Owłosienie łonowe pawianów

3 listopada, 2011

Kropotkin, wiedziony przemożną chęcią napisania bardzo krótkiego, apolitycznego tekstu, którego treść nie pozostawałaby w żadnym, ale to w żadnym związku z wieńczącym ją tytułem, postanowił ulec pokusie.

Rzyńskość.

29 września, 2011

Kropotkinowi śniło się, że się obudził. Ale nie tak zwyczajnie, jak co dzień. Kropotkin obudził się z ciemnym kolorem skóry. Bardzo ciemnym.
Odmienna od dotychczasowej karnacja była, mimo panującego półmroku, wyraźnie w łazienkowym lustrze widoczna. Zęby wydawały się o wiele bielsze. Podobnie jak białka oczu. Ładne rzeczy, pomyślał. Ładne rzeczy. Stojący na parapecie okna odbiornik wypluwał prognozę pogody. Wiatry zmienne, zachmurzenie duże. Niewykluczone przelotne mżawki.

Podczas śniadania uważnie obserwował współdomowników. Zachowywali się, jakby nic nie zaszło. Co było niepokojące. Dzieci nie zadawały wcale głupich pytań (czy my teraz będziemy Mulatami?), a żona powstrzymała się od czytelnych aluzji w trakcie nalewania parującej czekolady. Dzielna kobieta.
Również napotkany na schodach sąsiad (dzieńdbry, dzieńdbry) zachował się taktownie i udał, że nic się nie stało. Reakcje pasażerów tramwaju wiozącego Kropotkina do pracy utrzymywały się w granicach normy. Ci, którzy się zawsze pchali i poszturchiwali innych, pchali się i poszturchiwali. Nic specjalnego.

Po przybyciu do miejsca pracy doszło jednak do małego zgrzytu. Przełożony, do którego gabinetu Kropotkin został, natychmiast po przybyciu, zawezwany, długo i intensywnie wpatrywał się w kropotkinowe oblicze.
– Oczekują nas pewne zmiany – wykrztusił.
– Zmiany?
– Tak – potwierdził skwapliwie przełożony – zmiany natury organizacyjnej.
Zapadło milczenie. Nie słychać było nawet bzykania zazwyczaj bzykającej w takich okolicznościach muchy.
– Będę z panem szczery – oznajmił wreszcie przełożony, a Kropotkin pomyślał to, co myślimy, gdy ktoś oznajmia, że będzie z nami szczery – oczekuje nas redukcja etatów. Pan w zasadzie, że tak powiem, zrobił już u nas swoje. A ponieważ – zawiesił głos – ktoś musi odejść, to, prawda, pan rozumie.

Kropotkin nie był pewien, czy zrozumiał. Na wszelki wypadek podniósł się z krzesła, ukłonił i ruszył do wyjścia. Nikt go nie zatrzymał. Po chwili był już na ulicy. Rozejrzał się i ruszył przed siebie. W stronę znajdującego się nieopodal przystanku. Jak zwykle, zamiast dołączyć do gromadki czekających pod wiatą, wybrał samotne wpatrywanie się w okładki książek wyłożonych w oknie wystawowym pobliskiego antykwariatu. Tytuł jednej z nich natychmiast przykuł jego uwagę. „O krukach i ludziach“ Poszarzałą, niegdyś białą obwolutę zdobił rysunek czarnego ptaka z charakterystycznym dziobem. Nazwisko autora zostało zaczernione grubym mazakiem. Mżawka powoli przechodziła w coraz intensywniejszą ulewę.

„Palenie tytoniu jest surowo zabronione zarówno w wagonach, jak i na należących do przewoźnika stacjach. W związku z powyższym, każda osoba łamiąca ten zakaz zostanie ukarana grzywną o wysokości do 40 szylingów. W przypadku uporczywego łamania powyższego zakazu mimo ostrzeżenia udzielonego przez odpowiedzialnego pracownika, palący zostanie, oprócz nałożonej kary pieniężnej, usunięty natychmiast – lub jeśli pociąg jest w ruchu, przy najbliższej okazji – z pociągu lub stacji.“*

Drakoński przepis obowiązywał w brytyjskich pociągach od początku ich istnienia. Cytowany akapit pochodzi z regulaminu Towarzystwa Kolei Londyńskich i Południowo-Zachodnich (London & South-Western Railways) z 1845. Przepis nie był całkiem pozbawiony cech ludzkich, w końcu z wyrzuceniem palącego z pociągu czekano dobrotliwie, aż ten się zatrzyma. Z drugiej strony: jeśli uświadomimy sobie, że tygodniowa płaca konduktora L&SWR wynosiła wówczas 16 szylingów (a konduktorzy nie należeli do najniżej opłacanych pracowników), to staje się jasne, że zapalenie papierosa w pociągu związane było dla człowieka utrzymującego się z pracy najemnej, z groźbą finansowej ruiny. Czyli jednak nieludzkie.
Ten typowy dla bezlitosnego kapitalizmu epoki wiktoriańskiej i (co tu dużo mówić) skandaliczny stan rzeczy utrzymał się aż do końca lat sześćdziesiątych XIX stulecia. Przedsiębiorstwa przewozowe, mimo powszechnego jęku tzw. opinii publicznej, trwały uparcie w swej arogancji i nie zamierzały ustąpić ani o krok. Publicyści apelowali na zmianę do obywatelskiej postawy, sumienia i poczucia humoru niedobrych  kapitalistów, prosząc o umiar, wyrozumiałość i więcej troski o dobrostan podróżującego bliźniego. Groch o ścianę.

Szczęśliwym trafem nad niedolą podróżnych postanowili (wreszcie) pochylić się politycy. W 1868 roku sprawą zajął się ostatecznie parlament. Rezultatem był uchwalony w tym samym roku (po ożywionej debacie, w której jedni byli za, a inni jeszcze bardziej za) tzw. Railways Act, prawo, którego paragraf 20. zmuszał towarzystwa kolejowe do kierowania się dobrem oraz  komfortem pasażerów i zezwolenia tymże na palenie tytoniu w pociągach.

– A mówią – pomyślał Kropotkin – że nie ma postępu. I że politycy, lekceważąc frywolnie podstawowe zasady demokracji reprezentatywnej, zajmują się coraz częściej, najprawdopodobniej z bezsilności w obliczu innych, nierozwiązywalnych problemów, zbędnym regulowaniem tego, jak obywatel ma żyć. Jakże niesłusznie, jakże niesłusznie.

——-
*Smoking is strictly prohibited both in the carriages, and in the company’s stations. Every person smoking in a carriage or station is hereby subjected to a penalty not exceeding forty shillings; and every person persisting in smoking in a carriage or station, after being warned to desist by the Guard in charge of the train, or any officer of the company, shall, in addition to incurring a penalty not exceeding forty shillings be immediately, or, if travelling, at the first opportunity, be removed from the Company’s premises.’
(Tekst w oryginale, specjalnie dla wielbicieli języka zakazów i nakazów)

Kiedy Kropotkin, wówczas jeszcze całkiem mały, po raz pierwszy zobaczył Winnetou, nie wiedział jeszcze, że były francuski komandos, doświadczony w mordowaniu wieśniaków w Indochinach i strzelaniu do tłumu w Algerii pędzi na niemieckim koniu poprzez chorwacki krajobraz. W peruce. Winnetou pojawił się w życiu małego Kropotkina jeszcze dwa razy, aby wreszcie, osłaniając własną piersią sympatycznego, amerykańskiego alkoholika (z zamiłowaniem do bardzo małych dziewczynek), umrzeć bohaterską śmiercią w istniejącej jeszcze wówczas Jugosławii. Tego wieczoru, wstrząśnięty do głębi, mały Kropotkin płakał. Ale tak, aby nikt nie widział.

Wkrótce po tym tragicznym wydarzeniu Winnetou pojawił się na ekranie i w życiu małego Kropotkina ponownie. W kolejnym filmie. Jakby nigdy nic. Mały Kropotkin był wpierw wstrząśnięty, a potem ogarnął go niesmak. Jeszcze nie wiedział, że to co wówczas odczuwał, to początek cynizmu.

Ot, przypadek jakich wiele. Les illusiones perdues.

Potem nadeszły inne książki i inne filmy. Ale nigdy nie miało już być tak jak za pierwszym razem. Nigdy. Gdy Kropotkin przygotowywał się do matury, Old Shatterhand, który trzy dni wcześniej ukończył 54 lata, przewrócił się na rogu Lexington Avenue i 61 Ulicy, aby już nigdy nie powstać. Był osamotniony, zapomniany i zadłużony, a ponieważ nie miał przy sobie żadnego dowodu tożsamości, jego zwłoki wylądowały w kostnicy dla niezidentyfikowanych bezdomnych. Kropotkin, wówczas świeżo upieczony maturzysta, nawet się o tym nie dowiedział. Gdyby się dowiedział, specjalnie by go to pewnie nie poruszyło. Był już gdzie indziej.

Kilka lat później okazało się, że na rogu Lexington Avenue i 61 Ulicy nie ma nic ciekawego do zobaczenia. Jedynie kilka kroków od przytłaczającego luksusu 5th, Madison i Park Avenue, rzut beretem od Central Park – a zabudowa nieomal jak w Rzeszowie lub Kielcach.

Les illusiones perdues.  Nie, „Zamek“ Franza Kafki nie jest podręcznikiem ślusarstwa.

Pewnego poranka Kropotkin obudził się jako ktoś inny. A w zasadzie odwrotnie: ktoś inny obudził się jako Kropotkin. To znaczy, Kropotkin wiedział co prawda, że obudził się jako Kropotkin, ale z drugiej strony wiedział również, że nie zasnął jako Kropotkin. Nie miał pojęcia jako kto zasnął, ale jako Kropotkin na pewno nie.

Sytuacja była kłopotliwa. Kropotkin, wiedząc, że ludzie znajdujący się w kłopotliwej sytuacji rozglądają się niepewnie, rozejrzał się niepewnie. Otaczające go mieszkanie było mieszkaniem Kropotkina, nad komodą wisiało zdjęcie przedstawiające chłopczyka w ciemnym ubranku: ani chybi mały Kropotkin. Na poręczy spoczywały spodnie Kropotkina, obok, na podłodze, leżała niedbale rzucona kamizelka.

Wiedziony niedobrym przeczuciem wstał i zbliżył się na palcach do komody. Wziął do ręki portfel i zajrzał do środka. Paszport. W paszporcie wystawionym na nazwisko Kropotkina dostrzegł własne zdjęcie. Jak oni to zrobili, pomyślał gorączkowo, jak oni to zrobili?

Kropotkin, przeświadczony że beznadziejna w zasadzie sytuacja wymaga komentarza, rozpaczliwie szukał w głowie odpowiednich słów.

– Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie – wyszeptał.

    Nie trzeba było nawet długo czekać. Przypuszczenie, że to chyba nie są odpowiednie słowa, szybko zamieniło się w pewność.

    Zza ściany, dzielącej mieszkanie od tego co było za ścianą, dobiegał odgłos tykającego zegara.

    Bez dogmata

    5 stycznia, 2011

    Kropotkin, zbudziwszy się w środku nocy, ze zgrozą stwierdził, że u jego boku leży jakaś obca kobieta.
    – Kim pani jest!? – zawołał przerażony. Należy zaznaczyć, że wołał przytłumionym głosem ze względu na późną porę i ewentualnych sąsiadów.
    – Idiota – mruknęła przez sen żona Kropotkina. I przewróciła się na drugi bok.
    Kropotkin, zdumiony trafnością tego lapidarnego sądu, długo jeszcze leżał w ciemnościach i rozważał wszystkie „za” i „przeciw”.

    Szczęśliwego Nowego Roku

    31 grudnia, 2010

    Dziwne życzenia, pomyślał Kropotkin. Czy to takie istotne, aby rok był szczęśliwy? Powtarzamy formułkę w rozlicznych krajach, dziesiątkach języków, zyliony razy, Życzymy szczęśliwego nowego roku, w domyśle ufając, że obdarowany przez nas życzeniami osobnik zrozumie, że szczęśliwy to ma być on, a nie rok. Ale tak naprawdę, zastanawiał się dalej Kropotkin, jest to myślenie magiczne. Tak naprawdę ufamy w skrytości ducha, że jeśli będziemy życzyli bliźniemu nie szczęścia w nowym roku, lecz roku szczęśliwego, to z tej niesprecyzowanej rocznej szczęśliwości coś także dla nas skapnie.

    Kropotkin zgrabnie przeskoczył przez zaspę i kontynuował mozolny marsz przez przeważnie zaśnieżone, a często nawet oblodzone ulice wieczornego miasta. Pojedyncze wybuchy petard płoszyły konie dorożkarskie, furmani klęli jak szewcy, owinięte w futra panie czepiały się rozpaczliwie mankietów palt osób towarzyszących. Do końca roku pozostało kilka godzin.

    A w zasadzie, pomyślał, minione doświadczenia powinny nas nauczyć, że słowo raczej nie staje się ciałem. Od stuleci życzymy sobie szczęśliwego nowego roku, a potem wybuchają zarazy, wojny tudzież wulkany, spadają samoloty z prezydentami, wybory wygrywają nielubiane partie, w stawach łupie, wyrostek robaczkowy dokucza i drożeje prąd elektryczny. My jednak, doświadczani niezmiennie przez los, życzymy sobie i innym naiwnie, dalej i bez zmian tego samego. Szczęśliwego. Wzbraniając się przed przyjęciem do wiadomości, że nieuniknione tak czy inaczej nadejdzie. Bo zawsze nadchodziło.

    Kropotkin stanął przed wejściem do kamienicy, wysupłał z kieszeni kożucha klucz i po chwili rozpoczął mozolną wspinaczkę po nieskazitelnie wypastowanych przez baronową Sołowiow schodach. Już dawno zauważył, że nikt tak ładnie i starannie nie pastuje schodów jak zdeklasowane arystokratki. Baronowa nie była wyjątkiem. W mieszkaniu sędziostwa grał patefon, Kropotkin przystanął na półpiętrze i przysłuchiwał się stłumionym dźwiękom. Melodia wydawała mu się znajoma. Stał i słuchał, a melodia nie przestała się wydawać. Z drugiej strony, z tego wydawania się nic nie wynikało. W sensie kompozytora lub tytułu. Westchnął.

    Gdy tak wzdychał i stał, stał i wzdychał, z dołu dobiegł odgłos otwieranej bramy i zbliżających się ciężkich, zmęczonych kroków. Po chwili, na podeście parteru pojawił się cień, a za cieniem Brodsky. Brodsky nie poprzestał na pojawieniu się i z godną podziwu konsekwencją kontynuował wchodzenie po schodach. Głowę miał spuszczoną. Po chwili osiągnął półpiętro, bez słowa wyminął Kropotkina i poczłapał dalej, zmierzając najwidoczniej do swej nory na poddaszu. Pod pachą niósł wyświechtaną teczkę, przez ramię przerzucił zwinięty zgrabnie powróz.

    – Szczęśliwego Nowego Roku – wyrwało się radośnie Kropotkinowi

    – Śliwego – odburknął Brodsky.

    Patrzcie Państwo, pomyślał Kroptkin, jaki nieuprzejmy.

    Nie, nie wszystko co z pozoru wydaje się idiotyzmem, musi nim również być. Czasem rzecz jest bardziej skomplikowana niż to się z początku wydaje.

    Powtarzaną do znudzenia maksymę „czas to pieniądz” wypowiedział jako pierwszy (po angielsku) Benjamin Franklin w 1748 roku. Tak, tak, ten Benjamin Franklin. Nieważne z jakiej okazji i komu to powiedział, nie będziemy się rozdrabniać. Kto ma ochotę, niech sprawdzi. Efektowny komunał wczepił się zębami i pazurami w korę mózgową następnych pokoleń, podobno byli nawet tacy, którzy naiwnie sądzili, że to prawda.

    Otóż nie. Powiedzmy sobie uczciwie: czas i pieniądz to zupełnie odmienne zjawiska. Przekona się o tym każdy, kto ufając obiegowej mądrości spróbuje używać ich zamiennie. Np. oferując jako ekwiwalent zapłaty za dowolne dobra doczesne dowolną ilość czasu. Trywialne, ale przekonuje. Czasu nikt (jako środka płatniczego) nie chce. Z drugiej strony, za naiwne uznać należy próby przyjemnego spędzenia określonej kwoty. Wydać można. Spędzić nie. Nie da się i już. W sugestii, że powiedzenia nie należy brać dosłownie – chyba coś jest.

    Gdy zeskrobiemy z komunału warstewkę sreberka, ukaże się jednak druga, o wiele bardziej interesująca warstwa. Zarówno w przypadku czasu jak i pieniądza istnieją (przynajmniej od momentu wymyślenia FIAT-money) poważne wątpliwości dotyczące ich rzeczywistego istnienia. Zdefiniować też trudno, powszechnie obowiązującej i jednoznacznej definicji pieniądza (wbrew pozorom) nie posiadamy. Z czasem jest raczej podobnie. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku, mimo sążnistych bibliotecznych zwałów, nie rozumiemy istoty zjawiska. Nadal aktualna pozostaje bezradność wyrażona przez św. Augustyna w jego Confessiones: „Czas, czym jest czas? Gdy mnie nikt nie pyta – wiem. Gdy próbuję wyjaśnić temu, który mnie pyta – nie wiem.”

    Kropotkin, wpadłwszy w poważne tarapaty, odkrywa że brak pieniędzy nie przekłada się automatycznie na brak czasu. Wspominając miniony finansowy dobrobyt próbuje pożyczyć kilka spokojnych chwil od licznych niegdyś przyjaciół. Nie jest to proste, co utwierdza go w przekonaniu, że również powiedzenie „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” można o kant. Rozbić.

    Krzepiąca myśl

    8 stycznia, 2010

    Seth Godin, formułując swe nader powabne ogólne prawo ewolucji mediów , idzie na skróty przez trawnik. Ale dochodzi do ciekawych wniosków. Sprawa wygląda według niego (w przybliżeniu) mniej więcej tak:

    1. Technicy wymyślają i uruchamiają.
    2. Technicy obdarzeni zmysłem estetycznym doskonalą,  podnosząc przy tym poziom.
    3. Artyści przejmują medium od techników.
    4. Księgowi przejmują od artystów
    5. Biurokraci zajeżdżają medium na śmierć, lądując ostatecznie w (nudnym) banale.

    Godin nie widzi możliwości wyrwania się z tego zaklętego kręgu. Widzi ten schemat w przeszłości (malarstwo olejne) , teraźniejszości (telewizja) i jest przekonany, że los ten oczekuje również to, co dobre w sieci.

    Kropotkin nie podziela poglądu Godina. Zarówno plotka jak i pomówienie od tysięcy lat znajdują się od początku w ręku artystów gatunku. I nic na to nie wskazuje, aby coś się miało pod tym względem zmienić. Jest to krzepiąca myśl – myśli – chyba, że uznamy iż jest to wyjątek potwierdzający regułę.

    Zaśnieżony (adekwatnie do pory roku) krajobraz powinien działać kojąco. Nie działa. Kropotkin siedzi przy biurku pogrążony w ponurej zadumie. To, co spisane, nabiera mocy. Tylko to. Przed Kropotkinem leży kartka papieru i prowokuje niepokalaną czystością. Niekończąca się lista niezrealizowanych zamierzchłych planów wisi nad Kropotkinem i domaga się uzupełnienia o nowe, niezużyte jeszcze, w pewien sposób dziewicze zamierzenia.

    Z drugiej strony: ileż to razy dobre postanowienia noworoczne zamieniały się (niepostrzeżenie) po upływie kilku dni w pobożne życzenia? Z przygnębieniem stwierdza, że realizacja dobrych postanowień skazana jest – zgodnie z nieznanym jeszcze prawem natury – na porażkę. Sromotną klęskę, która nadejdzie z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością.

    Postanawia zatem w nowym roku udawać się później na spoczynek i wstawać zdecydowanie później. Unikać sportu i stronić od ruchu na świeżym powietrzu. Palić i pić dzielnie, odżywiając się przy tym konsekwentnie niezdrowo. Więcej tłuszczu i węglowodanów, za to mniej owoców i warzyw – notuje na kartce. Mniej czytać, a jeśli się nie uda, unikać przynajmniej pozycji wymagających intelektualnego wysiłku, koncentrując się na twórczości łatwej, trywialnej i mało wymagającej. Zacząć wreszcie regularnie oglądać telewizję. Wrzeszczeć na bliskich, stronić od instrumentów muzycznych, zaniedbać naukę języków obcych. Spóźniać się z regularnością szwajcarskiego zegarka.

    Po upływie kwadransa lista jest gotowa. Kropotkin przypatruje się jej z rosnącą ufnością. Powinno się nie udać. Statystyka jest tym razem po jego stronie.

    Grypa. Zaufajmy fachowcom.

    11 grudnia, 2009

    Gdy tylko na horyzoncie zaczyna się majaczyć mniej lub bardziej odległe widmo epidemii, albo co gorsza pandemii, wybija godzina wizjonerów, fałszywych proroków i wszelkiej maści szarlatanów. Pojawiają się domorośli znawcy epidemiologii walczący o lepsze z samorodnymi talentami medycznymi. Siewcy strachu usiłują przekrzyczeć znawców pewnych metod leczenia opartych na najdzikszych spekulacjach zakorzenionych w zasłyszanych, aczkolwiek niekoniecznie zrozumianych mądrościach – swoboda interpretacji jest przy tym raczej regułą niż wyjątkiem. Ilość tych którzy wiedzą (lub sądzą że wiedzą), przewyższa ilość tych, którzy tylko przypuszczają. Jedych i drugich cechuje skłonność do sądów kategorycznych, nadmiernej pewności siebie i niezłomnego przekonania o słuszności własnych poglądów, przekonania wynikającego przeważnie z twórczej interpretacji wiadomości pochodzących z drugiej lub trzeciej ręki.

    Racjonalne myślenie oparte na wiedzy fachowej znajduje mniej zwolenników niż najdziksze spekulacje ćwierćfachowców i brylujących autodydaktycznie zdobytą wiedzą doradców-samozwańców. Trudno, doprawdy trudno dociec źródeł tego masowego fenomenu.

    Kropotkin nie może powstrzymać się od zdziwienia. Przecież wystarczyłoby zaufać fachowcom, ludziom z wieloletnim doświadczeniem i zdobytą mozolnie wiedzą medyczną. I kierować się ich zaleceniami ufając, że wiedzą co czynią, że udzielane przez nich wskazówki oparte są na solidnym, ba naukowym,  fundamencie. Gromadzona pracowicie przez dwa i pół tysiąca lat wiedza medyczna zasługuje przecież na większe zaufanie. Nieprawdaż?

    Kropotkin nic z tego wszystkiego nie rozumie. Nic.  Obecna sytuacja nie jest wszakże całkiem nowa. Gdy w 1918 roku wybuchła epidemia Hiszpanki było podobnie. Na szczęście w porę zwrócono się po wskazówki i porady również do fachowców. I ci potrafili się wypowiedzieć w sposób logiczny, trzeźwy, a mimo to zrozumiały. Wystarczyło tylko grzecznie poprosić i można było otrzymać sensowną poradę.  Na przykład niejakiego Dr. med. R.C. Clarcka na łamach „The News of the World“:

    „Wash inside of nose with soap and water each night and morning. Force yourself to sneeze night and morning, then breathe deeply. Do not wear a muffler. Take sharp walks regularly and walk home from work. Eat plenty of porridge.”

    Flu prevention suggestions of R.C. Clarck MD published in The News of the World from November 3, 1918

    Wróżba. Swoboda interpretacji (3)

    27 października, 2009

    Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o jakże potrzebnej usłudze prężenia firan (tanio, szybko, sprawnie). Nad notariuszem. Pod urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

    Madame Woroncowa.

    Medium. Wróżka

    IV piętro. Dzwonić 2 razy.

    Kropotin nie posiadał się ze zdumienia.

    -A taki porządny dom – mruknął pod nosem – kto by pomyślał.

    -Wprowadziła się wczoraj – głos za plecami Kropotkina był młodzieńczy,  z drugiej strony jednak ni to syczący, ni zachrypnięty. Właściciel głosu ubrany był na czarno. Prawie młokos. Na głowie miał zdeformowany kapelusz, na twarzy dzioby po ospie. W kieszeni palta zwinięta w rulon gazeta.

    -Czy my się znamy?- zapytał Kropotkin

    -Nie sądzę – powiedział dziobaty – pozwoli Pan (tu uchylił kapelusza pokazując kruczoczarną czuprynę) – moje nazwisko Szwarcbard. Samuel Izakowicz Szwarcbard.

    I chciał najwidocznie jeszcze coś dodać, ale jego słowa zagłuszył łomot, który nagle rozległ się po drugiej stronie zamkniętych drzwi. Coś ciężkiego spadało ze schodów.

    Wróżba. Swoboda interpretacji (2)

    21 października, 2009

    Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o repasacji pończoch (tanio, szybko, sprawnie). Pod notariuszem. Nad urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

    Madame Woroncowa.
    Medium. Wróżka
    III piętro. Pukać 2 razy.

    Kropotkin, dumny ze swego sceptycyzmu, postanowił zignorować. W sieni pachniało myszami i zupą grzybową. W jaki sposób znalazł się na podeście trzeciego piętra – było dlań niepojęte. Zapukał. Madame Woroncowa ubrana była w surdut z pagonami. Na szyi miała sznur korali, w lewym oczodole monokl z pękniętym szkłem, a na kolanach kota. Wzrok rozmarzony, głos cichy, łagodny.

    -Jest pan zainteresowany swą przyszłością – szepnęła.

    Kropotkin, zdumiony trafnością spostrzeżenia, przytaknął.

    – Życzy pan sobie przepowiedni zadowalającej, czy też zgodnej z prawdą?

    – Nie rozumiem – wybąkał Kropotkin. I zamilkł. Pytanie, w przeciwieństwie do odpowiedzi, nie było zbyt trudne.

    – No, chyba zgodnie z prawdą – odparł po krótkim ale intensywnym namyśle – chciałbym wiedzieć co mnie spotka.

    – W takim razie muszę prosić o uregulowanie należności z góry.

    Kropotkin uregulował, a Madame Woroncowa rozłożyła karty. Mag leżał pomiędzy wisielcem a wizerunkiem słońca.

    – Niepotrzebnie się pan martwi –powiedziała – żona nie zdradza pana z tenorem Taszewskim. Już nie. Na Pana miejscu zainteresowałabym się raczej Szlomą Szwarzbardem. Chociaż – chwileczkę – nie ma powodów do paniki. Szczęśliwym trafem nie ma Pan na imię Szymon. Kłopoty finansowe są przejściowe. Znajdą swe rozwiązanie pod koniec października. Proszę jednak uważać na automobile. Pański wspólnik, co za człowiek, co za człowiek, umrze w niedługim czasie na apopleksję. Jak Pan zatem widzi – same dobre nowiny. Pańskie zdrowie nie powinno stanowić powodu do niepokoju, ból w kolanie minie z nastaniem mrozów. Proszę trzymać się z daleka od gier hazardowych i pożyczek skarbowych. Dolegliwości Jelizawiety Hektorownej nie miną. Będą się nasilać w miarę upływu czasu i będzie miała dla Pana coraz mniej czasu. Na pańskim miejscu zakończyłabym tę znajomość.

    Kropotkin wstał i bez słowa pożegnania skierował się ku wyjściu. W przedpokoju ubrał palto i kapelusz, po czym opuścił mieszkanie. Na podeście pierwszego piętra potknął się i spadł z hukiem ze schodów tłukąc binokle, a następnie łamiąc prawą nogę, nadgarstek i dwa żebra. Leżał na kamiennej posadzce sieni. Nie czuł bólu. Spoza drzwi pobliskiego mieszkania dobiegał dźwięk patefonu, a potem zachrypnięty męski głos powiedział głośno i wyraźnie: „A z Kairu znów dzwonił Agardi Metrowitch, coś tam z dzieciakiem, czy ktoś może przekazać Helenie tę wiadomość?”.

    A potem już była tylko ciemność i cisza.

    Wróżba. Swoboda interpretacji.

    19 października, 2009

    Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o repasacji pończoch (tanio, szybko, sprawnie). Pod notariuszem. Nad urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

    Madame Woroncowa.
    Medium. Wróżka
    II piętro. Pukać 3 razy.

    Kropotkin, dumny ze swego sceptycyzmu, postanowił zignorować. W sieni pachniało pastą do butów i kapuśniakiem. W jaki sposób znalazł się na podeście drugiego piętra – było dlań niepojęte. Zapukał. Madame Woroncowa ubrana była w suknię nieokreślonego koloru. Na szyi miała sznur pereł przypominających prawdziwe, a na kolanach zupełnie prawdziwego kota. Wzrok badawczy, przenikliwy.

    -Jest pan zainteresowany swą przyszłością – zawyrokowała.

    Kropotkin, zdumiony trafnością spostrzeżenia, przytaknął.

    – Życzy pan sobie przepowiedni zadowalającej, czy też zgodnej z prawdą?

    – Nie rozumiem – wybąkał Kropotkin. I zamilkł. Pytanie, w przeciwieństwie do odpowiedzi, nie było trudne.

    – No, chyba zgodnie z prawdą – odparł po krótkim ale intensywnym namyśle – chciałbym wiedzieć co mnie spotka.

    – W takim razie muszę prosić o uregulowanie należności z góry.

    Kropotkin uregulował, a Madame Woroncowa rozłożyła karty.

    – Niepotrzebnie się pan martwi –powiedziała – żona nie zdradza pana z tym podejrzanym indywiduum Schwarzbardem. Pozostając w zupełnie zadowalającym obie strony związku z tenorem Taszewskim, nie ma najmniejszych ku temu powodów. Również trudnościami finansowymi nie powinien pan się zbytnio przejmować. Ani też nieuczciwym wspólnikiem. Naturalnie, że jest nieuczciwy. Szkopuł jednak w tym – tu madame zawiesiła głos – że nie ma to najmniejszego znaczenia. Najmniejszego. Z kart wynika, że wkrótce przydarzy się panu poważny wypadek. Gdyby jednak udało się Panu go jakimś cudem uniknąć, umrze Pan w przeciągu najbliższych dwóch miesięcy na apopleksję. Tak że ruina pańska, aczkolwiek nieunikniona, nie powinna Pana martwić. I proszę się nie kłopotać, że pozostawi pan rodzinę z długami i bez środków do życia. Nie ma najmniejszego powodu do zmartwień. Dziatki pańskie niezupełnie są pańskim potomstwem. Kanarek trafi w dobre ręce.

    Kropotkin wstał i bez słowa pożegnania skierował się ku wyjściu. W przedpokoju ubrał palto i kapelusz, po czym opuścił mieszkanie. Na podeście pierwszego piętra potknął się i spadł z hukiem ze schodów tłukąc binokle, a następnie łamiąc lewą nogę, nadgarstek i obojczyk. Leżał na kamiennej posadzce sieni. Nie czuł bólu. Na jego twarzy majaczył się błogi uśmiech.

    Intermezzo nr. 1

    22 września, 2009

    Na przykład taki B. Traven. Albo Pynchon. Wiele razy znikali. Z każdym zniknięciem ich obecność była bardziej natarczywa.

    Kropotkin, wiedziony nagłym kaprysem, postanowił na chwilę zniknąć. I znikł.

    Niby nic specjalnego. A jednak.

    Myśl, że przed zniknięciem powinien jednak obmyślić sobie sposób powrotu, próbowała pojawić się w głowie Kropotkina, ale nie mogła. Z powodów zasadniczych. I – mimo zamiaru uporczywości – nie pojawiała się.

    Gdyby Kropotkin nie znikł, byłby zapewne zakłopotany.

    Kolejność rzeczy bywa czasem ważniejsza niż się to z pozoru wydaje.