istnieje dosyć długa lista źródeł na których się opierałem. Oszczędzę jej czytelnikom – to w końcu blog. Ewewntualne pomyłki są niezamierzone.