Nowy-stary wspaniały świat
25 lipca, 2011
Jeśli tęgim głowom w międzywojennej Polsce można było (z dzisiejszej, jakże łatwej perspektywy) coś zarzucić, to na pewno nie był to brak wizji. Wizja była. Na ile była ta wizja realna, to już inna para tenisówek. Wizja była – i to na pierwszy rzut oka zarówno wspaniała jak i dalekosiężna. Na drugi już mniej. Czas trwania wizji był krótki. Czy to dobrze, czy źle? Pytanie nie jest wbrew pozorom proste i zasługuje (również wbrew pozorom) na naszą uwagę. Aby jednak nie wpaść od razu w nieuchronne gdybanie, zróbmy sobie nieuchronną ekskursję w stronę faktów. Zaczniemy od obrazka:
Plan piętnastoletni przedstawiony został (w bardzo ogólnych zarysach) na posiedzeniu rządu w grudniu 1938 roku. Przedstawiającego znamy dobrze, akurat udała mu się ostatnia czterolatka, człowiek, jakby nie było, sukcesu. Ponieważ tzw. rok gospodarczy rozpoczynał się 1 kwietnia, czasu na opracowanie szczegółów nie było zbyt dużo. Było go mniej niż mało. Gorączkowe prace trwały przez pierwsze półrocze 1939 roku, tak że latem mogła ruszyć wreszcie maszyna propagandowa. Jedną z jej pozostałości jest ciekawy plakat, ironia losu sprawiła, że zawisł on na słupach ogłoszeniowych obok ogłoszeń o mobilizacji, będącej wynikiem niekorzystnego zaognienia stosunków z agresywnym sąsiadem. Tak, że wdrażanie planu ograniczyło się praktycznie do druku tego mało znanego przykładu wizualizacji śmiałej wizji. Po planie, poza plakatem, pozostały notki w monografiach poświęconych historii gospodarczej II Rzeczpospolitej. A szkoda, bo ciekawy to dokument. Plan zakładał wykonanie cywilizacyjnego skoku do przodu. Dla wygody cały okres podzielony został na pięć etapów. W pierwszych czterech latach (do 1942 roku) nasza ojczyzna miała stać się potęgą militarną. W ciągu następnych trzech lat Polska miała się pokryć siecią autostrad, szybkich linii kolejowych, dorobić nowoczesnych lotnisk. Aby użytkownikom mknącym po autostradach nie było wstyd, na następne trzy lata zaplanowano dynamiczny rozwój rejonów wiejskich ze szczególnym uwzględnieniem mechanizacji rolnictwa, melioracji wszystkiego co tylko możliwe do zmeliorowania, a nawet wybudowanie na wsiach nowoczesnych szkół dla nie muszącej się już taplać w błocie dziatwy. Najciekawsze były jednak przewidziane na lata 1948-1954 fazy czwarta i piąta, ich celem było „wyrównanie poziomu życia w całym kraju“. Co wcale nie było takie głupie jeśli weźmiemy pod uwagę odstęp cywilizacyjny dzielący w tamtych czasach np. stolicę, lub Wielkopolskę od wołyńskich miasteczek lub galicyjskich wiosek.
Tyle ogólnie znanych faktów. Przez dziesięciolecia historycy i chcący za takich uchodzić pasjonaci pochylają się, przeważnie z szacunkiem, nad tym przykładem mocno chyba oderwanej od realiów ówczesnego świata ekonomicznej fantastyki. Gdybaniu, czyli „gdyby nie zły Hitler, to my byśmy panie, tego, byli gospodarczą potęgą i mieli już dawno autostrady“ nie ma końca. Zdrowemu rozsądkowi czytelnika pozostawmy ocenę realności zamierzeń. Nie jest ona prosta. Takie na przykład wdrażanie roosveltowskiego Nowego Ładu trwało 10 lat i trudno (mimo nieprzebrzmiałych do dzisiaj protestów przeciwników państwowego interwencjonizmu) uznać ostateczny wynik za klęskę. Tak, że na dwoje babka. Może by się udało? Nie zajmujmy się więc ekonomicznym gdybaniem. Zajmijmy się zapomnianym zupełnie aspektem ubocznym tego ambitnego planu.
Diabeł jak zwykle tkwi tam gdzie tkwi, czyli w szczegółach. Pochylając się z zaciekawieniem nad tekstem i próbując dociec cóż też miano zamiar konkretnie zrobić w latach 1948-54 (wyrównanie cywilizacyjnej różnicy pomiędzy Polską A i B), znajdujemy nader interesujący passus. Cóż, będące częścią narodowego planu rozwoju zamierzenie, to jednak trochę więcej niż polityczny postulat. Autorzy przewidują na ten okres przeprowadzenie „całkowitej polonizacji struktury ludnościowej miast na terenie całego kraju“. Ponieważ, polonizacja, jak powszechnie wiadomo, a i sama nazwa na to wskazuje, w przeciwieństwie do rusyfikacji lub germanizacji to rzecz zupełnie naturalna, dobra i sprawiedliwa, nasze oko prześlizguje się ponad, by jednak zaraz zawrócić. Jest to wszakże interesujący punkt programu, szkoda, że nie zawierający szczegółów w jaki to sposób ten śmiały plan miał zostać urzeczywistniony. Ponieważ (z braku Syberii) wypróbowany model radziecki raczej nie wchodził w rachubę, a Madagaskaru nikt nam nie chciał podarować, pozostają nam spekulacje, czy preferowany byłby model jugosłowiański (wynocha, albo Srebrenica), czy raczej bardziej skuteczne rozwiązanie wybrane później przez niemieckiego okupanta. Zdając sobie jednak sprawę z drastyczności tych ocierających się o makabrę alternatyw, zapraszam wszystkich chętnych do snucia cichych rozważań nad tym, jak mogłyby ewentualnie wyglądać inne metody błyskawicznej (w ciągu pięciolatki) „całkowitej polonizacji“ zamieszkałych przez m.in. prawie trzy miliony polskich Żydów miast. Między innymi, bo w miastach Rzeczpospolitej zamieszkiwały jeszcze inne, nierzadko liczne Etnie. Dla ułatwienia podajmy (za rocznikiem statystycznym), że ludność żydowska – a mówimy tu nie o bliżej niesprecyzowanym pochodzeniu, przynależności państwowej lub religijnej, lecz deklarowanej przez zainteresowanych narodowości – stanowiła w 1931 roku w Warszawie 30%, w Łodzi 33%, w Wilnie 28%, a we Lwowie 32% ogólnej liczby mieszkańców. I dorzućmy, że odsetek ten był w miasteczkach wschodnich województw znacznie wyższy, przekraczając w takim np. Pińsku 70%.
Nie wpadajmy w przesadę. Polonizacja to pojęcie płynne. Mało precyzyjne. Nie musi oznaczać wcale tego, co niektórzy myślą. Może chodziło o wysłanie na wieś? Do lasu? Albo łagodne nakłanianie do wpisywania w odpowiednią rubryczkę kwestionariusza – zamiast wiadomo czego – „Polak-katolik”? Trudno dociec.
Z drugiej strony jednak – czy planowana w tym samym czasie aryzacja niemieckich miast nie była również (wówczas) płynnym i jeszcze abstrakcyjnym pojęciem? Przepisy wykonawcze pojawiły się dopiero przy stole w Wannsee, podstawy prawnej dla ostatecznej „aryzacji struktury ludnościowej” nie było nigdy. Po zakończonej aryzacji nawet nie można było w Norymberdze dociec kto komu co polecił. Wystarczył ambitny pomysł, nie do końca sprecyzowany plan i to że „było nagle można”.
Po planie piętnastoletnim pozostały cztery linijki w encyklopedii, wzmianka w monografii i plakat nieznanego autora. Ten, który całe zamierzenie firmował swym obleczonym w międzyczasie w splendor ekonomicznego geniuszu nazwiskiem, odszedł w 1974 roku. Może nawet nie wiedział co mu tam referenci dopisali? Nawet gdybyśmy chcieli, nie ma już kogo spytać co też autorzy mieli wówczas konkretnie na myśli.
Rzut oka na dane statystyczne z roku 1954 pozwala stwierdzić, że żadne z ambitnych zamierzeń planu piętnastoletniego nie zostało – z oczywistych powodów – zrealizowane. Żadne, z wyjątkiem jednego. Miasta na obszarze (w międzyczasie już ludowej) Rzeczpospolitej zamieszkują w 1954 roku już tylko i wyłącznie Polacy.
Szczęśliwym zrządzeniem czuwającej nad nami opatrzności nie musimy sobie obecnie przypisywać cudzych zasług.
—-
Trochę czytania:
1. Ł. Stręk „Wybrane problemy narodowościowe w II Rzeczpospolitej – tu.
2. Zarys historii gospodarczej Polski 1918-1939, Jerzy Tomaszewski, Zbigniew Landau, Książka i Wiedza – starsze wydania tu, lepiej jednak nabyć antykwarycznie jakieś nowsze (np. szóste).
3. Z. Adamowicz Mniejszości narodowe w Polsce, (w:) Mniejszości narodowe w polskiej myśli politycznej XX wieku, red. J. Jachmyk, 1992 – trzeba do biblioteki, bo tylko na papierze.
Polska ruletka
18 lipca, 2011
Poruszając się pojazdem mechanicznym po, prawda, niejednokrotnie pozbawionych nawierzchni, ale za to źle oznakowanych polskich gościńcach i traktach (przy założeniu, że nawierzchnia jest tworem płaskim, trwałym i przewidywalnym, a poza tym wszyscy przecież wiedzą jak dojechać), Józef K. oddaje się niewątpliwej przyjemności snucia rozważań nad specyficzną mentalnością polskiego kierowcy. Rozważania prowadzą go do łatwych uogólnień opierających się jednakże na zdobytej wiedzy empirycznej. Z czynionych po drodze obserwacji wynika, że polskiemu kierowcy nie jest obcy etos walki, a nawet, że koncepcja, w myśl której celem uczestnictwa w ruchu drogowym jest głównie bezpieczne dotarcie do celu, jest mu obrzydliwa i obca. Dla polskiego kierowcy najważniejsze jest odniesienie zwycięstwa nad innymi polskimi kierowcami. Stosunek polskiego kierowcy do ruchu drogowego nacechowany jest bezbrzeżną pogardą dla śmierci. Zarówno własnej, jak i rodaków-współuczestników nieustającej walki o bycie lepszym, a przynajmniej niebycie gorszym. Samochód, w przypadku wielu innych nacji jedynie trywialne narzędzie do przemieszczania się w przestrzeni, jest dla niego umiłowanym orężem. Uwielbianym fetyszem, ołtarzem na którym składana jest codziennie ofiara ze zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego.
Równie ciekawe są dla Józefa K. rozmowy toczone z polskimi kierowcami na rozlicznych popasach. Wynika z nich niedwuznacznie wysoka samoocena polskiego kierowcy, połączona z nader niskim mniemaniem o umiejętnościach i zachowaniu wszystkich innych polskich kierowców. Inni dzielą się zazwyczaj na niebezpiecznych wariatów (to ci, którzy polskiego kierowcę wyprzedzają) i blokujące ruch łamagi (to ci, którzy nie dają się wyprzedzić). Osobny problem stanowią według męskiego i znanego ze swej szarmanckiej rycerskości polskiego kierowcy kobiety, zwane przez niego pieszczotliwie babami za kierownicą. Są one – jeśli wierzyć jego zapewnieniom – zupełnie pozbawione fantazji i (zamiast jeździć, czyli walczyć) „najzwyczajniej się wloką“.
Poruszając się po polskich duktach i gościńcach, Józef K. mimowolnie przypomina sobie grę towarzyską zwaną rosyjską ruletką. Szybko jednak dochodzi do wniosku, że nazwa jest – ze zrozumiałych względów – zupełnie nieadekwatna.
Polska ruletka – myśli – w przeciwieństwie do rosyjskiej polega na tym, że pistolet się dodatkowo zacina. O ile się naturalnie przedtem gdzieś nie zawieruszył.
Krzyk w ciemności
14 lipca, 2011
Jak funkcjonuje pamięć zbiorowa? Kto zarządza jej zasobami? Kto (lub co) decyduje o wymazaniu tego, co wydaje się ważne, co warte jest szacunku, uwagi i zapamiętania? Jak działa skuteczne i chciane (?) zapomnienie?
Urodził się w grudniu 1903 roku, w tym samym mieście, w którym umrze niecałe 65 lat później. Małżeństwo rodziców szybko się rozpadło. Chłopiec pozostał z ojcem w ogarniętym rewolucyjnym bałaganem Meksyku. Ale nie na długo. Po kilku latach jest znów w Nowym Yorku, mieście w którym przeżyje większość życia w tanich hotelach. Przeważnie z matką. A pod koniec zupełnie sam. Wcześnie okrzyknięty literackim geniuszem i twórcą nowego, mrocznego gatunku, porównywany jest ze Scottem-Fitzgeraldem. Porównań nie przyjmuje do wiadomości. Pisze ze sprawnością i wydajnością maszyny do produkcji słów, publikując nieomal połowę dorobku pod pseudonimami.W 1930 roku połyka go na krótko przemysł filmowy. W Los Angeles poślubia córkę zamożnego producenta. Małżeństwo trwa trzy miesiące i kończy się skandalem wiodącym do rozwodu. Hollywood potrafi wybaczyć, że scenarzysta jest gejem, ale po co zaraz paradować nocami w marynarskim mundurku? I opisywać swoje przeżycia w pamiętniku? W 1933roku, po zakończeniu formalności rozwodowych, wraca do Nowego Yorku, tym razem ostatecznie i zamieszkuje w hotelu Marseille, w zajmowanym przez matkę apartamencie nr. 605. Apartament opuści dopiero po jej śmierci w 1957, po to jedynie, aby się przenieść do innego, w jeszcze podlejszym, aczkolwiek chcącym uchodzić za luksusowy, hotelu Franconia. Jest to najdłuższa podróż jaką podejmie: ze sto drugiej, na siedemdziesiątą drugą ulicę. Zatruty nikotyną i alkoholem, przepełniony wstrętem do swej egzystencji i wątpliwościami dotyczącymi wartości tego co robi nie przyjmuje pochlebców. Dowody zainteresowania i wdzięczności przyjmuje z nieufnością i niedowierzaniem. Hołdy filmowców przenoszących na ekran jego kolejne powieści uważa za nieporozumienie. Pije, pisze, pali i coraz rzadziej otwiera drzwi. Napisanego już nie publikuje. Walczy z majakami. Oszczędza. Zbyt ciasne buty sprawią, że zainfekowana rana stopy nie zechce się goić. Amputacja ostatecznie przykuwa go do łóżka. W łóżku pije, pali i pisze. Gdy słynny francuski reżyser, w hołdzie dla uwielbianego autora zdecyduje się na zorganizowanie światowej premiery opartego na jego powieści filmu w Nowym Yorku, nie odpowie nawet na zaproszenie. Krótko później umiera. Pozostawia 27 powieści i zbiorów nowel. W większości przerobionych na znane, słynne i cenione do dzisiaj filmy. Przez całe życie bał się nędzy, gdyby jednak miał spadkobierców, pozostawiłby im ogromny majątek.
Polskie encyklopedie i leksykony nie zauważyły go do dzisiaj.
Przebywając (jedynie i na stałe) w obszarze obowiązywania języka polskiego, można łatwo uzyskać niektóre informacje. A innych (szczególnie gdy zabawa odbywa się w języku innym niż angielski) – już raczej nie. Uzyskane w ten sposób złudzenie łatwego oświecenia może czynić (czasem) bezradnym. Postarajmy się zatem trochę dopomóc. Uzupełnić. Zaczniemy od pana o nazwisku Gero Winkelmann. Kto wie, gdzie skończymy. A zatem w drogę.
Gero Winkelmann urodził się w 1954 roku i nic nie wskazywało na to, że będzie kiedyś medialnym bohaterem. Są ludzie z bez powołania, są też z powołaniem. Gero Winkelmann miał od zawsze dwa. Jako gorliwy wyznawca katolicyzmu w wydaniu, hm, przedsoborowym, pragnął (za wszelką cenę) nawracać zbłąkane owieczki na drogę, którą sam uznał za słuszną. Nic specjalnego. Rzecz w tym, że Gero czuł również powołanie do cielesnego uzdrawiania bliźnich. Realizacja tego ostatniego jest trudna bez posiadania lekarskiego dyplomu. Droga do dyplomu nie jest łatwa, są różne warunki, które trzeba spełnić, słowem: nie każdy może. Gero Winkelman nie mógł, bo wyniki w nauce miał trochę nie tego. A nawet mocno nie tego. Innymi słowy, nieokrzesany człowiek użyłby łatwego kolokwializmu i powiedziałby, że Gero nie mógł, bo był matołem. Może był, może nie był. Jeśli jednak był, to na pewno upartym. Gdy jego niezliczone próby dostania się na medycynę w rodzinnych Niemczech nie zostały zwieńczone sukcesem, Gero wyskrobał wszystkie oszczędności i udał się do Werony, gdzie – po uiszczeniu stosownej opłaty, już po upływie 15 semestrów otrzymał stosowny dyplom. Jako młodzieniec niespełna 40-letni. Do Niemiec wrócił z tarczą, tarcza została (w myśl obowiązującego w unii prawa) zniemczona i Gero mógł rozpocząć – jako nostryfikowany Dr. Italiano – uzdrawianie bliźnich w swej ojczyźnie w myśl zasady, nieważne co i nieważne jak, ważne, aby zgodnie z przekonaniami. Praca nie przynosiła mu jednak należytej satysfakcji, wokół pełno było kolegów dokonujących różnych aborcji, nie wierzących w terapeutyczną skuteczność Ducha Świętego i w ogóle – co było oczywistym skandalem – uznających priorytet innych celów niż duchowe zbawienie pacjenta. Aby coś z tym zrobić, dottore italiano Gero Winkelmann (w międzyczasie używający tytułu lekarza medycyny naturalnej) postanowił założyć rozmaite organizacje. Razem raźniej. Jedna z nich miała ładną nazwę, na początku 2011 roku została jednak przemianowana na Federalny Związek Lekarzy Katolickich. Co nareszcie brzmiało poważnie, ponadregionalnie i nadawało przedsięwzięciu (mimo nader znikomej liczby członków) pozory oficjalnej powagi.
Godzina Gero Winkelmanna wybiła 31 maja 2011 – gdy w imieniu wyżej wzmiankowanego stowarzyszenia ogłosił, że jego członkowie mają zamiar zacząć leczyć gejów z ich „nienaturalnej przypadłości“ przy pomocy skutecznej i wypróbowanej metody jaką jest homeopatia. Ponieważ akurat panowała (stosunkowa) medialna posucha, wiadomość odbiła się echem. Echo dotarło do Polski i zostało wzmocnione przez stosowne, zainteresowane odpowiednim kształtowaniem świadomości czytelniczej, media. Salwa śmiechu, która przetoczyła się przez Europę do Polski nie dotarła. Kulminacją tejże, był ogłoszony 5 czerwca 2011 roku komunikat. Niemiecki Związek Lekarzy Gejów (BSÄ) poinformował opinię publiczną, że jego (całkiem liczni) członkowie opracowali (i mają zamiar stosować) odmienną terapię. Istotą modelu terapeutycznego jest stosowanie psychoterapii i homeopatii w celu leczenia cierpiących na katolicyzm z ich trudno uleczalnego schorzenia.
„Liczba cierpiących jest ogromna“ – stwierdza BSÄ w swoim komunikacie – „nie powinni oni jednak porzucać nadziei na uleczenie“. „Wiadomo nam“ – twierdzi rzecznik BSÄ, berliński lekarz homeopata Andros Neuman – „o wielu przypadkach dotkliwego, trudno uleczalnego katolicyzmu. Ludzie, którzy znaleźli się bez swej winy w tej tragicznej sytuacji, zasługują na naszą pomoc. Kto czuje się chory, nieszczęśliwy, zagubiony, kto cierpi na katolicyzm – powinien się do nas zgłosić, możemy pomóc.“
Metoda Neumana ma ponoć (odpowiednie badania są jeszcze w toku) być skuteczna również w trudno uleczalnych przypadkach protestantyzmu, a nawet islamu.“
—–
Dla znających języki (przeważnie) egzotyczne:
1. Zaczęło się (ang.) – pokrótce
2 . Gero Winkelmann – vita.
3. Medialne echo – przykłady tu, tu i tu.
4. Kontratak cywilizacji śmierci -np tu.
Gej-katolik. Otucha i nadzieja.
6 lipca, 2011
E. Ionesco, „Łysa śpiewaczka“
Małe, ale istotne kalendarium
22 lipca 1992 roku Kongregacja Nauki Wiary, (na czele: kardynał Joseph Ratzinger), ogłosiła dokument, w którym stwierdziła, iż dyskryminacja ze względu na orientacje seksualną nie jest tym samym, co dyskryminacja ze względu na rasę, pochodzenie etniczne itd. jako, że „budzi niepokój moralny”.
29 listopada 2003 roku Kongregacja Nauki Wiary (przewodniczy, a jakże, Joseph Ratzinger) ogłasza dokument potępiający wszelkie próby ustawodawcze „sprzyjające związkom homoseksualnym”. Wprowadzenie w prawie rejestrowanych związków partnerskich dokument przyrównuje do „legalizacji zła”. Jednocześnie zgodnie z dokumentem oczekuje się od wiernych Kościoła katolickiego „przeciwstawienia się zalegalizowaniu prawnemu związków homoseksualnych”.
29 listopada 2005 roku Kongregacja Nauki Wiary (pod przewodnictwem Josepha Ratzingera) ogłosza dokument zakazujący przyjmowania do seminariów osób praktykujących homoseksualizm, wykazujących „głęboko zakorzenione tendencje homoseksualne“ lub wspierają tak zwaną „kulturę gejowską” oraz wyświęcania ich na księży.
W grudniu 2008 roku Stolica Apostolska (kto jest papieżem – wiadomo) zapowiedziała sprzeciw wobec projektowi rezolucji ONZ, wzywającej do zniesienia penalizacji kontaktów homosekualnych.
Kilka urywków z księgi czwartej niezapomnianych „Wyznań“ św. Augustyna.
„ W okresie owych dziewięciu lat, od dziewiętnastego, do dwudziestego ósmego roku życia, zarówno sam byłem uwodzony, jak i innych wodziłem na manowce“ (1. IV.)
„W owych latach, właśnie wtedy, gdy zacząłem nauczać w mieście, w którym się urodziłem, miałem bardzo bliskiego przyjaciela. Wiele nas łączyło: mieliśmy wspólne zainteresowania, a byliśmy też rówieśnikami, obaj w kwiecie młodości. Razem dorastaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, wspólnie się bawiliśmy. Ale i to nie była – zarówno w dzieciństwie, jak i później – taka przyjaźń, jaką można nazwać prawdziwą. (…) Ale ponieważ wyłoniła się ze wspólnych umiłowań, była bardzo błoga. Chłopiec ten nigdy nie był ani mocno, ani głęboko zakorzeniony w prawdziwej wierze, a ja go jeszcze od niej odciągałem ku zgubnym przesądom. To wyciskało łzy z oczu mojej matce. Dorósłszy do lat męskich błądził razem ze mną, a ja bez niego czułem się zupełnie zagubiony“ (4.IV)
„Po kilku dniach, gdy ja właśnie byłem nieobecny, wróciła mu gorączka i umarł. Wtedy ból zamroczył moje serce. Na cokolwiek patrzyłem, wszędzie widziałem tylko śmierć. Rodzinne miasto stało się dla mnie czymś niemożliwym do zniesienia, dom rodzinny – samym nieszczęściem. Wszystko, co przedtem było nam obu wspólne, teraz, bez niego, zmieniło się w straszną mękę. Wszędzie go szukały moje oczy, a nigdzie go nie było. Wszystkie miejsca, gdzie dawniej bywaliśmy razem, były mi nienawistne przez to, że go tam nie było, że mi te miejsca nie mogły zapowiadać: Zaraz przyjdzie! – jak to było wtedy, gdy na niego czekałem, kiedy żył. I stałem się sam dla siebie wielkim problemem. Pytałem mą duszę, dlaczego jest smutna, dlaczego mnie dręczy, a ona nie potrafiła mi na to odpowiedzieć. Gdy mówiłem: „Ufaj Bogu!“ – też mi nie była posłuszna. I miała w tym rację, bo prawdziwszy i więcej wart był ten ukochany człowiek, którego utraciła, niż mgliste widmo, w jakim kazałem jej pokładać nadzieję. Koiły mnie tylko łzy, które stały się największym po owym przyjacielu ukochaniem mej duszy. „(4.IV.)
„Tak to wówczas ze mną było. Gorzko płakałem i powoli uciszałem się w smutku. Byłem tak nieszczęśliwy, a jednak bardziej kochałem moje nędzne życie niż owego przyjaciela. (…) Myślę, że im bardziej go kochałem, z tym większą nienawiścią i trwogą myślałem o najokrutniejszej nieprzyjaciółce, śmierci, która mi go zabrała. (6.IV.)”
„Jakiż to obłęd kochać człowieka! (…) A ja właśnie w takim byłem stanie, żyłem w gorączce, jęczałem, płakałem, wiłem się w udręce. Dusza moja, rozdarta i skrwawiona, była dla mnie brzemieniem. Znużyła się człowiekiem, który ją dźwigał. A nie znajdowałem miejsca, gdzie mógłbym ją złożyć i ukoić. Nie było dla mnie ukojenia ani w pięknych gajach, ani wśród zabaw i śpiewu, ani w wonnych ogrodach, ani w ucztach, ani w rozkoszach łoża, ani w książkach i wierszach. Wszystko mnie odpychało, nawet samo światło dzienne. Wszystko, co nie było tym, czym on był kiedyś, podłe było dla mnie i nienawistne – wszystko oprócz łez i jęku.“ (7.IV.)
„Bo czyż nie dlatego właśnie tamten ból zdołał mnie tak łatwo dosięgnąć i tak łatwo przeniknąć, że rozlałem duszę moją jak wodę na piasku, kochając istotę śmiertelną, jakby nigdy nie miała umrzeć? (…) rozmawialiśmy, śmialiśmy się w gronie przyjaciół, świadczyliśmy sobie drobne przysługi. Razem czytaliśmy pięknie napisane książki, razem żartowaliśmy, razem zachowywaliśmy powagę. Czasem spieraliśmy się ze sobą, bez nienawiści, tak jakby człowiek mógł sam z sobą się spierać, a te rzadkie spory były przyprawą dla panującej między nami niemal zawsze zgody. (…) A gdy kogoś z nas brakowało, bardzo tęskniliśmy za nim. Takimi to właśnie znakami, wyłaniającymi się z serc, które się wzajemnie kochają, amlującymi się na twarzy i byłyszczącymi w oczach, dźwięczącymi w mowie, przejawiającymi się w najróżniejszych gestach serdecznych, przyjaźń się coraz bardziej rozpala, a jej płomieź może stopić wiele dusz w jedność.” (8.IV.)
„Właśnie to kochamy w przyjaciołach, a kochamy aż tak bardzo, że człowiek czuje się winny, jeśli miłości nie odwzajemnia miłością.” (9.IV.)
„Wyznania“ św. Augustyna, mimo że zawierają sporą dawkę homoerotyzmu i (będący wyjątkiem w literaturze) przejmujący opis smutku ogarniającego autora po tragicznym końcu związku partnerskiego, nigdy nie trafiły na indeks publikacji zakazanych przez kościół. Wręcz przeciwnie. Co powinno geja-katolika (mimo chwilowych zawirowań i absurdalnych fobii dyrekcji watykańskiego przedsiębiorstwa) napawać otuchą i nadzieją.
____
Wszystkie fragmenty „Wyznań” pochodzą z: Sw. Augustyn, Wyznania. Przełożył, opatrzył posłowiem i kalendarium Zygmunt Kubiak. Wydanie III poprawione. Instytut Wydawniczy PAX, W-wa 1987Real life
3 lipca, 2011
Od kilku dni nie padało. Upał był nie do wytrzymania. Doradcy i opiekunowie pocili się. Skryba ciężko oddychał i co chwilę przerywał pisanie, aby obetrzeć brudnym rękawem pot z czoła. Tunika młodego księcia była mimo to nieskazitelnie biała.
– A teraz – przypomniał doradca – jego wysokość powinien powiedzieć: „ Proś mnie o co zechcesz, spełnię każde Twoje życzenie“.
– Proś mnie o co zechcesz – powiedział książę – A spełnię każde Twoje życzenie.
– A ty – doradca zwrócił się do leżącego na ziemi żebraka – musisz teraz odpowiedzieć: „Odsuń się, zasłaniasz mi słońce“
Żebrak poruszył się niespokojnie. Przez chwilę milczał.
– Poproszę w takim razie o trzy, nie, lepiej cztery talenty srebra – wykrztusił.
– Źle – powiedział doradca – nie tak się umawialiśmy.
– I domek z widokiem na zatokę – dorzucił żebrak – i dwóch niewolników. I konia, albo chociaż osła.
– Wychłostać – uciął doradca, i zwracając się do Aleksandra dodał – Wasza Wysokość wybaczy, mamy małe problemy natury organizacyjnej.
– To może, w takim razie, tylko osła? – zaproponował żebrak.
– Pisz – zniecierpliwiony doradca zwrócił się do skryby – dyktuję: „ a wówczas Diogenes podniósł głowę, spojrzał na Aleksandra i poprosił, aby ten trochę się przesunął, bo zasłania mu słońce“. Zapisałeś?
– Zapisałem – posłusznie wymamrotał skryba.
Niewielki orszak ruszył dalej w stronę pobliskiego portu. Nagrzane powietrze drgało, nadzieja na łyk chłodnego napoju w pobliskiej tawernie sprawiała, że idący mimowolnie przyśpieszali kroku. Z poza ich pleców dobiegały coraz cichsze wrzaski tłuczonego kijami żebraka.