Święty Jerzy jest świętym niebywale popularnym i powszechnie znanym, ba, większość świętych może Jerzemu niesamowitej kariery pozazdrościć. Popularność święty Jerzy zawdzięcza smokowi. Szkoda, że podobnie jak smok, najprawdopodobniej nigdy nie istniał. Ale po kolei.

Święty Jerzy pojawia się po raz pierwszy pośród rozlicznych męczenników u Euzebiusza z Cezarei. Wzmianka jest skromna, liczy dwie linijki i dotyczy niejakiego Georgiosa, ściętego w Nikomedii w 303 roku. Akurat wówczas, wobec – powiedzmy to sobie otwarcie – mało tolerancyjnej polityki Dioklecjana, męczenników było na pęczki. Konstantyn miał to wkrótce zmienić, można zatem powiedzieć, że Georgios załapał się na męczeństwo w ostatnim momencie. Na temat rozlicznych bohaterskich czynów Jerzego i jego rzekomego zatargu z Dioklecjanem Euzebiusz milczy.

W miarę upływu czasu, cudów przypisywanych św. Jerzemu zaczyna przybywać. Jego kult upowszechnia się w Egipcie i Azji Mniejszej w V i VI wieku, aby przybrać cechy groteskowego, powszechnego uwielbienia w okresie wojen krzyżowych. Wpierw, z anonimowej nieomal ofiary masowych prześladowań, Jerzy przeistacza się w szlachetnego rzymskiego rycerza, który miał odwagę przeciwstawić się cesarzowi doprowadzając go do wściekłości. Rozliczne miasta rozpoczynają współzawodnictwo o tytuł oficjalnego miejsca męczeństwa, zwycięso wychodzi Lida, aczkolwiek mieszkańcy Nikomedii nie przyjmują tego do wiadomości. Jakby tego było mało, z czasem pojawia się legenda, jakoby miał swój występ na dworze cesarskim poprzedzić rozdaniem dóbr doczesnych pomiędzy biednych i potrzebujących. Z każdym następnym opisem żywot Jerzego staje się barwniejszy, wspanialszy i obfitujący w coraz bardziej spektakularne czyny. Święty Jerzy obrasta w życiorys i cuda z dynamiką wywołującą zdumienie nawet u hierarchów ówczesnego kościoła. Zaczyna nadal przybywać miejsc, w których rzekomo miał mieszkać i ponieść śmierć męczeńską, nieomal co druga budowana we wczesnym średniowieczu świątynia nosi jego imię. Do świętego zaczynają się przyznawać nie tylko miasta i kraje, w których jak możemy założyć nigdy nie był, ale również te, w których nigdy być nie mógł. Jednocześnie rozpoczyna się cudowne rozmnożenie relikwii, na szczególną wzmiankę zasługuje tu dokonanie biskupa Moguncji Hatto, który w 896 roku z wyprawy turystycznej do Ziemi świętej powrócił z doskonale zachowaną głową świętego.

W okresie wojen krzyżowych Jerzomania jest już tak rozpowszechniona, że święty, mimo że oficjalnie od 700 lat uznany za zmarłego, zaczyna się znów pojawiać. Szczególnie krzyżowcom. Na przykład wedle świadectw uczestników bitwy pod zamkiem Montgisard, św. Jerzy miał walczyć ramię w ramię z rycerzami Baldwinem i Balianem z Trewiru oraz Rajmundem, Hugonem i Wilhelmem z Galilei. Wszyscy go widzieli i poświadczyli pod przysięgą, trudno więc wątpić aby tylu znakomitych mężów mogło się mylić.

W trakcie synodu w Oksfordzie w 1222 roku, święty Jerzy zostaje oficjalnie uznany za Anglika, jego miejsce urodzenia zostaje przeniesione z Kapadocji do Coventry. Teraz już spokojnie może zostać patronem swej nowej ojczyzny. I zostaje. Krzyż św. Jerzego nie od parady zdobi do dziś brytyjską flagę. Dobrze, że nie istniały wówczas media, udało się dzięki temu uniknąć międzynarodowego konfliktu z Gruzją, Maltą, Portugalią, Abisynią i Bułgarią (które już wcześniej sobie świętego zarezerwowały) jak również z Litwą, Rosją, Tyrolem, Katalonią i Serbią (które dołączyły później).

Gdy wreszcie Jakub de Vorgaine w połowie XIII wieku w swej „Legenda Aurea” próbował zmontować z setek krążących, sprzecznych ze sobą fantastycznych opowieści i mitów w miarę spójną historię – napotkał na nie lada problem. Wybrnął mistrzowsko, ignorując konsekwentnie zasady chronologii i logiki. Smok też się załapał.

W 1969 roku, Jego Świątobliwość Papież Paweł VI traci nerwy i nakazuje usunięcie dynamicznego świętego z kalendarza liturgicznego. Decyzję swą motywuje w sposób śmieszny i mało wiarygodny, a mianowicie tym, że takiego świętego nigdy nie było. Święty okazuje się być jednak jednak oporny, w roku 1975, mimo oficjalnego dekretu papieskiego skazującego go na nieistnienie, pojawia się, jak Feniks z Popiołów, w rzeczonym kalendarzu ponownie.

Święty Jerzy opiekuje się szczególnie zakonami rycerskimi, harcerzami, wędrowcami, górnikami i żołnierzami. Jest też patronem rolników, kowali, bednarzy, artystów i więźniów.
Modlitwa do Św. Jerzego pomaga bez wyjątku wszystkim i na wszystko.

Rozpocznijmy od pytań trywialnych. Opłaci się.
Skąd się bierze historia? Kto ją tworzy? Jak się ma to, co zwykliśmy uważać za historyczne fakty, do tego co się wydarzyło w rzeczywistości? Co to znaczy „w rzeczywistości”? Czy to, co zawarte w materiałach źródłowych ma jakąkolwiek szansę we współzawodnictwie z wiodącymi byt samoistny wierzeniami kolektywnymi, wierzeniami, które kwitną w najlepsze na przekór wszelkim zawartym w źródłach świadectwom? Ze zbiorową świadomością, której ulubionym skrótem myślowym jest powabne sformułowanie „jak powszechnie wiadomo”?

Joseph Ignace Guillotin przyszedł na świat 28 maja 1738 roku w Saintes. Jego tatuś był cenionym adwokatem, o mamie wiemy mało. W każdym razie rodzina była przyzwoita i ciesząca się nieposzlakowaną opinią. W przyszłości miało się to zmienić, ale nie uprzedzajmy wypadków. Jezuici, których był wychowankiem, są do tego stopnia zachwyceni intelektem małego Józia, że nalegają na wstąpienie tegoż do zakonu i kontynuowanie studiów teologicznych. Tak się też staje. Joseph Guillotin zostaje profesorem literatury w jezuickim Kolegium w Bordeaux. Po siedmiu latach młody uczony dochodzi jednak do przekonania, że teologia w połączeniu z literaturą nie jest „en vogue” i postanawia poświęcić się służbie ludzkości. Pakuje kufry i udaje się do Paryża. Studia odbywa na Sorbonie oraz w Rheims. Uzyskawszy w 1768 roku dyplom i tytuł, oddaje się z oddaniem praktyce lekarskiej, ludzkość ma jednak o nim jeszcze usłyszeć. Na arenę dziejów wkracza w 1784 roku, pomaga mu w tym Franciszek Mesmer, Austriak, również lekarz medycyny a także szarlatan, hochsztapler oraz pionier leczenia ładnych kobiet z „fluidów” przy pomocy obmacywania na osobności. Mimo że proponowana przezeń metoda miała sprawiać, przynajmniej w swych założeniach, sporą przyjemność zarówno terapeucie jak i pacjentkom, władze w rodzinnej Austrii nie podzieliły nowatorskiego entuzjazmu i Mesmer salwował się ucieczką do Paryża. Również w tym pięknym mieście napotkał na trudności i brak zrozumienia. Król Ludwik XVI powołuje komisję naukowych autorytetów, czternastoosobowe gremium potępia twórcę teorii magnetyzmu zwierzęcego w czambuł, Mesmer przenosi się do Niemiec. Jednym z członków komisji, obok Beniamina Franklina (tego od piorunochronu) i Antoniego Lavoisiera (tego od chemii) był Joseph Guillotin. Jego sława jako lekarza wydaje się być w międzyczasie ugruntowana, świadczy o tym choćby stanowisko przybocznego lekarza królewskiego brata, późniejszego Ludwika XVIII.
Czasy są nad wyraz ciekawe, we Francji wszyscy zabierają się nagle za politykę, Guillotin nie umie się powstrzymać i miast przepisywać maści i tinktury, wydaje pamflety na temat parlamentaryzmu i wolności słowa. Nie uchodzi to ogólnej uwadze współobywateli, na 10 tygodni przed zburzeniem Bastylii doktor G. zostaje wybrany deputowanym do Konstytuanty Zgromadzenia Narodowego. W ramach doskonale udokumentowanej działalności parlamentarnej, energicznie inicjuje szereg reform, szczególnie angażując się w reformę służby zdrowia jak również, będąc radykalnym abolicjonistą, w doprowadzenie do ustawowego zniesienia kary śmierci. Ponieważ pomysł zniesienia najwyższego wymiaru kary napotyka na powszechny brak zrozumienia, zrezygnowany Guillotin, w jednej z licznych ożywionych dyskusji na temat praw człowieka i obywatela, proponuje przynajmniej ujednolicenie i demokratyzacje sposobu jej wymierzania. A mianowicie: „przez użycie sprawnego i praktycznie bezbolesnego urządzenia”. Nie przystoi bowiem, argumentował, aby skazaniec, w zależności od rodzaju przestępstwa, urodzenia i stanu majątkowego miał do czynienia ze stosem, rozrywaniem końmi, gotowaniem żywcem, szubienicą, ostrym mieczem lub tępym toporem w ręku pijanego parobka. Było to w 1791 roku.

Wypowiedź dobrego doktora, podobnie jak wcześniejsze usiłowania zniesienia najwyższego wymiaru kary, początkowo pozostaje bez echa. Pewnej pikanterii dodaje całej sprawie fakt, że do frakcji przeciwników kary śmierci należeli obok doktora Guillotin również Robespierre, Le Peletier, Mirabeau i Brissot. Trzy lata później nikt z nich już nie żył.

Humanitarny w swych założeniach pomysł doktora Guillotin, zapamiętał przeciążony urzędowymi obowiązkami kat Paryża Charles Henri Sanson. „Monsieur de Paris” zwraca się jesienią 1791 roku do Antoniego Louis, profesora chirurgii (jak również przybocznego lekarza Ludwika XVI) o fachową pomoc. Profesor Louis dostarcza dokładnego projektu urządzenia, wzoruje się przy tym na wcześniejszych urządzeniach tego typu, m.in. tzw. toporze z Halifax. Wykonanie prototypu powierzono sąsiadowi Sansona, niemieckiemu budowniczemu klawesynów Tobiaszowi Schmidtowi. Obaj panowie muzykowali wspólnie w czasie wolnym od innych zajęć. Budowy pierwszego funkcjonującego urządzenia podjął się hrabia Pierre-Louis Roederrer, do publicznie toczonej dyskusji nad optymalnym kształtem ostrza włączył się nawet osobiście sam król. Urządzenie, nazwane na cześć swego wynalazcy Louisette, zostało użyte po raz pierwszy 25. kwietnia 1792 roku w celu dekapitacji niejakiego Nicolasa Pelletier. Pelletier był oskarżony o kradzież portfela. Publiczność, rozczarowana zbyt szybkim i przez to mało spektakularnym przebiegiem widowiska, skwitowała całość buczeniem i gwizdami.

Nie mający ze sprawą zbyt wiele wspólnego Joseph Ignace Guillotin wykonuje dalej spokojnie swój zawód, w 1795 roku, u schyłku wielkego terroru, podejrzany o to co wszyscy czyli bycie wrogiem ludu, spędza nawet cztery tygodnie w więzieniu. Udaje mu się przeżyć. Zostaje znanym w całej Francji orędownikiem i propagatorem wynalezionej przez Jennera szczepionki przeciw ospie, w sprawie masowych szczepień dociera do Napoleona, a potem do papieża Piusa VII. W późniejszym czasie zakłada w Paryżu Akademię Medyczną (która, wbrew mylącej nazwie, była instytutem higieny publicznej) a także – jako znany lekarz i pedagog – leczy swych rodaków. Umiera otoczony powszechnym szacunkiem w wieku 75 lat w 1814 roku.

Trudno powiedzieć skąd wzięło się powszechnie panujące przekonanie o wynalazcy gilotyny, krwiożerczym lekarzu, który padł ofiarą swego wynalazku. Pewną rolę odegrało zapewne złośliwe przekręcenie faktów w anonimowym artykule opublikowanym w wydawanym na emigracji rojalistycznym pisemku. Guillotin do ostatnich dni swego pełnego poświęcenia życia nie pojął przyczyn, dla których akurat jemu, zdecydowanemu humaniście i przeciwnikowi kary śmierci, przypisano sławę wynalazcy śmiercionośnego narzędzia. Po jego śmierci, rodzina wystąpiła do władz z prośbą o zmianę (w międzyczasie już oficjalnej) nazwy urządzenia. Spotkawszy się z odmową, krewni sami zmienili swe nazwiska.

Ostatni wyrok z użyciem gilotyny wykonano we Francji w 1977 roku.

Logika emocjonalna

17 czerwca, 2009

Niezły łobuz z tego Golemana. Namieszał w głowach, że aż zęby bolą. Wobec faktu, że termin „inteligencja emocjonalna”, mimo uporczywych usiłowań panów Lockego, Zeidnera i Robertsa, nie daje się tak łatwo usunąć z masowej wyobraźni, zajmijmy się logiką emocjonalną. Dla odmiany. Twierdzącym, że czegoś takiego nie ma, polecić można szczególny przypadek postrzegania rachunku prawdopodobieństwa w przypadku gier losowych.

Bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły przypomnijmy, że w przypadku skreślenia na kuponie totolotka sześciu liczb, prawdopodobieństwo wylosowania „szóstki” jest identyczna dla każdej dowolnej kombinacji. Również dla tej, która została wylosowana w poprzednim ciągnieniu. I tu zaczyna się problem. Zdumiewająca większość ofiar gier losowych, zapytana o to, czy ma sens zakreślania liczb, które komuś przyniosły materialne szczęście przed tygodniem, odpowiada, że nie. Szansa dwukrotnego wyciągnięcia takiej samej kombinacji w dwóch kolejnych odsłonach dramatu, wydaje im się nagle niebywale, ba, astronomicznie mała, o wiele mniejsza niż szansa wyciągnięcia daty urodzin żony sąsiada, rozmiaru butów rodzeństwa lub liczb które im się przyśniły w proroczym śnie. Nieodparcie nasuwa się analogia do irracjonalnej wiary żołnierzy chowających się w zamęcie bitwy do leja po bombie, w przeświadczeniu, że rachunek prawdopodobieństwa jest ich sprzymierzeńcem.

Logicznie rzecz biorąc, zakreślanie liczb wylosowanych w ostatnim ciągnieniu jest najlepszą z możliwych strategii. Wobec wzmiankowanej powyżej niechęci innych grających do tej kombinacji, szansa na to, że wygranej nie trzeba będzie dzielić z innymi, a zatem że będzie ona znacząco wyższa, wzrasta. Czy ktoś to robi? Wątpliwe. W przeciąganiu liny pomiędzy odpowiedzialnymi za podejmowanie trafnych decyzji, „logicznymi” obszarami kory znajdującymi się ponad ciałem modzelowatym, a ewolucyjnie starszymi warstwami zbliżonymi do układu limbicznego, z dziecinną łatwością wygrywa ten drugi. Wbrew logice rozumianej jako dyscyplina normatywna.

Kropotkin, w drodze do kolektury totolotka, zastanawia się poważnie nad zasadnością wprowadzenia terminu „emocjonalnej racjonalności”. Krótko przed osiągnięciem celu, sięga do kieszeni i dyskretnie wyrzuca do kosza na śmieci wypełniony uprzednio kupon. Zakreśli swe liczby na miejscu dbając, aby nie zabrakło wśród nich ulubionej siódemki. Jak również siedemnastki i czwórki. Teściowej można nie lubić, przenoszenie swej niechęci na jej datę urodzenia wydaje mu się jednak zupełnie pozbawione logiki.

– – – – – – – –

Szanowni komentatorzy Aspik i Nameste zwrócili mi słusznie uwagę na niestosowność bądź też nieadekwatność przykładu z lejem po bombie. Proszę zatem o traktowanie z należną ostrożnością i ewentualnym sceptycyzmem. Jestem na najlepszej drodze aby się samemu do leja zdystansować. Do czasu znalezienia lepszego przykładu lej (prowizorycznie) pozostanie.

Szulce. Noir.

12 czerwca, 2009

Samochód stał zaparkowany w cieniu platana. Osobnik za kierownicą miał wygląd smutnego, osowiałego szympansa. Szyby były zakurzone, tablica rejestracyjna wisiała na jednej śrubie. Szympans miał na nosie okulary z grubymi szkłami i wpatrywał się uporczywie w szybę przednią. Po szybie spacerowała mucha. Z bagażnika kapała na rozgrzany asfalt gęsta, czerwona ciecz.

Starszy posterunkowy Szulce zastanawiał się przez chwilę, czy nie przejść na drugą stronę ulicy udając że niczego nie zauważył, ale poczucie obowiązku zwyciężyło. Obszedł powoli samochód. Gdy znalazł się na wysokości otwartego okna kierowcy, oparł dłoń na rozgrzanej blasze dachu i pochylił się.
– Kapie – powiedział.
Osobnik o aparycji szympansa nie drgnął. Przełknął tylko głośno ślinę. Jego twarz pokrywała cienka wastewka potu.
– Obawiam się –Szulce starł się aby jego ton brzmiał rzeczowo – że mamy pewien problem.
– Nieszczelny – odrzekł po chwili wahania szympans.
– Rozumiem – odparł Szulce. Nie rozumiał, ale postanowił nie ujawniać chwilowo tego faktu.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Z nieba spływał upał wczesnego popołudnia. Słychać było brzęczenie much. Szulce postanowił przejąć inicjatywę.
-Dowód i prawo jazdy poproszę.
Po chwili trzymał w ręku kawałek plastiku. Porównał zdjęcie z oryginałem. Nie ulegało wątpliwości, przedstawiało tego, kogo miało przedstawiać.
– Proszę otworzyć bagażnik.
– Wolałbym nie – mruknął szympans.
Szulce zastanowił się, czy sytuacja zasługuje na miano niezręcznej. Jakby sprawę nie obracać, wyglądało że tak. Postanowił jednak nie dać się łatwo zbyć.
– Tu nie wolno parkować – rzekł wręczając dokumenty – proszę odjechać i na przyszłość bardziej uważać.
Miał nadzieję, że powiedział to tonem nie dopuszczającym cienia sprzeciwu. Szympans nie sprzeciwił się. Schował dokumenty i bez słowa przekręcił kluczyk w stacyjce.

Sledząc wzrokiem niknący w upalnym wąwozie ulicy samochód, Szulce wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł spocone czoło. Poprawił pas, czapkę i przepasujący pierś rzemień raportówki. Upał był nieznośny. Dzień starszego posterunkowego, pomyślał, nie różni się specjalnie od dnia zwykłego posterunkowego.

Po przeciwnej stronie ulicy biegł leniwym truchtem pies bez obroży i kagańca.

Dużo i dobrze.

8 czerwca, 2009

Wherever the art of medicine is loved, there also is love of humanity.
Hippocrates

Będzie pozytywnie. Mówienie o bliźnich dużo i dobrze jest zaletą wartą kultywowania. Pójdźmy zatem tą drogą.

Historia medycyny opartej na naukowych przesłankach, zwanej w przeciwieństwie do rozmaitych odmian szarlatanerii medycyną akademicką, pełna jest zabawnych i pouczających przykładów. Dzisiaj będzie o pełnej śmiesznych anegdot historii transfuzjologii. Przetaczanie krwi ma pewną tradycję i nie jest wynalazkiem nowym. Początki wiary w szczególną moc i życiodajne znaczenie czerwonego płynu gubią się w mroku dziejów.
Dygresja
Zanim krew zaczęto przetaczać, próbowano ją pić. Na szczególną pamięć zasługuje tutaj nasz ulubiony papież, Jego Świątobliwość Innocenty VIII. Ten dobry i uczony człowiek, nie tylko sprezentował spragnionym dobrej nowiny współczesnym swą niezapomnianą „Bulę na czarownice“, lecz również dostarczył nauce ważnych danych z dziedziny terapii eksperymentalnej. Zapadłszy w lipcu 1492 roku na zdrowiu, wypił na zalecenie swych lekarzy krew trzech dziesięcioletnich pacholąt płci męskiej. Rodzicom pacholąt obiecano po dukacie. Czy honorarium wypłacono, źródła dyskretnie milczą. Kuracja odmładzająca okazała się jednak, ku zdziwieniu medyków, niewypałem. Dawcy nie przeżyli eksperymentu, Innocenty VIII jednak również nie. Osierocił dwa tuziny dziatek. Jeśli nawet nie był szczególnie dobrym przykładem poszanowania reguły celibatu, to na pewno przysłużył się nauce. Entuzjazm do stosowania powyższego rodzaju terapii znacznie po tym eksperymencie osłabł. Nie tylko wśród uczonych medyków ale również wśród pacholąt i ich rodziców. Reszta interesujących szczegółów: „Diario urbis Romae“ autorstwa Stefano Infessury. Czy Steffano Infessura był świadkiem wiarygodnym? Umówmy się, że jest to ciekawe pytanie, ukłon w stronę klasyka.
Koniec dygresji

O tym, że krew krąży, wie każdy i nie ma doprawdy potrzeby zajmować się tym truizmem. O tym, że od czasów Hipoktratesa i Galena aż do roku 1628 była to, w myśl obowiązującego kanonu nauk medycznych, niebezpieczna herezja – niekoniecznie. Rzeczą oczywistą dla każdego szanującego się lekarza było twierdzenie, że człowiek posiada dwa systemy krwionośne, ten z ciemną i ten z jasną krwią, jak również, że nie są one ze sobą w żaden sposób połączone, bo i jak?. Nadmiar krwi ciemnej powodował choroby, jej upust był błogosławieństwem dla pacjenta. Najlepszym dowodem było przecież to, że pacjenci zabieg ten niejednokrotnie przeżywali. Ale pozostańmy przy transfuzjologii.

Oficjalnie i naukowo krew zaczęła krążyć dopiero w 1628 roku, Odkrycie zawdzięczamy Wilamowi Harveyowi i jego wiekopomnemu dziełu „De motu cordis“. Dzieło milczy na temat ile psów musiało zostać poddanych wiwisekcji, nie ma wątpliwości jednak, że była to liczba pokaźna. Nie ma nauki bez ofiar. Odkrycie zainteresowało niepomiernie współczesnych Harveyowi lekarzy. Pomiędzy 1656 i 1666 rokiem, panowie Christopher Wren (który zainteresowania anatomią łączył z wykonywaniem zawodu architekta), Thomas Willis (autor pierwszego podręcznika anatomii mózgu) i Richard Lower eksperymentowali na wyścigi, wprowadzając rozmaitym zwierzętom do krwiobiegu rozmaite płyny ze szczególnym upodobaniem do trucizn i barwników. Teatry wiwisekcji były wówczas bardzo popularne i można sobie wyobrazić rozbawienie publiczności na widok czerwieniejącej żaby lub zieleniejącego kota. Wkrótce eksperymenty na zwierzętach utraciły posmak świeżości i uczeni medycy postanowili je rozszerzyć.
W 1657 roku, francuski ambasador „podarował“ Wrenowi swego służącego jako obiekt eksperymentalny, ten jednak (służący, nie Wren) strasznie się wyrywał a na koniec zemdlał. Eksperyment, przerwano.
W 1666 roku, Lower zwrócił się do kierownictwa przytułku dla osób dotkniętych schorzeniami psychicznymi z prośbą o dostarczenie odpowiedniej liczby pacjentów, na których zamierzał przeprowadzić swe doświadczenia. Gdy kierownictwo, najwyraźniej wsteczne i nieświadome doniosłej roli eksperymentu dla rozwoju nauki, odmówiło współpracy, Lower, za zgodą rodziny, dokonał przetoczenia krwi jagnięcej lekko cofniętemu w rozwoju współobywatelowi o nazwisku Arthur Coga. Coga przeżył, ku zdziwieniu uczonego jednak, jego matołectwo nie uległo uleczeniu.
Rok 1667 przynosi pierwszą, uwieńczoną sukcesem transfuzję na kontynencie. Jean-Baptiste Denis dokonuje przetoczenia krwi owcy. Nie wiemy jakie były wskazania i czy były. Biorcą jest 15-letni młodzian. Sukces polega na tym, że pacjent jakimś cudem przeżył. Ośmieleni powodzeniem kolegi, rozliczni francuscy lekarze dokonują transfuzji krwi jagnięcej. Pacjenci masowo umierają, co osłabia na pewien czas ich entuzjazm do poddawania się modnej terapii.
W roku 1668 Matthäus Gottfried Purmann odnosi kolosalny sukces. Przeprowadzając transfuzję krwi owczej leczy niejakiego pana Welsleina z trądu. Jakim cudem – trudno dzisiaj dociec. Współczesne dzieła naukowe z dumą odnotowują. Próby przetaczania krwi koziej i jagnięcej nie ustają.
Pierwszego września 1818 roku w londyńskim szpitalu St. Guy’s Hospial dokonano pierwszej transfuzji krwi ludzkiej. Przetaczał Dr. med. James Blundell, krew pochodziła od rozmaitych dawców. Pacjent, ku niepomiernemu zdziwieniu lekarza, nie przeżył zabiegu.
Występujące w trakcie przetaczania krwi ludzkiej zgony są regułą, przeżycie pacjenta wyjątkiem. XIX-wieczni koryfeusze medycyny zalecają powrót do krwi jagnięcej, koziej a nawet mleka (sic!) koziego.
Opublikowana w 1874 roku praca F. Giselliusa, w której ten malkontent donosi, że co druga transfuzja kończy się zgonem, nie studzi entuzjazmu. W armii pruskiej wydany zostaje rozkaz, aby ruszający do krwawej bitwy żołnierze, mieli przytroczone do plecaka jagnię, a w plecaku instrumentarium do przetaczania krwi. Jagnię miało służyć jako „żywa” konserwa. W razie czego.
W 1901 roku, 235 lat po przeprowadzeniu pierwszej transfuzji, wiedeński patolog Karl Landsteiner odkrywa system antygenów grupowych krwi. Od tego momentu, lekarze wiedzą wreszcie co robią. Fakt, że twierdzili to jednak także uprzednio, zabijając niechcący co drugiego pacjenta, nie przyćmiewa terapeutycznych sukcesów. Powiedzmy sobie szczerze: w historii medycyny zajmującej się z upodobaniem tejże świetlistymi momentami bywa on przeważnie skromnie przemilczany.

Dr. Joseph Mengele był złym człowiekiem. W jego korespondencji odnaleźć można uwagi, że przeprowadzane przezeń eksperymenty są wynikiem jego głębokiej wiary w konieczność postępu a ten służy jak wiadomo dobru ludzkości. Pragniemy podkreślić, że przyłączamy się do tych, którzy tego zwyrodnialca potępiają.
Pragniemy również podkreślić, że nasz entuzjazm dla nauk głoszonych przez Świadków Jehowy utrzymuje się w rozsądnych granicach. Będąc zwolennikami postępu w nauce, nie namawiamy nikogo do udania się do szamana lub korzystania jedynie z leków homeopatycznych.

Motywacja

2 czerwca, 2009

Kanonik Vaubain, mimo zajęczej wargi i seplenienia bądącego wynikiem braku górnego siekacza, brał corocznie udział w konkursach oratorskich licząc na sławę, puchar i wawrzyn. Jak na razie, bez widocznych sukcesów. Fakt, że potężnie się jąkał, nie polepszał jego szans na jakże upragnione i jego zdaniem zasłużone zwycięstwo.

Myszkin, z reguły nieprzychylny kanonikowi, dodawał mu otuchy zachęcając do wytrwałości. Od czasu do czasu przypominał mu również początkowe, jakże spektakularnie przezwyciężone trudności niejakiego Demostenesa. Widok kanonika spacerującego po pobliskiej plaży z kamykami w gębie i wykonującego różne śmieszne gesty, napełniał serce Myszkina spokojem i radością. Czasem, krótko przed zaśnięciem, oczyma duszy widział Vaubaina w drodze na wyspę o przepięknej nazwie Kalaureia.

Jakież byłoby jego rozczarowanie, gdyby wiedział, że jego wsparcie było całkiem zbyteczne. Vaubain nigdy nie zamierzał się poddać. Zwątpienie było mu obce. Nigdy nie ulegało dla niego nawet najmniejszej wątpliwości, że jego dotychczasowe niepowodzenia są skutkiem spisku kosmopolitów i wolnomularzy.

%d blogerów lubi to: