Swięty Szczepan jest świętym wyjątkowym. Pierwszy męczennik Chrześcijaństwa zasługuje na naszą szczególną uwagę. Przypatrzmy mu się zatem bliżej bo warto. Myliłby się ten, kto by sądził, że nasz Szczepan – zwany dalej dla ułatwienia studiów porównawczych Stephanosem – zawdzięcza swą palmę męczeństwa i tytuł świętego nienawistnym poganom, którzy uwzięli się na zwolenników religii opartej na miłosierdziu i miłości bliźniego. Było zupełnie inaczej i z perspektywy czasu raczej śmiesznie.

Stephanos był nieomal rówieśnikiem Chrystusa, rok młodszy od Nazareńczyka, przeżył go jednak jedynie o lat kilka. Zadbała o to gmina braci w wierze. A było tak:

Po śmierci Jezusa, malutka gmina chrześcijańska postawiła sobie za punkt honoru, obok głoszenia sławy Pana, opiekę nad potrzebującymi ze szczególnym uwzględnieniem nędzarzy, chorych, wdów i sierot. Opieka polegała na wspomaganiu takowych dobrym słowem a także uczynkiem. Mówimy tutaj o dobrach materialnych, sprawa jest raczej jasna i nie ma powodu aby owijać ją w bawełnę. W krótkim czasie doprowadziło to niebywałego wzrostu popularności Chrześcijaństwa, szczególnie wśród chorych nędzarzy oraz obdarzonych licznym potomstwem wdów. Te akurat garnęły się do nowej religii że aż ho. Gmina, a szczególnie stojący na jej czele Apostołowie staneli w obliczu sytuacji kryzysowej, której niełatwo było sprostać. Rysowała się groźba rozłamu: frakcja judeoaramejczyków posiadała zupełnie inne wyobrażenia na temat priorytetów i misji chrześcijaństwa niż judeogrecy. Istotą kontrowersji było czy Apostołowie powinni poświęcić w pierwszej kolejności zagadnieniom krzewienia wiary czy też raczej praktykowaniu miłosierdzia. Rzesza potrzebujących skłaniała się ku drugiemu wariantowi, Apostołowie preferowali pierwszy. Istotne też było, komu należy się więcej miłosierdzia: wdowom oraz sierotom aramejskim, czy też raczej judeogreckim. Aby uniknąć rozłamu, zwołano walne zgromadzenie chrześcijan i wybrano z łona obu frakcji siedmiu diakonów, których zadaniem była troska o nędzarzy, wdowy i sieroty, Apostołowie mogli w końcu odetchnąć i zająć się chwaleniem Imienia Pańskiego. Jednym z diakonów był nasz Stephanos, jak imię wskazuje mąż o greckim rodowodzie, wybrany w celu reprezentowania judeogreckich wdów i sierot. Te bowiem czuły się dyskryminowane, twierdząc że datki i zapomogi płyną raczej w kierunku zupełnie niewłaściwym, czyli nędzarzy aramejskich.
To właśnie z grupy podopiecznych Stephanosa rozczarowanych niewystarczającą ich zdnaiem opieką wypłynął donos do Synhedrynu jakoby nasz miły diakon miał powiedzieć, iż Chrystus miał jakoby z całą pewnością powiedzieć iż Swiątynię Jerozolimską należy zburzyć. Coś takiego i jeszcze kilka innych ciekawostek w tym stylu mających doprowadzić Synhedryn do białej gorączki. Stephanosa wezwano przed oblicze i zadano mu jedno jedyne pytanie, a mianowicie, czy zarzuty mają odbicie w rzeczywistości. W odpowiedzi Stephanos zaczerpnął oddechu i wygłosił zawiłą mowę obrończą trwającą dwa dni z której nikt niczego nie zrozumiał. Byłaby to sprytna taktyka, gdyby jakieś licho nie pokusiło naszego diakona aby – gdy główne niebezpieczeństwo zdawało się być zażegnane – wznieść nagle oczy ku niebu i zawołać: „Widzę jak otwiera się niebo a syn człowieczy stoi po prawicy Pana!”. Każdy może mieć chwilę słabości. Synhedryn potrzebował kilku sekund na skazanie Stephanosa na zwyczajowe w takim przypadku ukamieniowanie. Nadzór natychmiasowego wykonania powierzono młodemu, zaangażowanemu człowiekowi o imieniu Saulus, znany zapewne większości polskich czytelników pod pseudonimem Szaweł. Z obowiązku wywiązał się Saulus przykładnie, dbając o wystarczającą ilość kamieni, chętnych do rzucania, a nawet samemu rzucając. Nie wiemy czy trafił i czy jego rzut był rozstrzygający. Gdyby jednak tak było, to byłby to ciekawy przyczynek do historii chrześcijańskiej martyrologii. Saulus przeszedł do historii jako Swięty Paweł, Ojciec Kościoła, ten od podróży misyjnych i listów. Zestawienie – wśród jego rozlicznych zasług – obok sławiącej potęgę miłości pieśni zawartej w „Liście do Koryntian” również celnych rzutów kamieniami, których wynikiem był pierwszy męczennik kościoła może wprawić i wprawia w zadumę.
W rozlicznych pismach Sw. Pawła na próżno szukać wzmianki o onegdaj ukamieniowanym przezeń Stefanosie. Pamięć bywa zawodna, szczególnie jeśli chodzi o błędy młodości.

Dalczego Sw. Szczepan został patronem bednarzy, woźniców, murarzy, tkaczy, krawców i cieśli pozostanie tajemnicą tych, którzy na ten pomysł wpadli. Skierowane do niego modlitwy pomagają jak ręką odjął w przypadku napadu szału, bólów głowy i ataków kamicy nerkowej.

Znużony niekończącą się wędrówką poprzez zaśnieżone wąwozy ulic, Kropotkin wreszcie dotarł do dwuskrzydłowych drzwi z masywnego dębu. Mosiężne klamisko zakończone imitacją głowy lwa znajdowało się na wysokości kropotkinowej brody, tak się kiedyś budowało.
Po krótkiej szarpaninie powitała go obszerna sień i znajoma mieszanina zapachów świeżo wypastowanej podłogi, krochmalu i szelakowej politury. Chwilę później stał przed drzwiami prowadzącymi do apartamentu na drugim piętrze. Wybrał z rozwagą klucz, lecz zanim zdążył otworzyć drzwi, te otwarły się same. W drzwiach stała kobieta przeciętnej urody ubrana w narzutę normalnie przykrywającą łoże w sypialni i raczej nic więcej.

– Nareszcie – powiedziała z wyczuwalną pretensją w głosie – najwyższy czas.
– Kim pani jest – wykrztusił Kropotkin – i co pani tu robi?
– Głupie pytanie, głupia odpowiedź – odparła wyniośle nieznajoma – niech Pan w końcu wejdzie, bo nabawię się przeziębienia.
Kropotkin wszedł posłusznie i spróbował ocenić sytuację. Sytuacja nie dawała się, stawiała opór i napawała Kropotkina coraz większym niepokojem. Coś się nie zgadzało.
– To moje mieszkanie – wrzasnął Kropotkin.
– Czy ktoś twierdził coś innego? – zapytała kobieta – zamiast stać jak kołek w przedpokoju mógłby Pan zdjąć palto i kalosze. Mógłby Pan wówczas ewentualnie podrapać mnie po plecach.
-Niczego nie będę zdejmował – zdenerwował się Kropotkin – proszę się wynosić bo zawołam policję.
Ze znajdującej się na końcu korytarza łazienki dobiegały odgłosy uruchamianego prysznica. Po chwili do odgłosów dołączył lekko zachrypnięty baryton i zaczął wychwalać uroki zachodów słońca w okolicach Astrachania.
– Kto to? – zapytał szeptem Kropotkin – kto jest w mojej łazience?
– Zajcew – odparła krótko kobieta.
– Zajcew? – szepnął Kropotkin – no tak, Zajcew. Jaki znowu Zajcew!? Ja żadnego Zajcewa nie znam!
– A wie pan co – przerwała mu kobieta – niech Pan jednak nie zdejmuje palta. Skoro Pan już ubrany, to może Pan skoczyć za róg do Delikatesów i kupić butelkę przyzwoitego szampana. I może jakieś winogrona, jak pan sądzi? Zajcew uwielbia winogrona.

Przypadkowi, spóźnieni przechodnie, widząc przemykającego się wzdłuż oświetlonego gazowymi latarniami zaułka i zmierzającego w stronę pobliskiego sklepu z towarami kolonialnymi osobnika, przyglądali mu się z mieszaniną udawanej obojętności i nieukrywanego zdumienia. Obiekt ich zainteresowania nerwowo wymachiwał rękoma mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.
– A przecież – mruczał sobie Kropotkin – tak bardzo chciałem dziś wieczorem popracować nad traktatem o wolnej woli. Tak bardzo.

Nieskończony Wszechświat

17 lutego, 2009

W uznawanym za nieskończony wszechświecie, ilość miejsc, w których nas z całą pewnością nie ma, jest również nieskończona. Miejsce w którym akurat jestem – pomyślał sobie Kropotkin – jest tylko jedno.

Tyle, jeśli chodzi o przestrzeń.

Kropotkin poczuł się nieswojo i postanowił spędzić resztę wieczoru pijąc syrop na kaszel i rozmyślając o pieniądzach.

Czwarta małpa

14 lutego, 2009

„see no evil, hear no evil, speak no evil”

Droga wiodąca od spokojnej mądrości stanowiącej fundament nauk koshin-do ku śmietnisku kultury masowej była szeroka i prowadziła najwyraźniej z górki. Mizaru, Kikazaru i Iwazaru – początkowo symbol mądrości i odrzucenia zła – udało nam się w ciągu kilku dziesięcioleci zdegradować do ikonki popkultury, symbolu graniczącego z cynizmem konformizmu lub braku odwagi cywilnej. Każdemu według jego potrzeb, zwykł mawiać klasyk. Nie będziemy zatem z klasykiem dyskutować i uznamy z pokorą, że mamy obecnie to, na co zasłużyliśmy. Przynajmniej większość z nas.

Trzy mądre małpy – przynajmniej takie były intencje i eksplikacje szintoistycznych nauk – miały przypominać nam o konieczności i obowiązku odrzucenia zła pod każdą postacią. Odmowa uczestnictwa w tym co złe i odrażające poprzez odwrócenie wzroku, zasłonięcie uszu i zamknięcie ust miała jednoznaczną interpretację będąc równoznacznikem bytu bezgrzesznego, rezultatem świadomego wyboru, przykładem do naśladowania i przywilejem mędrców.

Najdziwniejszy jest jednak los który spotkał czwartą małpę – Shizaru, mającą symbolizować niezgodę na czynienie zła. Shizaru znikła z szintoistycznej ikonografii jako pierwsza, gdzieś na początku XVII wieku, aby już nigdy więcej nie powrócić.

Przypatrując się jej nielicznym, przetrwałym wizerunkom, trudno powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu. Siedziała obok swych uśmiechniętych towarzyszek z raczej przestraszonym wyrazem pyska osłaniając skrzyżowanymi rękoma podbrzusze i okolice krocza.

Pewnie miała swoje powody.

Czas kryzysu.

12 lutego, 2009

Samuel J. Towland, zwany też – dla odróżnienia od ojca i dziadka – trzecim, właściciel posiadłości z widokiem na zachód słońca, jachtu, rezydencji letniej i rezydencji zimowej, żony, którą można było pokazać, trójki dzieci z wymaganiami, biblioteki, dwóch kochanek, dyplomu znanej uczelni, samochodu terenowego wyglądającego jak limuzyna i limuzyny będącej samochodem terenowym, kolekcji monet i antyków jak również psa rasowego z medalem oraz dyplomem, spojrzał po raz ostatni na wyciąg z konta, poprawił stosik leżącej przed nim korespondencji, wstał od masywnie rzeźbionego biurka, podszedł do otwartego okna, wdrapał się na parapet i skoczył.

Trzydzieste siódme piętro to nie w kij dmuchał.

Juan Arroyo Diaz, mimo popularnego w rodzimym Curundú nazwiska i jeszcze bardziej popularnych imion, obywał się bez numeru porządkowego. Jego stan majątkowy ograniczał się do taczki, miotły, kubła, ubrania noszonego na grzbiecie i wyświechtanego portfela, w którym obok rozpadającego się panamskiego paszportu, trzech pomiętych banknotów, sfałszowanego prawa jazdy i nieważnej karty kredytowej opiewającej na nazwisko Jason T. Brown, przechowywał również list od żony. Małżonka donosiła w nim o urodzinach siódmego z kolei dziecka. Juan Arroyo Diaz z zapałem zamiatał chodnik przed imponującym biurowcem należącym do Towland Enterprises, zastanawiając się jednocześnie nad niepojętym cudem natury, który sprawił, że jego niewidziana od ponad roku żona powiła potomka.

Czytelników, przeczuwających zbliżający się nieuchronnie dramat, pragnę uspokoić. Ciało Samuela J. Towlanda, uderzając z głuchym hukiem o chodnik, nie uczyniło zamiataczowi najmniejszej krzywdy, jako że znajdował się on w tym momencie po drugiej stronie budynku. Szczerze powiedziawszy, nie zauważył on nawet zdarzenia i skończywszy zamiatać, oddalił się.

Literatura i życie to dwie zupełnie różne sprawy.

Sen Antysemity

9 lutego, 2009

«Si le juif n’existait pas, l’antisémite l’inventerait.»

J-P. Sartre, „Réflexions sur la question juive”

Antysemita, tłumiąc w sobie okrzyk przerażenia i rozpaczy, budzi się w środku nocy z koszmarnego snu. Snu, w którym okazało się, że Zydów nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Zlany zimnym potem, siada na brzegu łóżka i sięga roztrzęsionymi dłońmi po papierosa. Po chwili namysłu postanawia nie budzić śpiącej obok, nieświadomej grozy sytuacji żony, wsuwa kapcie i udaje się do kuchni. Tam, nad szklanką ciepłego mleka powoli wraca do siebie. Stwierdziwszy z ogromną ulgą że był to jedynie zły sen, postanawia przy najbliższej okazji ponownie przemyśleć wysokość datku dziękczynnego, który przecież powinien być adekwatny do groźby unikniętego cudem niebezpieczeństwa.

Douglas R. Hofstadter, w swych – w założeniu wiekopomnych, a w rzeczywistości tak szybko zapomnianych – Metamagical Themas (Questing for the Essence of Mind and Pattern), wychodząc od niezapomnianej kostki Rubika, zahaczając krótko o Mozarta i T.A. Edisona dochodzi do zdumiewającej konkluzji. Wszelka kreatywność – bez wyjątku – bierze się jego zdaniem z permutacji tego co zastane. Innowacyjność jako taka jest pochodną zręczności w żonglowaniu analogiami połączonej z wytrwałością. Jeśli chcemy odkryć coś zupełnie nowego, coś co nie istnieje, musimy wziąć to co istnieje i tak długo obracać w ręku aż ukaże się nam „nowe”.

Obracanie w ręku przyciężkawego tomu Hofstadtera przez jego wiernego czytelnika Józefa K. – mimo iż czyni to nieprzerwanie od momentu ukazania się dzieła czyli od 1985 roku – nie przyniosło na razie spodziewanych rezultatów. Nie tracąc zasadniczo nadzieji, Józef K. zaczyna się jednak zastanawiać, czy nie lepiej jednak zająć się wędkarstwem.

Oj będzie wrzask. Pewnie skończy się nawet na oskarżeniach o kalanie gniazda. Zacznijmy zatem niewinnie od wierszyka.

Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, greckie go wydało plemię.
Dlaczego? Dlatego.

Przeświadczenie, że ludzkość zawdzięcza heliocentryczny wizerunek wszechświata narodowi polskiemu pisanemu przez duże P (tutaj prężymy dumnie pierś), a reprezentowanemu przez wybitnego naszego-własnego odkrywcę Kopernika Mikołaja, który jako pierwszy na to wpadł, jest w naszym pięknym kraju niebywale rozpowszechnione. Szkoda, że nieprawdziwe.

W ferworze zapoczątkowanej w XIX wieku i toczonej z zaciśniętymi zębami absurdalnej debaty dotyczącej przynależności etnicznej duchownego, ogółowi zaciekle kłócących się patriotów obojga narodów umknął drobny szczegół. Sformułowanie i szczegółowy opis teorii heliocentrycznej – wraz z szeregiem wyliczeń, z których wynikać miało jak autor do tego doszedł, zawdzięczamy Arystarchowi z Samos. Wzmiankowany jest ten Arystarchos w Polsce raczej półgębkiem. Zmarły w 230 roku p.n.e. uczeń Stratona z Lampsakos, nie tylko stworzył heliocentryczny system, lecz również, jako pierwszy, obliczył (zresztą błędnie) odległość dzielącą Ziemię od Słońca. Dokładne informacje na temat teorii heliocentrycznej Arystarchosa zawdzięczamy Archimedesowi (który z lubością go cytował) i stoikowi Kleantesowi (który zaproponował postawienie Arystarcha przed sądem za bluźnierstwo).

Żeby było zupełnie śmiesznie: odkrywców modelu heliocentrycznego było przed Kopernikiem co niemiara. Sto lat po Arystarchu odkrycia dokonał ponownie Seleukos z Seleukii. Ponieważ żył w Mezopotamii, spokojnie możemy dokonać kolejnej transwersji naszego wierszyka, który tym razem musiałby brzmieć tak:
„Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, irackie wydało go plemię” Smieszne, pawda?

Można by przypuszczać, że triumf ludzkiego umysłu w postaci zwycięstwa, przynajmniej z punktu widzenia umysłów nieskomplikowanych, zdecydowanie słuszniejszej i sympatyczniejszej ptolemejskiej wizji kosmosu, da nam chwilę wytchnienia. Ależ skądże. W 5 wieku n.e. żyjący w Kartaginie Marcjanus Kapella wpada na zadziwiający pomysł, że planety mogą krążyć wokół słońca. Nie tylko wpada – on nawet spisuje swą szaleńczą teorię, ale uchodzi mu to na sucho. W 1028 roku, arabski uczony Ibn al-Haytham publikuje dzieło pt „Wątpliwości dotyczące Ptolomeusza”. W dziele nie przedstawia wprawdzie modelu heliocentrycznego, lecz nie pozostawia z dogmatów Ptolomeusza kamienia na kamieniu. Dzieł niewiernych w Europie nikt nie czyta, ogólnie rzecz biorąc czasy nie są sprzyjające czytaniu w ogóle. A szkoda, bo nader mądry był to człowiek i nauka zaoszczędziła by kilkaset lat błąkania się po manowcach przesądów i zabobonów. I to w kilkunastu rozmaitych dziedzinach. Potem jeszcze wiekopomnego kopernikańskiego odkrycia dokonało kilku innych uczonych, między innymi w 1030 Al-Biruni (ale to się nie liczy bo to byłow Indiach), Abu Said al-Sijzi (jakiś Arab, a zatem nie musimy brać pod uwagę), i w końcu w XIII wieku Qutb al-Din (też nie nasz, a szczerze mówiąc wręcz przeciwnie).

I wreszcie, 19 lutego 1473 roku wchodzi na arenę dziejów syn śląskiego mieszczanina znad Nysy podpisującego sie Kopernicg i pani Wetzenrode czyli Polak z krwi i kości, a w dodatku katolik oraz zdeklarowany przeciwnik Zakonu Krzyżackiego, czyli wreszcie ktoś, kto może tym razem z patriotycznie słusznych pozycji zapoczątkować kopernikańską rewolucję. Kopernik zapoczątkowuje.
Nie umniejszajmy jego zasług, bo był to człowiek interesujący i wyprzedzający pod wieloma względami swą epokę. Nie bądźmy prześmiewni, mali, ani złośliwi. Nie wytykajmy mu, że notorycznie uchylał się od używania w korespondencji języka ojczystego, z niezrozumiałych dziś powodów pisząc prywatne listy i sporządzając osobiste notatki na przemian po łacinie i w języku wroga. Dzięki uprzejmości niezapomnianego Gustawa Adolfa, może się o tym przekonać każdy, kto zada sobie trud zapoznania się z ocalałym księgozbiorem naszego ziomka. Do zobaczenia, wraz z notatkami i obszerną korespondencją, w bibliotece w Uppsali. Gdyby przypadkiem kogoś interesowało. Nawet do własnego króla pisał ten Kopernik w języku obcym, polecając uwadze władcy napisany przezeń na cześć JKM utwór poetycki. Napisany zresztą po grecku. Takie to były czasy. Jego dokonania jako administratora i twórcy rewolucyjnej jak na owe czasy teorii pieniądza powinny mu zapewnić nasz dozgonny szacunek. Bardziej zapewne, niż jego wiekopomne przemyślenia i rozliczne publikacje dotyczące scholastyki.

Dlaczego jednak z pierwszego wydania De revolutionibus orbium coelestium zniknęły wszelkie, jeszcze w rękopisie obecne opisy i odnośniki dotyczące odkryć Arystarcha i przemyśleń arabskich poprzedników pozostanie tajemnicą autora. Wśród polskich historyków dominuje pogląd, że chodziło o to, aby nie drażnić hierarchów kościoła powoływaniem się na jakichś pogan. Czasy nadchodziły trudne. Kościół katolicki jakoś nie mógł się przyzwyczaić do propozycji naszego rodaka. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że protestanci nie byli ani gorsi ani lepsi.
Nie ma jednak powodu do nieuzasadnionego czarnowidztwa. Nie minęło nawet kilkaset lat i już sympatyczny papież, nomen omen Benedykt ale dla odmiany XIV, zdjął 17 kwietnia 1757 roku nałożoną na błądzących wiernych ekskomunikę i Ziemia mogła zacząć oficjalnie krążyć wokół Słońca również dla osób wierzących. A potem było już z górki. W 1835 roku dzieło naszego rodaka zostało usunięte z indexu ksiąg szkodliwych i zabronionych. Na ulicach europejskich miast płonęły gazowe latarnie i jakby ktoś chciał, to mógłby sobie wówczas poczytać dzieło naszego rodaka w pociągu. Gdyby tylko chciał.

%d blogerów lubi to: