Jak to się robi: ciąża.

25 września, 2011

To niebywałe co może wynikać z zawłaszczenia języka.

Dokładny moment, w którym opuszczaliśmy jako zbiorowość „wypowiadająca się“ kartezjański układ współrzędnych, nie jest wcale łatwy do uchwycenia. Znani są sprawcy, znane są ofiary. Czy jednak świadomość tego, jak i po co się stało, jest powszechna? Można wątpić.

Zniknięcie ciąży z pola widzenia społecznej świadomości odbyło się dla ogółu raczej niespostrzeżenie. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jeszcze istniała, zarówno ta pożądana, jak i nie. Podobnie jak istniały: zapłodnienie, zarodek, płód i embrion. Data urodzin wyznaczała początek osobniczego i urzędowego zaistnienia jednostki. Dekadę później – ku osłupieniu wielu – grasują już owoce miłości uplasowane pod serduszkiem, dzieci poczęte, życie nienarodzone. A społeczeństwo zredukowane do wymiaru trzody dobrego pasterza gładko połyka. Przeważnie nieświadome zbliżających się, nieuniknionych konsekwencji językowego zawłaszczenia. Akty prawne odbierające kobiecie podmiotowość dopiero majaczą się na horyzoncie. O (wynikającą z debaty lub świadomej decyzji) zgodę na zmianę języka nikt nikogo nie zapytał. Brak wyobraźni i obojętność jednych spotyka się ze spapieżałym ocipieniem i sprytnym konformizmem drugich. Rezultatem będzie już wkrótce legislacyjny regres przewidujący dla kobiety – do niedawna ciężarnej – rolę będącej w stanie błogosławionym. Na razie cierpi (jeszcze tylko) język.

Warto, doprawdy warto prześledzić ten proces i docenić rolę jaką odegrała zgrabna językowa manipulacja. A dokładnie zawłaszczenie pojęć połączone z ich trwałym przeinaczeniem. Życie poczęte było wynalazkiem sprytnym. Zasiane via biuro parafialne i plebania, szybko ukorzeniło się, wpierw w określonej publicystyce, potem w bełkocie misyjnych polityków, którym wydawało się, że pełznięcie do ołtarza jest chytrym sposobem na przeżycie (bo przecież wszyscyśmy z niego), potem w papugujących masmediach, a na koniec w języku potocznym.

Skutek: przesunięcie podmiotowości w stronę przemianowanego płodu i sprowadzenie kobiety do – wyłącznie przedmiotowej – roli naczynia. Ciąża, będąca czymś kobiecym, a zatem znajdującym się dotąd w gestii i dyspozycji kobiet, zostaje jej trwale odebrana. Stając się własnością doktryny. Przekazanie dalej w ręce gorliwych prawodawców jest już tylko formalnością. Naczynie dostaje, jako nagrodę pocieszenia, stan błogosławiony. Stan, którego już nie sposób się pozbyć. O ile usunięcie niechcianej lub niepożądanej ciąży było jeszcze możliwe, to pozbycie się stanu błogosławionego, ze zrozumiałych względów, już nie jest. Embrion gnieżdżący się w kobiecej macicy i będący wynikiem połączenia się dwóch komórek, stał się życiem poczętym, darem absolutu i przedmiotem uwielbienia leciwych dewotek, spoconych aktywistów  i biskupów. Przypominanie, że ani leciwe dewotki, ani episkopat nie ponoszą konsekwencji wynikających z niechcianego lecz dopełnionego pod groźbą kary macierzyństwa jest łatwym, ale mimo to smutnym, truizmem.

Zwany w Polsce Kartezjuszem René Descartes, formułując zawarte w swej „Rozprawie o metodzie“ efektowne je pense, donc je suis podarował nam w roku 1637 fundament, na którym wyrósł potem gmach racjonalizmu. To zdolność do refleksji i wątpliwości stają się wyznacznikami człowieczeństwa, a nie bliżej niesprecyzowany zamiar boży. Nazwanie aktu zapłodnienia komórki jajowej aktem poczęcia, a wyniku tego procesu dzieckiem nienarodzonym zapoczątkowało odwrót od racjonalizmu do doktrynalnie zdominowanej epoki przedkartezjańskiej. Sprytowi niewielu oraz obojętności i brakowi wyobraźni ogółu zawdzięczamy, że znaleźliśmy się tam, gdzie się znaleźliśmy. Tak zwane życie poczęte nie musi myśleć, aby być. To zgodny z archaiczną koncepcją prawa naturalnego akt nazwania przesądza o jego świętości i nietykalności. W ten sposób stało się możliwe, że w środku współczesnej Europy powstaje dziura, w której są możliwe takie rzeczy. Naprawdę możliwe. Pod pozorem krzewienia nauki jej język (terminologia) zastąpione zostają – w majestacie gry pozorów – nawiedzoną deklinacją terminów teologicznych w wykonaniu księży obrządku i magistrów zbliżonych do zakrystii. Całość, ochrzczona mianem konferencji naukowej przynosi uczestniczącemu lekarzowi całkiem konkretne  punkty edukacyjne. Tu dotarliśmy. Tu stoimy.

Chwila, w której życie poczęte zaczyna myśleć, jest również momentem, w którym przestaje ono być – jako obiekt docelowy – dla doktryny emocjonalnie podniecające. Zresztą nie tylko dla doktryny. Chrześcijańskich organizacji typu pro life poświęcających swą żarliwość i energię pomocy życiu myślącemu, można szukać ze świecą. Bez gwarancji, że się znajdzie.

Zaczęło się od tego

Dodane (28.09.11) – bo w miarę narastania emocji pojawiają się pewniki dotyczące intencji.

Powyższy tekst, nie jest głosem w toczonej w naszym kraju od dwóch dekad debacie dotyczącej prawa kobiety do przerwania ciąży. Debata taka – gdzie indziej zakończona już przed nieomal pół wiekiem – nie jest jeszcze u nas możliwa.  Jest jednak, jak sądzę,  w obliczu rozlicznych jednostkowych dramatów, konieczna i z punktu widzenia tych, których bezpośrednio dotyczy – pożądana.  Tekst jest o języku, w którym powinna się toczyć. Języku umożliwiającym porozumienie i znalezienie rozwiązania zadowalającego dla większości. Pozbawienie jednej ze stron sporu języka, w którym mogłaby wyartykułować swoje niepokoje, troski i problemy  – jest zabiegiem może (na krótką metę) skutecznym, ale na pewno niemoralnym.  Język może być narzędziem porozumienia. Może być też instrumentem przymusu. Jestem zwolennikiem tego pierwszego.  Stąd ten tekst.

1999/1

9 stycznia, 2011

Gdyby Hercowicz nie był takim skąpcem, wszystko potoczyłoby się pewnie  inaczej. Wiekowy ford nie wyzionąłby ducha na 120. kilometrze wielopasmowej, ale mimo to wyboistej, drogi łączącej Nowy Lublin ze starą stolicą, Brodsky zdążyłby na spotkanie z dłużnikami, a może nawet uzyskał prolongację wystawionych niegdyś lekkomyślnie weksli. Hercowicz nie byłby jednak Hercowiczem gdyby – zgodnie z obietnicami- oddał ostatni z niegdyś wielu firmowych pojazdów do nieodzownego przeglądu. Skuszony perspektywą zaoszczędzenia kilkuset złotych, Hercowicz powiedział, że odda, ale nie oddał. I wypadki potoczyły się dalej tak, jak się potoczyły. Brodsky odbył resztę drogi autobusem. Gdy przybył na miejsce, było już za późno i recepcjonista w banku Herszel i Ska nawet nie starał się zachować pozorów uprzejmości. Spółka została na wniosek banku postawiona w stan upadłości, a zdyszany Brodsky zrozumiał, że ma teraz bardzo dużo wolnego czasu. Czasu, który może równie dobrze wykorzystać do przyzwyczajenia się do nowej dla niego roli bankruta.

Teraz siedział pod zakurzonym daktylowcem na odrapanym krzesełku kafejki „U Tuwima“ i pił z wyszczerbionej filiżanki aromatyczną, stołeczną – czyli odpowiednio drogą – kawę. Ponieważ blat stolika, po tym jak zaspany kelner wytarł go szmatą brudniejszą od swego fartucha, lepił się jak nie przymierzając banknoty do rąk municypalnych urzędników, Brodsky rozpostarł plan miasta na spoczywającej na kolanach teczce. Teczka była prezentem od siostrzenicy, plan natomiast, został na prośbę Brodsky’ego udostępniony przez kelnera naiwnie ufającego, że uprzejmość przybliży go do upragnionego napiwku.

-Tak się można tragicznie pomylić – westchnął sam do siebie Brodsky – ludzka naiwność jest, w pewien sposób, wieczna.

Nagle przyło mu na myśl, że Hercowicz, siedzący w tym momencie najprawdopodobniej z kieliszkiem francuskiego koniaku w dłoni, w salonie zmierzającego w kierunku Réunion promu, może o nim, Brodskim myśleć dokładnie tak samo i zrobiło mu się mdło i nieprzyjemnie.

Jak zwykle w październiku wiosenne słońce przypiekało nawet późnym popołudniem. Pora sucha dobiegała końca, można się było spodziewać, że lada dzień zacznie padać. Brodsky usiłował zorientować się w topografii otaczającego go miasta w nadziei, że w ten sposób zdoła zaoszczędzić pieniędzy na taksówkę. Najważniejsze, pomyślał, to wiedzieć gdzie się jest. Niejasno przypuszczał, że musi znajdować się gdzieś w okolicy muru dzielącego miasto na dwie części. W perspektywie zaułka dostrzegł schody prowadzące w dół, w stronę Alei Wolności. Ironia losu sprawiła, że za murem, w północnej, okupowanej części miasta, przedłużenie Alei Wolności nosiło nazwę Avenue de L’Independence. Niejasno przypominał sobie, że w jednej z przecznic, chyba była to Lalana Radama albo Rue Benily, znajdował się tani hotelik o zabawnej nazwie Le Cactus Vert. Hotelik w którym zwykł nocować z Rachele późnych w latach siedemdziesiątych, jeszcze przed postawieniem granicznego muru. Karta kredytowa jest już pewnie zablokowana, pomyślał. Trzeba będzie poprosić Grossa o telegraficzny przekaz. Przeliczył szybko posiadaną gotówkę: pozostało mu około trzystu złotych i trochę bilonu. Nie ma się co łudzić, na nocleg w Zamenhof International raczej nie starczy. Odczekał jeszcze chwilę, a gdy zaspany kelner zniknął we wnętrzu kafejki, podniósł się szybko, chwycił teczkę i nie poświęcając ani jednej zbytecznej myśli irytującej kwestii nieuregulowanego rachunku, energicznym krokiem zaczął schodzić ze schodów. Gdy po chwili kelner pojawił się ponownie, Brodsky’ego, który zniknął za murem otaczającym należący do pobliskiej synagogi ogród, już nie było widać. Kelner stał lekko osłupiały, gdy jednak ogarnął sytuację, zaułek wypełnił się jękliwym lamentem przekleństw.

– A to szmuk – wrzasnął. –  A niech ci – krztusił się z wściekłości – wypadną wszystkie zęby, wszystkie z wyjątkiem jednego, który cię będzie bolał!
Po drugiej stronie ulicy otwarło się okno i siwowłosa, pomarszczona staruszka wychyliła się, zaciekawiona kto wydziera się w samym środku spokojnego popołudnia. I do to w dodatku w obarczonym galicyjskim akcentem jidysz.

– Ładnie to tak, panie Bronsztajn? – zawołała. – Pan jesteś człowiek kulturalny, a się zachowujesz jak ulicznik.
– Przepraszam panią, pani Zielinsky – odkrzyknął kelner – ale gość mnie uciekł bez zapłacenia rachunka.

Odpowiedź najwidoczniej usatysfakcjonowała wiekową panią Zielinsky, bo okno zamknęło się i w ocienionym daktylowcami zaułku Icyka Kacenelsona znów zapanował spokój.

tłum. własne

Kiedy byłem małym chłopcem, poddano mnie egzaminowi
Jakiż on był prosty
Było wprost niewyobrażalne abym mógł oblać

Pyt. 1. Opisz smak księżyca

Napisałem: Księżyc ma smak tworzenia
Aromat gwiezdnego blasku

Pyt.2. Jakiego koloru jest miłość?

Miłość – napisałem – posiada barwę wody
odnalezionej przez wędrowca zagubionego na pustyni

Pyt. 3. Dlaczego topnieją płatki śniegu?

Napisałem, że topnieją ponieważ
opadają na ciepły język Boga

Było jeszcze wiele innych
równie prostych pytań

Potrafiłem opisać smutek Adama
wypędzonego z Raju
Podać dokładny ciężar
snu słonia

Minęło wiele lat. Dzisiaj
zarabiam na utrzymanie zamiatając ulice
lub czyszcząc toalety
w wypasionych hotelach

Dlaczego? Ponieważ oblałem
wszystkie egzaminy

Dlaczego? No cóż, spróbujmy razem
odpowiedzieć na kilka
egzaminacyjnych pytań

Pyt. 1 Jak duża jest wyobraźnia
dziecka?

Pyt. 2. Jak skarłowaciała musi być
dusza ministra odpowiedzialnego
za egzaminy?

Z: Brian Patten, Armada, Harper Collins 1996

tłum. własne

Przypadek nr. 3

21 września, 2009

Wypadające staruchy

Wiedziona nadmierną ciekawością starucha wychyliła się z okna, wypadła i roztrzaskała się.

Z okna wychyliła się następna starucha i poczęła przyglądać się leżącej. Ale i jej ciekawość nie wyszła na dobre, bo wypadła w ślad za pierwszą. I roztrzaskała się.

Potem z okna wypadła trzecia starucha. A potem czwarta, a następnie piąta.

Gdy z okna wypadła szósta starucha, znużyło mnie przypatrywanie się wypadającym staruchom i poszedłem na Malczewski Rynek, gdzie, jak ludzie powiadają, jakiemuś ślepcowi podarowali szalik zrobiony na szydełku.

(bez daty, tłum. własne)

————–

Jakże mało pozostało. Większość anegdot z jego krótkiego życia pozostanie na zawsze nieopowiedziana. Ci którzy mogli by je opowiedzieć, spoczęli w masowych grobach na długo przed osiągnięciem wieku, w którym zwykło się spisywać wspomnienia. Pozostały skrawki, strzępy. Te układają się w zadziwiający obraz człowieka, którego cała egzystencja była surrealistycznym wyzwaniem rzuconym systemowi, dziełem sztuki wymierzonym (w sposób zamierzony, niezamierzony?) przeciw dławiącej dyktaturze średniaków, posiadaczy absolutnej prawdy nie znoszącej najmniejszego sprzeciwu.

Boris Semionow wspominał zdarzenie, które wydarzyło się pewnego dnia w redakcji wydawnictwa literatury dziecięcej. Wydawnictwo mieściło się na szóstym piętrze budynku nazwanego potem „Domem Książki”. W trakcie jednego z bezsensownych, niekończących się zebrań, Ch. wstał nagle i z pozbawioną wyrazu twarzą podszedł do okna. Bez słowa otworzył okno, wdrapał się na parapet i wyszedł na obiegający fasadę gzyms. Po wąskim gzymsie obszedł budynek dookoła, wszedł ponownie przez inne okno i bez słowa ponownie zasiadł przy stole obrad.

To się nie mogło dobrze skończyć.

Przypadek nr. 2

18 września, 2009

Przypadki

Pewnego dnia Orłow najadł się tłuczonego grochu i umarł. A Kryłow, gdy się o tym dowiedział, też umarł. A Spirydonow umarł ot tak, sam z siebie. A żona Spirydonowa spadła z kredensu i też zmarła. A dzieci Spirydonowa utopiły się w stawie. A babcia Spirydonowa spiła się i polazła nie wiadomo gdzie. A Michajłow przestał się czesać i dostał parchów. A Krugłow narysował damę z pejczem i postradał zmysły. A Perechrestow otrzymał przekaz na czterysta rubli i zrobił się taki ważny, że go wywalili z roboty.

Dobrzy ludzie, a nie potrafią jakoś wziąć się do kupy.

22.08.1933

(tłum. własne)

——————

Władymir Liwszyc wspominał po latach:

„Pokój w którym żył urządzony był skromnie, nieomal ascetycznie.Być może dlatego uwagę odwiedzających przyciągał natychmiast przedziwny przedmiot znajdujący się w jednym z jego narożników, zdumiewający konglomerat kawałków metalu niewiadomego pochodzenia, deseczek, pustych paczek po papierosach, sprężyn, opon rowerowych, sznurków i puszek po konserwach.

– Co to takiego – pytał osłupiały gość.

– Maszyna.

– Co za maszyna?

– No, maszyna. Ogólnie.

– I skąd pochodzi ta maszyna?

– Sam zbudowałem – brzmiała dumna odpowiedź.

– I co ona robi, ta maszyna?

– Nic specjalnego.

– Jak to – nic?

– No – nic.

– To w takim razie, do czego ona służy?

– A bo ja wiem? Po prostu chciałem mieć w domu jakąś maszynę…

—————–

Czy z takim nastawieniem do życia można było przeżyć w tamtej rzeczywistości? A jeśli tak, to jak długo?

Przypadek nr.1

17 września, 2009

Błękitny zeszyt nr. 10

Był sobie raz rudzielec, nie miał ani oczu ani uszu. Włosów też nie miał, tak że rudzielcem zwano go raczej bezpodstawnie.

Ponieważ nie miał ust, nie mógł mówić. Nosa również nie miał.

Nie miał nawet rąk ani nóg. Nie miał brzucha, grzbietu ani pleców. Wnętrzności także nie miał. Niczego nie miał! Tak, że nie wiadomo, o kogo tu w zasadzie chodzi.

Może zatem lepiej, gdy nie będziemy już więcej o nim mówić.

Z: „Przypadki” (1937)

(tłum. własne)

—————–

Gdy pisał te słowa, mieszkał wraz z żoną, Mariną Władymirowną Malicz, siostrą, chorym ojcem i chmarą „dokwaterowanych” lokatorów w mieszkaniu komunalnym przy ulicy Nadeżdinskiej, później przemianowanej na Majakowskiego. O jego pokoju krążyły plotki, że ściany wytapetowane są kartkami z wierszami i aforyzmami. Centralne miejsce zajmować miał napis „Nie jesteśmy pierogami”

Przeczucie tragedii?

16 września, 2009

Czworonożna wrona

Dawno, dawno temu, żyła sobie czworonożna wrona. W zasadzie miała pięć nóg. Ale o tym, to nawet opowiadać nie ma sensu.
Pewnego razu czworonożna wrona kupiła kawy. Kupiła i myśli: ” No, no. Kupiłam sobie kawy i co ja teraz z nią pocznę?”

A tu nagle, jak na nieszczęście, przechodzi lis. Zauważył wronę i wrzeszczy:
-Ej – wrzeszczy – ty, wrona!

A wrona odwrzaskuje:
– Sam wrona!

A lis na to, również wrzaskiem:
– A ty, wrona – po prostu – świnia!

Z nerwów wrona rozsypała kawę. A lis pobiegł sobie w swoją stronę.

Wrona zlazła na ziemię i powlekła się do swego nędznego domostwa na swych czterech, a dokładniej powiedziawszy, pięciu nogach.

13.2.1938

(tłumaczenie własne)

————————-

Czy pisząc te słowa przeczuwał już, jak to się wszystko dla niego skończy? Był luty, liczne kanały przecinające granitowe miasto skute były lodem. Ludzie znikali. Z najbliższych przyjaciół nie pozostało wielu. Konstanty zdążył młodo umrzeć na gruźlicę. Zawsze był szczęściarzem. Aleksander został zaaresztowany jako pierwszy, podobno pozwolono mu zabrać ogryzek ołówka i zeszyt. Pierwszy Mikołaj zniknął na zawsze przed trzema miesiącami. Drugi Mikołaj zniknie za pięć tygodni.

Zajęci pielęgnacją własnej pamięci i własnego bólu, zapominamy często o proporcjach.