czyli Polacy
2 lutego, 2016
Boy-Żeleński przetłumaczył w 1936. Gondowicz jeszcze raz w 2006. Boy-Żeleński był uprzejmy opatrzyć swój przekład obszernym wstępem. Kiedyś tak naprawdę było: tłumaczami dostarczającymi (czasem) kongenialnych wersji naszojęzykowych bywali pasjonaci opatrujący tłumaczenie przedmową. A ta przedmowa bywała czasem czytana częściej niż samo dzieło. Wstyd wynikał wówczas jeszcze z ignorancji. Niewiedza oznaczała wykluczenie.
Przedmowy dostarczały nieocenionych usług brylującym w literackich kawiarniach. Tak, kawiarniach.
Czytamy:
(…) kontrast między „wielkością dziejów” a pospolitością tych którzy je nieraz tworzą, bardzo zabawny. Alboż tak nie bywało? Alboż nie było na tronach przygłupków, warjatów, lub też zabijaków węszących za krwią na prawo i lewo, byle tylko nie otrzymać z rąk historji przydomka „gnuśny”?
„Ubu (…) to głupota olbrzymia, o czole byka; głupota tryumfalna, miażdżąca masą, jedynym swoim argumentem, wszystko co mogłoby być sztuką, inteligencją, subtelnością, inicjatywą. To zły urzędnik, zły szef, tępy generał; to samo państwo i jego gospodarka, o ile się w niej stosuje ślepe prawidła, nie troszcząc się o następstwa. Ubu, to władza, która zgłupiała…”
Alfred Jarry powinien mieć w Polsce w każdym mieście, nawet najmniejszym, ulicę swego imienia. Albo plac. Albo pomnik. A najlepiej i ulicę, i plac. Na którym stoi pomnik.
Z jakiegoś (dla Kropotkina) nie do końca zrozumiałego powodu los zdecydował inaczej.