„Palenie tytoniu jest surowo zabronione zarówno w wagonach, jak i na należących do przewoźnika stacjach. W związku z powyższym, każda osoba łamiąca ten zakaz zostanie ukarana grzywną o wysokości do 40 szylingów. W przypadku uporczywego łamania powyższego zakazu mimo ostrzeżenia udzielonego przez odpowiedzialnego pracownika, palący zostanie, oprócz nałożonej kary pieniężnej, usunięty natychmiast – lub jeśli pociąg jest w ruchu, przy najbliższej okazji – z pociągu lub stacji.“*

Drakoński przepis obowiązywał w brytyjskich pociągach od początku ich istnienia. Cytowany akapit pochodzi z regulaminu Towarzystwa Kolei Londyńskich i Południowo-Zachodnich (London & South-Western Railways) z 1845. Przepis nie był całkiem pozbawiony cech ludzkich, w końcu z wyrzuceniem palącego z pociągu czekano dobrotliwie, aż ten się zatrzyma. Z drugiej strony: jeśli uświadomimy sobie, że tygodniowa płaca konduktora L&SWR wynosiła wówczas 16 szylingów (a konduktorzy nie należeli do najniżej opłacanych pracowników), to staje się jasne, że zapalenie papierosa w pociągu związane było dla człowieka utrzymującego się z pracy najemnej, z groźbą finansowej ruiny. Czyli jednak nieludzkie.
Ten typowy dla bezlitosnego kapitalizmu epoki wiktoriańskiej i (co tu dużo mówić) skandaliczny stan rzeczy utrzymał się aż do końca lat sześćdziesiątych XIX stulecia. Przedsiębiorstwa przewozowe, mimo powszechnego jęku tzw. opinii publicznej, trwały uparcie w swej arogancji i nie zamierzały ustąpić ani o krok. Publicyści apelowali na zmianę do obywatelskiej postawy, sumienia i poczucia humoru niedobrych  kapitalistów, prosząc o umiar, wyrozumiałość i więcej troski o dobrostan podróżującego bliźniego. Groch o ścianę.

Szczęśliwym trafem nad niedolą podróżnych postanowili (wreszcie) pochylić się politycy. W 1868 roku sprawą zajął się ostatecznie parlament. Rezultatem był uchwalony w tym samym roku (po ożywionej debacie, w której jedni byli za, a inni jeszcze bardziej za) tzw. Railways Act, prawo, którego paragraf 20. zmuszał towarzystwa kolejowe do kierowania się dobrem oraz  komfortem pasażerów i zezwolenia tymże na palenie tytoniu w pociągach.

– A mówią – pomyślał Kropotkin – że nie ma postępu. I że politycy, lekceważąc frywolnie podstawowe zasady demokracji reprezentatywnej, zajmują się coraz częściej, najprawdopodobniej z bezsilności w obliczu innych, nierozwiązywalnych problemów, zbędnym regulowaniem tego, jak obywatel ma żyć. Jakże niesłusznie, jakże niesłusznie.

——-
*Smoking is strictly prohibited both in the carriages, and in the company’s stations. Every person smoking in a carriage or station is hereby subjected to a penalty not exceeding forty shillings; and every person persisting in smoking in a carriage or station, after being warned to desist by the Guard in charge of the train, or any officer of the company, shall, in addition to incurring a penalty not exceeding forty shillings be immediately, or, if travelling, at the first opportunity, be removed from the Company’s premises.’
(Tekst w oryginale, specjalnie dla wielbicieli języka zakazów i nakazów)

Powszechnie wiadomo: kiedy w Europie płonęły stosy, Rzeczpospolita (szlachecka) była ostoją tolerancji. Gdy gdzie indziej Żydów prześladowano, bądź wypędzano, my (właściwie kto?) otoczyliśmy ich opieką i udzieliliśmy schronienia. Jakże przyzwyczailiśmy się do tego sposobu spoglądania na siebie; powtarzane tysiące razy formułki nabrały charakteru wygodnych praw natury poprawiając znacznie samopoczucie. Poprawianie sobie samopoczucia jest istotne, szczególnie, gdy przychodzi dyskutować z rozmaitymi Grossami, próbującymi insynuować, że tak ładnie, to w (przypominalnej) przeszłości może jednak wcale nie było. Może i czasem nie było – grzmią prawdziwi Polacy – ale zasługi nasze (nasze?) w przeszłości były tak wielkie, że absurdem jest zarzucanie nam (nam?) antysemityzmu.

Oddajmy zatem głos jednemu z beneficjentów panującej dziarsko w Rzeczpospolitej (szlacheckiej) powszechnej, a zdaniem niektórych graniczącej nieomal z filosemityzmem, tolerancji. Zamiast rozkoszować się dobrodziejstwami wyżej wymienionej, Natan (ben Moses) Hannower z Zasławia opuścił granice Rzeczpospolitej w pewnym pośpiechu. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że rzucił się do ucieczki, zatrzymując się na pierwszy popas w czeskiej Pradze i uspokajając dopiero w Wenecji. Pozostawił po sobie jednoznaczne, lecz jakże chętnie w polskich podręcznikach historycznego pijaru pomijane świadectwo:

Z jednych zdarto skórę, a ciało rzucono potem psom na żer, innym obcięto ręce i nogi, a tułów rzucono na drogę; przez ich ciała przejeżdżały wozy i tratowały ich konie. Innym zadano tyle ran, że byli bliscy śmierci, i rzucano ich na ulice; nie mogąc rychło umrzeć, tarzali się we krwi, aż uszła z nich dusza; innych grzebano żywcem. Dzieci zarzynano w łonie matek; wiele dzieci pocięto w kawały, jak ryby. Kobietom ciężarnym rozpruwano brzuchy i wsadzano żywego kota do wnętrza i tak zostawiano przy życiu, zaszywając brzuchy. Następnie obcinano im ręce, by nie mogły wyjąć tego kota. I wieszano niemowlęta na piersiach matek, inne dzieci nabijano na rożen, pieczono przy ogniu i przynoszono matkom, by jadły ich mięso. Częstokroć brali dzieci żydowskie i robili z nich mosty, by przechodzić przez nie. (…). Wszystko to czynili, wszędzie dokąd dotarli, nie inaczej postępowali też z Polakami, a szczególnie księżmi.

Ilość Żydów pomordowanych bestialsko w latach 1648-1651 na wschodnich rubieżach Naszej (słynnej na cały świat) Ostoi Tolerancji szacuje się dzisiaj (ostrożnie) na 80.000 do 100.000. Bałagan, zwany powstaniem (albo buntem) Chmielnickiego, trwał trzy lata. Takich (społecznych) bałaganów było w XVII wieku tylko – z grubsza licząc – siedem. Sienkiewiczowi mamy do zawdzięczenia, że w powszechnej pamięci ostał się jeden. Było to w czasach, gdy Żydzi stanowili na wschodzie większość mieszkańców miast i miasteczek. Mordowali, zagrzewani do czynu przez prawosławnych duchownych, Rusini. Kozacy, chłopstwo, zruszczona polska szlachta. W skrócie: winni inni, zawsze inni, my niewinni, my niewinni. Ale z drugiej strony, jak by nie patrzyć: robili to sąsiadom sąsiedzi. W granicach Rzeczpospolitej. I tu powracamy do zasadniczego pytania, czyja była w końcu ta przesławna Rzeczpospolita i kto ją zamieszkiwał, bo można czasem odnieść obecnie wrażenie, że gdy trzeba było nadstawiać karku, to należeli do niej wszyscy (również mieszkańcy Litwy i Rusi),  gdy wydawane były tolerancyjne przywileje i edykty, to wyprężamy od razu dumnie naszą polską pierś, a gdy wypędzano, mordowano, zdradzano, męczono lub szykanowano – to robili to jacyś mieszkający w obrębie jej granic obcy. Jakże selektywne jest to nasze pojmowanie owej mitycznej krainy dobrobytu i tolerancji. Pamiętamy (a jakże) o każdym odnowieniu Kazimierzowskich przywilejów, zapominamy o każdorazowym ich cofnięciu. Weźmy np. takiego Kazimierza Jagielończyka: w 1453 roku potwierdził i odnowił, a już w rok później, w statutach nieszawskich wszystko cofnął i pozwolił oszalałemu biskupowi Kapistranowi na organizację wygnań z miast i pogromów. Kapistran who?  Powie ktoś, że ten katolicki święty nie jest powszechnie znany?   Nie jest. Polskie podręczniki i encyklopedie zgrabnie milczą o tym co ten psychopata wyrabiał na południowych i zachodnich rubieżach Rzeczpospolitej.  W każdym razie kazimierzowskie potwierdzenie przywilejów znalazło dostęp do podręczników i patriotycznych głów, reszta panowania padła ofiarą kolektywnej amnezji. Pamiętamy (bzdurną i historycznie niepotwierdzoną) legendę o Esterce, co ją spotykał (w sensie biblijnym) król Kazimierz III aka Wielki i z wdzięczności za to spotykanie podarował krakowskim Żydom podkrakowskie miasteczko swego imienia. Historycznie udokumentowany fakt, że Jan Olbracht wygnał z Krakowa Żydów, a Ci schronili się w sąsiednim wówczas Kazimierzu,  skutecznie zapominamy. Pamiętamy o przywilejach handlowych dla Żydów z czasów obu Zygmuntów, zapominamy o szerzącej się w tym samym czasie epidemii przyznawania koronnym miastom privilegia de non tolerandis Judaeis, przywileju zezwalającego radom miejskim na wypędzanie współobywateli, odbieranie im majątku i zabranianie wstępu do miast. Wszystkim, którzy sądzą, że były to nieznaczące incydenty, można przypomnieć, że gdy w 1820 roku rosyjski zaborca przewertował miejskie statuty, w 90 miastach maleńkiego Królestwa Polskiego stare dobre prawa nadal obowiązywały. Wytykamy Hiszpanom, Portugalczykom i Niemcom piętnasto- i szesnastowieczne wypędzanie Żydów, lecz że w tym samym czasie zrobiono to samo na będącej częścią ówczesnej Rzeczpospolitej Litwie, umyka jakoś naszej uwadze. Rzeczpospolita dzieli się w kolektywnej historycznej pamięci na tę dobrą (której jesteśmy spadkobiercami) i tę złą (obcy nabroili). Można te nieprzyjemne przykłady mnożyć w nieskończoność, ale czy trzeba? Nasuwająca się konkluzja wcale nie jest aż tak smutna. W czasach, które tak chętnie gloryfikujemy, byliśmy bardziej europejscy, niż nam się obecnie wydaje. Byliśmy jak wszyscy. Również w tych obszarach, które zupełnie nie przynoszą powodu do dumy.

Natan (ben Moses) Hannower z Zasławia opublikował swą przerażającą kronikę w Wenecji w 1663.  Zatytułował ją Yeven Mezulah („Czarna otchłań“). Przedtem wegetował w Pradze, mieście do tego stopnia przepełnionym masami uciekających przed panującą w Rzeczpospolitej tolerancją, że (jak twierdzi w swej monografii Jaroslav Miller) „na ulicach miasta nie można było w 1650 roku usłyszeć innego języka poza jidysz”.

Dziwnym trafem opinia o panującej (akurat) w tamtych czasach tolerancji u naszych południowych sąsiadów nie jest w Polsce (będącej tradycyjnie ostoją) specjalnie rozpowszechniona.

—-

Kronika Nathana ben Moses Hannowera nie miała szczęścia do polskich tłumaczy. Joachim Lelewel (tak, ten Lelewel) przetłumaczył ją z francuskiego na niemiecki. Po raz drugi, bo raz już przedtem była tłumaczona. Współcześni i późniejsi historycy nie podważali jej przerażającej zawartości. Krytycznie zaczęła być oceniana dopiero w momencie patriotycznego krzepnięcia narodowych historiografii (szczególnie ukraińskiej) w XX wieku.  Według Ukraińców – przesadził. Rozpoczęło się poprawianie „w te i we wte” angielskojęzycznego hasła w Wikipedii.  No bo jak to!?
 
%d blogerów lubi to: