O nieśmiertelności

28 kwietnia, 2009

Borges pisał onegdaj, że zwierzęta – jako że nie znają śmierci – są nieśmiertelne. Tak on to sobie wykombinował, ten Borges. Czapki z głów.
Myszkin, przeczytawszy Borgesa, postanowił ukatrupić ulubionego chomika kanonika Vaubain. Chomikowi, jeśli założyć, że Borges miał rację, nie powinno było to sprawić specjalnej różnicy. Myszkinowi, który kanonika nie cierpiał – wręcz przeciwnie.
Dowiedziawszy się od wścibskiej sąsiadki, że należący do kanonika Vaubain chomik przeszłej jesieni odstawił sandały, Myszkin przelał swą niechęć na Borgesa.

Nie będzie mi się – powiedział – staruch głupio wymądrzał.
I powziął solenne postanowienie poinformowania pisarza o utracie jego, myszkinowskiego szacunku. Za trzy tygodnie najpóźniej. Natychmiast po powrocie z od dawna wymarzonych i jakże zasłużonych wakacji.

Już za parę dni. Dwa cudowne tygodnie spędzone na letnisku w Uqbar, nie zmącone widokiem facjaty kanonika albo wspomnieniem argentyńskich bibliotekarzy z wadą wzroku.

Orientacja seksualna

16 kwietnia, 2009

Georg Joachim Iserin urodził się 16. lutego 1514 roku, jako syn miejscowego lekarza w Feldkirch, w dzisiejszej Austrii. Trudno go odszukać we współczesnych encyklopediach, zmieniał bowiem nazwiska i przydomki jak rękawiczki. Niespokojne były to czasy, a Georg Joachim nie miał łatwo. Z rozmaitych powodów. Gdy skończył wiosen 14, był świadkiem egzekucji swego oskarżonego o czary (według jednych źródeł) bądź o okradanie pacjentów (według źródeł innych) ojca. Ojca nie tylko ścięto, trybunał zakazał również wymawiania jego nazwiska po wsze czasy. Georg Joachim zwie się zatem po matce de Porris i kontynuując rodzinną tradycję postanawia zostać lekarzem. Studiuje wpierw w rodzinnym Feldkirch a potem w Zurychu. Zurych opuszcza w niejasnych okolicznościach i pod osłoną nocy w 1531 roku. Rok później spotykamy go w Wittenberdze, student medycyny de Porris nazywa się teraz dla odmiany von Lauchen i jest studentem matematyki. Tamże, w niewinnym wieku lat 23 obejmuje katedrę matematyki niższej. Profesorowanie nie trwa długo, po niecałym roku opuszcza (również w niejasnych okolicznościach i nader pośpiesznie) Wittenbergę aby pojawić się dla odmiany w Norymberdze. Tutaj podaje za się wydawcę i obstaje przy tym, że nazywa się teraz tylko i wyłącznie Rheticus. Dowiedziawszy się od Johannesa Schoenera o kontrowersyjnych tezach żyjącego w odległych Prusach i nieznanego jeszcze ogółowi uczonego, nakłania miejscowego drukarza Johannesa Petreiusa do zamówienia dużej ilości wytwarzanego w pobliskiej papierni towaru i rusza w drogę. Płacić nie musi, z wiodącym żywot samotnika przystojnym drukarzem łączą go zażyłe a nawet przyjacielskie stosunki.

W maju 1539 roku widzimy go jak przekracza bramę miasta Frauenberg, polskiemu czytelnikowi znanego pod spopularyzowaną później nazwą Frombork. W sakwach trzy otrzymane w podarunku od Petreiusa księgi mające zjednać mu przychylność uczonego. Ten zaś, nie tylko przyjmuje prezenty, lecz również przytula do serca i wprowadza Georga Joachima w tajniki swej ukrywanej przed czujnym okiem Watykanu, na razie egzystującej jedynie w formie rękopisu, teorii. Upalne lato spędzają razem w Lubawie, w ciągu najbliższych ponad dwóch lat Georg Joachim opuści swego uczonego przyjaciela tylko dwa razy. Raz aby wygłosić cykl wykładów w pobliskim Gdańsku a drugi raz, aby prosić Księcia Albrechta Pruskiego o wyrażenie zgody na druk tez swego najukochańszego mentora. Albrecht zgodę wyraża, stawia jednak warunek: Georg Joachim ma opuścić Frombork i kontynuować swą naukową karierę w odległym zakątku Niemieckiej Rzeszy. Nie wiemy co go skłoniło do tej decyzji ani jakich argumentów użył. Georg Joachim opuszcza chorego przyjaciela i udaje się do Wittenbergi, gdzie oczekuje go stanowisko dziekana wydziału sztuk. W bagażu podręcznym rękopis, najcenniejszy dowód zaufania. Tu również nie zagrzewa miejsca i w maju 1542 widzimy go w Norymberdze u serdecznego przyjaciela Petreiusa. W październiku natomiast rozpoczyna cykl wykładów w Lipsku, gdzie ofiarowano mu katedrę matematyki wyższej.

Uczony przyjaciel w dalekim Frauenburgu nie doczeka wydania dzieła, umiera w samotności i niedostatku w maju, traktat zaś ukazuje się drukiem w nakładzie 500 egzemplarzy latem 1543 roku. Georg Joachim, mimo opieki rozlicznych przyjaciół, patronów i mentorów nie zdoła przechytrzyć przeznaczenia. W Lipsku zabawia zdecydowanie zbyt długo. W 1551 zostaje przyłapany „in flagranti” ze jednym ze swych podopiecznych i jego zwana wówczas uroczo sodomią „przypadłość” staje się, przynajmniej w Saksonii, dobrem publicznym i powszechnie znanym. Georg Joachim ucieka nocą do Pragi, proces odbywa się pod jego nieobecność i kończy, zamiast zwyczajowym wyrokiem spalenia na stosie, jedynie konfiskatą majątku i relegowaniem z uczelni na okres 101 lat. W Pradze podejmuje studia medyczne ale i tu wnet docierają wiadomości o jego orientacji seksualnej, podobnie dzieje się w Wiedniu, gdzie pragnie objąć bezskutecznie katedrę matematyki.

Schronienie znajduje ostatecznie w Krakowie, gdzie w oddaleniu od naukowych ośrodków cesarstwa, w zaciszu kontynuuje swe studia trygonometryczne utrzymując się z leczenia przygodnych pacjentów nieświadomych jego przeszłości. Co skłoniło go po 20 latach do nagłego opuszczenia Krakowa i udania się do węgierskich Koszyc pozostanie prawdopodobnie na zawsze tajemnicą.

Georg Joachim primo voto Iserin, secundo voto von Lauchen, tertio voto Rheticus, matematyk, lekarz, astronom, człowiek wielu talentów i częstych gwałtownych przeprowadzek pod osłoną nocy, umiera w Koszycach, 31 lat po śmierci swego mentora z którym łączyło go uczucie oddania oraz serdeczna, męska przyjaźń. Polskim czytelnikom zapadł Georg Joachim w pamięć jako Jerzy Joachim Retyk. Jedyny uczeń, powiernik i najbliższy przyjaciel lat schyłkowych Mikołaja Kopernika z Torunia.

Niczego, doprawdy niczego nie mamy zamiaru sugerować. Pozdrawiając jednocześnie serdecznie wszystkich oddanych patriotów spod znaku katolickiego konserwatyzmu. Niewykluczone, że mogą oni mieć mały problem.

Frrrrrrr…

14 kwietnia, 2009

Brak bodźca może być również bodźcem. W latach 70-tych zeszłego stulecia (a zatem bardzo dawno temu) Pribram przytaczał wielokroć historię pewnej nowojorskiej kolejki nadziemnej. Mieszkańcy domów usytuowanych wzdłuż torowiska przesypiali jej hałaśliwy przejazd o trzeciej nad ranem. Po likwidacji linii i demontażu torów budzili się o tej właśnie godzinie. Trwało to, dopóki nie przyzwyczaili się wreszcie do nieoczekiwanej ciszy.

Józef K., który pouczającą tę historię wziął sobie do serca, bezskutecznie usiłuje się obudzić na odgłos budzika pożyczonego nieopatrznie znajomemu. Później, przyglądając się malejącej w błękicie przestworzy sylwetce samolotu, składa starannie lotniczy bilet i chowa do portfela. Na pamiątkę.

Na pamiątkę odkrycia, że rozdźwięku pomiędzy urzekającą teorią a przyziemnością zdarzeń codziennych nie należy jednak lekkomyślnie ignorować.

„Bevor ich ein endgültiges Urteil über Herostrat abgebe, würde ich gerne ein Bild des Tempels sehen.
Karl Kraus

Na pomysł aby stworzyć listę przebojów widocznych osiągnięć rodzaju ludzkiego wpadł jako pierwszy niejaki Antypater z Sydonu, bajarz i turysta, zwany przez potomnych z nieznanych powodów również uczonym. W stworzonych około 130 roku (przed narodzeniem) „Epigramach” wymienia siedem budowli starożytności, które jego zdaniem godne są obejrzenia. Większości z nich nigdy nie widział bo opisał je mylnie, innych znów widzieć nie mógł, bo za jego czasów już nie istniały.Wiszące ogrody Semiramidy na przykład, ani nie miały nic wspólnego z Semiramidą ani też nie wisiały, ale co tam, już wówczas bardziej liczyły się chęci niż rzetelna wiedza. Chęci Antypatrowi najwidoczniej nie brakowało.

Pomysł, aby nazwać wymienione przez Antypatra atrakcje turystyczne (theámata ) cudami, narodził się w głowie niejakiego Filona z Bizancjum. Filon znał się co prawda na pneumatyce, konstrukcji katapult i budowie portów, uważając się jednak za człowieka wszechstronnego, zajął się również pisaniem o świecie. Fakt, że nie podróżował i w związku z tym raczej niewiele widział, nie stanowił większej przeszkody w napisaniu dzieła o wymownym tytule „De septem mundi miraculis“. I tak już nam pozostało, wymysły dwóch ignorantów przeszły do historii jako antyczna wizja świata.
Siedem cudów świata było zresztą już w starożytności co najmniej jedenaście, bo co rusz ktoś miał ambicję aby coś nowego dopisać lub skreślić. Pozycję szóstą na pierwszej liście przebojów zajmowała Świątynia Artemidy w Efezie, jakimi kryteriami autor się posłużył pozostanie zagadką. Budowli na oczy nie widział, nie mógł też znać nikogo kto ewentualnie widzieć mógł. Zbudowana w znacznej części z materiałów łatwopalnych świątynia, zamieniła się w zgliszcza 200 lat przed powstaniem antypaterskich “Epigramów” dzięki odwadze i stanowczości niejakiego Herostratesa, którego imienia nikt by sobie dzisiaj nie przypominał, gdyby we władzach miasta Efez nie zasiadali wyjątkowi idioci. Wierząc w moc sprawczą postanowień o charakterze administracyjnym, rada miejska pięknego miasta Efezu wydała dekret nakazujący potomnym skuteczne zapomnienie imienia spragnionego wiecznej sławy piromana. Idiotyzm tej absurdalnej decyzji był tak ewidentny, że Teopomp z Chios nie mógł się najzwyczajniej oprzeć pokusie i powracał w swych rozlicznych rozprawach do wzmiankowanej historii jak pijany do płotu. I stało się jak było do przewidzenia: niezliczone są zabytki starożytności i wszystkie one, z wyjątkiem piramidy Cheopsa, spoczywają dziś w gruzach. Tylko w jednym, jedynym przypadku przetrwało do dziś imię sprawcy zniszczeń. Powinno to zasadniczo dać do myślenia współczesnym nam twórcom aktów prawnych, ale pewnie znów wymagamy zbyt wiele.
Legenda, jakoby największy barak (kolumnada marmurowa, konstrukcja dachu i ścian z drewna cedrowego) starożytności spłonął w dniu narodzin zbrodniarza wojennego Aleksandra zwanego obecnie Wielkim, pozbawiona jest znamion wiarygodności. Zawdzięczamy ją najprawdopodobniej sprytowi Efezyjczyków poszukujących sponsora gotowego partycypować w kosztach odbudowy. Starania uwieńczone zostały sukcesem.

Zabłąkani w okolice tureckiej mieściny Selçuk turyści mogą podziwiać pasące się kozy i stojącą samotnie na podmokłym terenie kolumnę, jedyną pozostałość po odbudowanym cudzie antycznego świata.
Po dawno zrównanym z ziemią Efezie pozostał w pamięci potomnych jeden, jedyny ślad w postaci imienia pewnego handlarza (jak chcą jedni) lub szewca (jak chcą inni), który lubił przyglądać się płomieniom.

Wszystkiego dobrego i spokoju ducha z okazji Świąt Wielkanocnych, które są pogodne i z powyższym tekstem naturalnie nie mają nic wspólnego.

Myśl i język

6 kwietnia, 2009

Zarzut zezwierzęcenia lub zbydlęcenia stawiamy jedynie ludziom. Zachowanie określane potocznie jako nieludzkie, dotyczy również z reguły korony stworzenia, nie zaś pieska, kotka lub żyrafy.

To jest tylko z pozoru zabawa słowami. Czy język (jego struktury) determinuje nasze myślenie? Czy też raczej, sposób w jaki myślimy znajduje odzwierciedlenie w naszej mowie? Na pozór proste, ale jak wszystko na pozór proste – niebywale skomplikowane. Piaget poprawiał Wygotskiego i udałoby mu się go nieomal pogrzebać w kaloszach, gdyby nie nieoczekiwane wsparcie ze strony Bachtina, który pomysły Wygotskiego wprowadził do psychologii kognitywnej tylnymi drzwiami opatrzonymi tabliczką z napisem „teoria literatury”. Wygotski nie mógł się odwdzięczyć bo umarł na gruźlicę, zanim jednak umarł, nie miał najmniejszych wątpliwości i twierdził konsekwentnie, że możemy jedynie pomyśleć to, co jesteśmy w stanie ubrać w słowa. Innymi słowy: myślenie i język są dla niego nierozerwalne, a język wyprzedza myśl.

Dygresja.
Dlaczego Wygotski tak twierdził i jaki ma to związek z socjalizacją dziatek? To jest zasadniczo ważne, ale nie w tej chwili i nie w tym miejscu akurat. Podobnie jak nieistotna jest tutaj informacja, co też uwielbiany zasadniczo przez psychologów i lingwistów Michał Michajłowicz Bachtin wysmażył, aby jego prace uniknęły kolizji z opublikowanym w 1950 roku dziełem innego genialnego lingwisty Józefa Wissarionowicza S.. Dzieło tego ostatniego nosiło tytuł „Marksizm i zagadnienia językoznawstwa” a kolizja wydawała się nieunikniona. Bachtin zainteresowany był uniknięciem tejże ze względów zasadniczych. Pewien wpływ na jego determinację miały interesujące warunki pracy jakie konkurent do naukowych wawrzynów stworzył mu w okolicach kazachskiego miasteczka Kustanaj, gdzie w latach 1929-1936 niebywale był potrzebny buchalter.
Koniec dygresji.

Podając informacje marginalne, odpływamy coraz dalej od istoty problemu. A zatem: Wygotski. Myślenie jako proces wtórny w stosunku do języka. Słowo musi istnieć aby móc być pomyślane, a żeby zaistnieć, ktoś musi je wypowiedzieć. Karkołomne? Być może. Z drugiej strony byłoby to jakieś wytłumaczenie, jaki sens ma nieprzerwanie wzbierająca rzeka słów nie skażonych żadną myślą..Myśl wyłoni się zapewne później ze spienionych odmętów mowy utrwalonej jako pismo. Ewolucja jest sprytna i najwidoczniej wiedziała co robi tworząc blogosferę. Ponieważ miejsce to ma ambicje uchodzić za przyzwoite, zdanie kreacjonistów nas nie w tym wypadku nie interesuje.

Józef K., zasadniczo zgadzając się z teorią Wygotskiego, ma jednak poważny problem. Sen z powiek spędza mu jawiący się od czasu do czasu przed oczyma wyobraźni obraz. Obraz głuchoniemego od urodzenia, myślącego intensywnie na migi.

12 października 1888 roku
Wczoraj ponownie była u mnie Klara Plötzl. Znów powtórzyły się dantejskie sceny z zeszłego czwartku. Tak jak za pierwszym razem, przyszła wieczorem, gdy za ostatnim pacjentem zamknęły się drzwi gabinetu. Praktyka  opustoszała , a Frau Bloch, jak co wieczór opróżniwszy autoklaw, uporządkowawszy narzędzia i zamknąwszy szafę z kartotekami, zakładała palto szykując się do wyjścia. Mimo późnej pory zgodziłem się zostać dłużej, wiedząc z góry, że oczekująca mnie rozmowa, znów do niczego nie doprowadzi. Atmosfera była ciężka, na twarzy Plötzl widać było ślady bezsennej nocy. Zaklinała mnie ponownie bym podjął się zabiegu. Tłumionym przez łzy głosem opowiadała o nocnych koszmarach. O trójce dzieci, które pochowała przed ponad rokiem i dwójce z poprzedniego małżeństwa, którą musi się przecież opiekować, o codziennej bezsilności, rozpaczy, o niewyobrażalnym znużeniu i ciążącym nad jej związkiem z Aloisem przekleństwie. O pijaństwie i brutalności męża. A gdy wyczerpały się wszystkie inne argumenty, o dręczących ją złych przeczuciach. Zapytałem, czy mąż już wie, ale nie odpowiedziała, odwróciła tylko głowę zagryzając wargi. Nie wiedziałem co mogę jeszcze powiedzieć, do jakich argumentów się uciec. Nie mieści mi się nadal w głowie, dlaczego tak bardzo chce się pozbyć tej ciąży. Na koniec rzuciła się na kolana i zagroziła, że się zabije jeśli jej nie pomogę. Wskazałem na wiszący na ścianie krucyfiks i zapytałem, czy jako katoliczka będzie mogła żyć dalej z myślą, że pozwoliła zabić bezbronną i niewinną istotę, najcenniejszy dar Pana naszego. Nie wyglądała na przekonaną. W końcu udało mi się ją wreszcie trochę uspokoić mówiąc, że potrzebuję czasu do namysłu i ostatecznej odpowiedzi udzielę jej następnego dnia. Wyszła bez słowa, a chwilę później ja również mogłem pogasić światła i udać się wreszcie do domu. To niewiarygodne jak wyczerpująca może być praca lekarza.
– – –
Jetzinger westchnął, odłożył pióro, osuszył ostatnie linijki kawałkiem świeżej bibuły i zamknął oprawiony w czarne płótno notatnik. Za wychodzącym na Spitalgasse balkonowym oknem zapalały się kolejno gazowe latarnie. Powoli wstał zza biurka, założył palto, kapelusz, owinął szyję szalem i postukując o deski podłogi szpicem wielkiego czarnego parasola opuścił gabinet zamykając za sobą drzwi. Frau Bloch siedziała w wiodącym do gabinetu pomieszczeniu, porządkując cierpliwie rozłożone w świetle rzucanym przez osłoniętą zielonym kloszem lampę kartoteki.
– Wychodzę dzisiaj wcześniej – powiedział – i będę miał do pani małą prośbę.

Bloch uniosła w milczeniu głowę. Pytające spojrzenie znad krawędzi drucianych oprawek okularów sprawiło, że poczuł się nagle nieswojo.

– Za godzinę może przyjść pacjentka –ciągnął Jetzinger – ta sama co wczoraj, Klara Plötzl. Proszę jej powiedzieć, że nic nie będę mógł dla niej zrobić.
– Najwyższy czas – powiedziała Frau Bloch – najwyższy czas panie doktorze, aby pan przestał używać jej panieńskiego nazwiska. Ona się teraz nazywa po mężu Hitler.
– Słusznie, słusznie – mruknął Jetzinger – przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.

Wyszedł. Schodząc po schodach otulił się jeszcze szczelniej płaszczem przygotowując się na wilgotny podmuch jesiennego wiatru. Zanosiło się na deszcz.

%d blogerów lubi to: