Z okazji nowego roku
31 grudnia, 2011
Detroit, 28. grudzień 1951
Mr. Solomon Lefschetz Ph D
Department of Mathematics
Fine Hall, Washington Road
Princeton NJ 08544-1000 USA
Drogi Panie,
dziękuję za otrzymane życzenia świąteczne i załączony upominek. I chociaż topologia algebraiczna nie stoi – jak na razie – w centrum moich zainteresowań, to mimo to przesłany przez Pana pamiątkowy album z fotografiami z dorocznego zjazdu Towarzystwa sprawił mi dużo radości. Z okazji nadchodzącego nowego roku 1952 życzę Panu dużo powodzenia we wszystkich zamierzeniach i pozwalam sobie również sprawić Panu mały prezent. Ufam, że zrobione przez moją żonę na drutach rękawiczki będą Panu długo służyć.
Moc pozdrowień.
Pański Abraham Nemeth
Nie chcę by.
29 grudnia, 2011
Paul Graham. Disconnecting distraction
Nie chcę, by okradano mnie z mojego życia.Jan Zych. Kantata
Od wielu lat z całego Combray wszystko, co nie było sceną i dramatem mego układania się do snu, nie istniało już dla mnie, kiedy pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka widząc, że jest mi zimno, namówiła mnie, abym się napił wbrew zwyczajowi trochę herbaty. Odmówiłem zrazu; potem, nie wiem czemu, namyśliłem się. Posłała po owe kruche i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają, jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem czując, że się we mnie czuje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją; lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. Przestałem czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym. Skąd mogła mi spłynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że go przekracza nieskończenie, że nie musi być tej samej natury. Skąd pochodzi? Co znaczy? Gdzie ją chwytać? Piję drugi łyk, w którym nie znajduję nic więcej niż w pierwszym; trzeci, który przynosi mi nieco mniej niż drugi. Jasne jest, że prawda, której szukam nie jest w nim, ale we mnie. Napój obudził ją we mnie, lecz jej nie zna i może jedynie powtarzać bez końca, ale z coraz mniejszą siłą, to samo świadectwo, którego nie umiem sobie wyłożyć i którego chcę bodaj móc żądać od niego i odnajdywać je nietknięte, wedle swojej ochoty, natychmiast, dla ostatecznego wyjaśnienia. Stawiam filiżankę i zwracam się do swojej inteligencji. Do niej należy odkryć prawdę. Ale jak?
Wiedziony ciekawością usiadłem przed monitorem i wpisałem w zachęcające swą pustką pole wyszukiwarki słowo „herbata“. Wyszukiwarka zasugerowała, że odpowiedź może się ukrywać pośród dwunastu milionów możliwych wyników. Na czele widniały hasło wikipedii i anons sklepu próbującego mi zaoferować herbatę po cenie arbitralnie uznanej przez oferenta za atrakcyjną. A może „magdalenka“? Dwieścieosiemnaście tysięcy wyników. Na samej górze znów wikipedia z odpowiednim hasłem, tuż za nim informator internetowy rady sołeckiej. Nie, nie ustąpię tak łatwo. Próbuję kombinacji „herbata + magdalenka“. Dziewięćset tysięcy wyników. Na początku triumfalny komunikat popularnego portalu: „Znaleziono herbata w Magdalenka. Zobacz firmy na mapie i zdjęciach satelitarnych. Obejrzyj galerię zdjęć, filmy. Sprawdź telefon i zadzwoń!“ Wieńczący zdanie wykrzyknik nie przekonał mnie zupełnie. Ale też ostatecznie nie zniechęcił. Mogę sprawdzić najnowsze wiadomości serwisu informacyjnego. Mogę, a zatem sprawdzam. Są nieistotne i jutro zostaną zastąpione przez inne nieistotne wiadomości wymyślone przez ich producentów. Zniecierpliwiony postanowiłem sprawdzić maile. Nic ważnego. Dostrzegłem łatwy i wygodny sposób przeskoczenia do prognozy pogody. Jutro będzie taka sama jak dziś. Pojutrze trochę inna, ale pojutrze już zapewne nie będę pamiętał jaka miała być. Znów wiadomości. Nadal nic ważnego się nie wydarzyło. I jeszcze tylko maile. Nadal nikt nie napisał.
Powoli nadciągało nieuniknione znużenie. Czego szukałem? Co odnalazłem?
Herbata wystygła. Znów poczułem się miernym, przypadkowym, śmiertelnym.
—
Tekst niebieski: tłumaczenie Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Esej (bardzo krótki) Paula Grahama – tu.
Wigilijny symbol komunistyczny
22 grudnia, 2011
W związku z wywodzącymi się z określonych kręgów postulatami legislacyjnymi, których celem jest zwalczanie i ostateczne usunięcie z przestrzeni publicznej symboli, dzieci nie słuchajcie, komunistycznych, wychodzimy naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu i wskazujemy usłużnie palcem gdzie i od czego można, a nawet niewykluczone, że należy, zacząć. Sztuka bezinteresownej denuncjacji jest kunsztem trudnym i wymagającym ciągłego doskonalenia. Inaczej można wyjść z wprawy.
Błędne przeświadczenie, że karp wigilijny to niezbywalna część rodzimej, staropolskiej tradycji jest nader rozpowszechnione. Wigilia bez karpia jest dla ogółu rodaków niewyobrażalna. Odpowiedzialny za taki stan rzeczy jest syn niejakiego Oskara Minca i Stefanii de domo Fajersztajn, urodzony dawno temu, a zmarły w 1974 roku Hilary. Również Minc, a poza tym minister gospodarki w pierwszym rządzie Cyrankiewicza Józefa, desygnowany tamże z ramienia partii komunistycznej, nazywanej wówczas żartobliwie Polską i Robotniczą.
Hilary Minc, mimo rozlicznych, późniejszych prób przedstawiania go jako tępego aparatczyka był chyba jednak postacią ciekawą i pełną sprzeczności. Zagorzały komunista, ale z drugiej strony z francuskim, przedwojennym doktoratem z ekonomii. Zrobiony majorem w Dywizji Kościuszkowskiej, zdegradowany za posiadanie własnego zdania do stopnia szeregowca, znów dosługuje się stopnia majora. Współtwórca niesławnego Związku Patriotów Polskich i współautor Manifestu PKWN, ale trzymający się przez cały czas twardo i konsekwentnie tego, na czym się jako tako, przynajmniej nominalnie, znał: gospodarki. Twórca – jeden z ważniejszych – PZPR, partii, z której go później wyrzucono. Zadziwiająca postać. Czupurna. I z pomysłami.
Jednym z takich pomysłów Minca był Karp. Bezpośrednio po wojnie sytuacja zaopatrzenia ludu pracującego miast i wsi w ryby była, łagodnie mówiąc, niezadowalająca, a mówiąc dosadnie – katastrofalna. Katastrofa polegała na tym, że ryb nie było. To znaczy może były, ale na pewno nie tam gdzie trzeba, czyli w sklepach. Flotę rybacką okupant zniszczył, większość stawów rybnych pozostała za Bugiem i nie dała się, w przeciwieństwie do ludności, repatriować. Jest rok 1948 i na arenę dziejów wkracza Minister Hilary Minc z atrakcyjnym hasłem „karp na każdym polskim wigilijnym stole“. Plan jest, czegóż innego można się po komuniście spodziewać, przewrotny. Kopanie i zarybianie stawów odpowiadało duchowi epoki i władzy miłującej się w zrywach, czynach i akcjach. Tworzenie Państwowych Gospodarstw Rybnych mieściło się w stylistyce uchodzącej za postępową kolektywizacji. Ponieważ ciągłe zaopatrzenie było poza zasięgiem możliwości, wypunktowana została w sposób kokieteryjny wigilijność karpia. „Rzucanego” w stanie żywym i nieprzerobionym na rynek i rozprowadzanego przez zakłady pracy. I tu jesteśmy świadkami narodzin przedziwnego, niespotykanego poza Polską masowego rytuału: męczenia pochodzącej z Chin ryby, która masowo (przed świętami) odławiana i transportowana w niekarpich warunkach, nabywana zostaje przez ludność gdy i kiedy się uda. A następnie niesiona do domu, najlepiej w duszącej ją plastikowej torbie. Po przybyciu na miejsce zwierzę umieszczane zostaje w wannie, w której oczekuje na egzekucję. W wigilię (lub ewentualnie w przeddzień) pan domu wkracza do łazienki uzbrojony w tasak, szmatę i młotek i zamienia się na chwilę w oprawcę dzikiej zwierzyny. Płynie krew. Proszę mi wierzyć, karpie są może wszędzie, ale powyżej opisane rytuały są powszechne jedynie w Polsce. A wszystko przez tego Minca i bezgraniczną ludzką łatwowierność. No i może powojenną biedę.
Nie sposób twierdzić, że przed Mincem karpia w Polsce nie było. Był. Już Cystersi trzymali go w XIII wieku w przyklasztornych stawach. Pojawiał się też od czasu do czasu na pańskim stole, tyle że nie hodowlany, ale rzeczny karp dziki. Do Polski karp przylazł kulinarnie z południa, z Czech, pojawiając się w XIX wieku na mieszczańskich, galicyjskich stołach. Wpłynął też w tym samym czasie od strony Śląska. Nie rozpowszechnił się jednak specjalnie, a o tym, aby traktować go jako zbiorowy wigilijny obowiązek nie mogło nawet być mowy. I owszem, była na wigilię ryba, przeważnie śledzie. Czasem też, w zamożniejszym domu, sandacz lub szczupak. Sporadycznie, w południowej, rzadziej jeszcze w centralnej Polsce karp. Masowość i obligatoryjność karpia zainicjował dopiero ojciec gospodarki planowej i scentralizowanej – Hilary Minc. Polski Żyd i komunista przekonał prawdziwych Polaków, że wigilijne spożywanie jakże popularnej w żydowskiej tradycyjnej kuchni ryby jest najlepszym sposobem obchodzenia urodzin innego Żyda, co do którego też można mieć wątpliwości, czy był zadeklarowanym zwolennikiem wolnego rynku. Wystarczy tylko wspomnieć te wszystkie podejrzane pomysły z wypędzaniem przekupniów ze świątyni, potępianiem lichwy i pochwałą dzielenia dóbr doczesnych z bliźnim połączone z konsekwentnym niedostrzeganiem w nim tego, czym naprawdę jest, czyli konsumenta. W tym kontekście używany tak często i lekkomyślnie termin „żydokomuna“ nabiera ciekawych właściwości. A może nawet i jednoznacznego posmaku.
Jeśli powstanie komisja d.s. usuwania z przestrzeni publicznej symboli komunistycznych to powinna się koniecznie zająć w pierwszym rzędzie z pozoru wigilijnym, a w gruncie rzeczy komunistycznym, karpiem. Wesołych świąt.