0, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 1, 1.

28 października, 2009

– Tak dłużej być nie może – powiedziała pełnym irytacji głosem – musisz coś z tym zrobić!

Od czasu gdy Gulielmo podarował mu parkę królików, mały Leonardo spędzał całe dnie przed klatką. Sytuacja stała się dramatyczna w momencie gdy pojawiło się liczne potomstwo. Usłyszawszy, że szczęśliwi rodzice mają skończyć w garnku, mały dostał ataku histerii. Wyrok został chwilowo odroczony. A teraz, gdy królica znów była kotna, mały klęczał godzinami z nosem pomiędzy prętami i tyle było z niego pożytku.

Gulielmo podniósł głowę sponad papierzysk i rozejrzał się nieprzytomnie.

– Mały całkiem zgłupiał na punkcie tych królików – dodała – stoi od tygodnia przed klatką i coś mruczy pod nosem. Zeby się z nimi chociaż bawił, ale nie, tylko stoi, patrzy i kombinuje jak koń pod górkę.

Jutro będzie potrawka z królika – Gulielmo uśmiechnął się do żony – a na pocieszenie kupię małemu parkę żółwi. I nie martw się, wyjdzie na ludzi.

Dziecko, aby się prawidłowo rozwijać,  powinno mieć jakieś zwierzątko, pomyślał.

Dbałość o właściwe wychowanie potomstwa miała w końcu w rodzinie Bonaccich długą tradycję.

Wróżba. Swoboda interpretacji (3)

27 października, 2009

Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o jakże potrzebnej usłudze prężenia firan (tanio, szybko, sprawnie). Nad notariuszem. Pod urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

Madame Woroncowa.

Medium. Wróżka

IV piętro. Dzwonić 2 razy.

Kropotin nie posiadał się ze zdumienia.

-A taki porządny dom – mruknął pod nosem – kto by pomyślał.

-Wprowadziła się wczoraj – głos za plecami Kropotkina był młodzieńczy,  z drugiej strony jednak ni to syczący, ni zachrypnięty. Właściciel głosu ubrany był na czarno. Prawie młokos. Na głowie miał zdeformowany kapelusz, na twarzy dzioby po ospie. W kieszeni palta zwinięta w rulon gazeta.

-Czy my się znamy?- zapytał Kropotkin

-Nie sądzę – powiedział dziobaty – pozwoli Pan (tu uchylił kapelusza pokazując kruczoczarną czuprynę) – moje nazwisko Szwarcbard. Samuel Izakowicz Szwarcbard.

I chciał najwidocznie jeszcze coś dodać, ale jego słowa zagłuszył łomot, który nagle rozległ się po drugiej stronie zamkniętych drzwi. Coś ciężkiego spadało ze schodów.

Wróżba. Swoboda interpretacji (2)

21 października, 2009

Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o repasacji pończoch (tanio, szybko, sprawnie). Pod notariuszem. Nad urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

Madame Woroncowa.
Medium. Wróżka
III piętro. Pukać 2 razy.

Kropotkin, dumny ze swego sceptycyzmu, postanowił zignorować. W sieni pachniało myszami i zupą grzybową. W jaki sposób znalazł się na podeście trzeciego piętra – było dlań niepojęte. Zapukał. Madame Woroncowa ubrana była w surdut z pagonami. Na szyi miała sznur korali, w lewym oczodole monokl z pękniętym szkłem, a na kolanach kota. Wzrok rozmarzony, głos cichy, łagodny.

-Jest pan zainteresowany swą przyszłością – szepnęła.

Kropotkin, zdumiony trafnością spostrzeżenia, przytaknął.

– Życzy pan sobie przepowiedni zadowalającej, czy też zgodnej z prawdą?

– Nie rozumiem – wybąkał Kropotkin. I zamilkł. Pytanie, w przeciwieństwie do odpowiedzi, nie było zbyt trudne.

– No, chyba zgodnie z prawdą – odparł po krótkim ale intensywnym namyśle – chciałbym wiedzieć co mnie spotka.

– W takim razie muszę prosić o uregulowanie należności z góry.

Kropotkin uregulował, a Madame Woroncowa rozłożyła karty. Mag leżał pomiędzy wisielcem a wizerunkiem słońca.

– Niepotrzebnie się pan martwi –powiedziała – żona nie zdradza pana z tenorem Taszewskim. Już nie. Na Pana miejscu zainteresowałabym się raczej Szlomą Szwarzbardem. Chociaż – chwileczkę – nie ma powodów do paniki. Szczęśliwym trafem nie ma Pan na imię Szymon. Kłopoty finansowe są przejściowe. Znajdą swe rozwiązanie pod koniec października. Proszę jednak uważać na automobile. Pański wspólnik, co za człowiek, co za człowiek, umrze w niedługim czasie na apopleksję. Jak Pan zatem widzi – same dobre nowiny. Pańskie zdrowie nie powinno stanowić powodu do niepokoju, ból w kolanie minie z nastaniem mrozów. Proszę trzymać się z daleka od gier hazardowych i pożyczek skarbowych. Dolegliwości Jelizawiety Hektorownej nie miną. Będą się nasilać w miarę upływu czasu i będzie miała dla Pana coraz mniej czasu. Na pańskim miejscu zakończyłabym tę znajomość.

Kropotkin wstał i bez słowa pożegnania skierował się ku wyjściu. W przedpokoju ubrał palto i kapelusz, po czym opuścił mieszkanie. Na podeście pierwszego piętra potknął się i spadł z hukiem ze schodów tłukąc binokle, a następnie łamiąc prawą nogę, nadgarstek i dwa żebra. Leżał na kamiennej posadzce sieni. Nie czuł bólu. Spoza drzwi pobliskiego mieszkania dobiegał dźwięk patefonu, a potem zachrypnięty męski głos powiedział głośno i wyraźnie: „A z Kairu znów dzwonił Agardi Metrowitch, coś tam z dzieciakiem, czy ktoś może przekazać Helenie tę wiadomość?”.

A potem już była tylko ciemność i cisza.

Wróżba. Swoboda interpretacji.

19 października, 2009

Wczoraj jej jeszcze nie było. Dzisiaj była. Obok szyldu informującego o repasacji pończoch (tanio, szybko, sprawnie). Pod notariuszem. Nad urologiem. Mała mosiężna tabliczka. To nie było złudzenie.

Madame Woroncowa.
Medium. Wróżka
II piętro. Pukać 3 razy.

Kropotkin, dumny ze swego sceptycyzmu, postanowił zignorować. W sieni pachniało pastą do butów i kapuśniakiem. W jaki sposób znalazł się na podeście drugiego piętra – było dlań niepojęte. Zapukał. Madame Woroncowa ubrana była w suknię nieokreślonego koloru. Na szyi miała sznur pereł przypominających prawdziwe, a na kolanach zupełnie prawdziwego kota. Wzrok badawczy, przenikliwy.

-Jest pan zainteresowany swą przyszłością – zawyrokowała.

Kropotkin, zdumiony trafnością spostrzeżenia, przytaknął.

– Życzy pan sobie przepowiedni zadowalającej, czy też zgodnej z prawdą?

– Nie rozumiem – wybąkał Kropotkin. I zamilkł. Pytanie, w przeciwieństwie do odpowiedzi, nie było trudne.

– No, chyba zgodnie z prawdą – odparł po krótkim ale intensywnym namyśle – chciałbym wiedzieć co mnie spotka.

– W takim razie muszę prosić o uregulowanie należności z góry.

Kropotkin uregulował, a Madame Woroncowa rozłożyła karty.

– Niepotrzebnie się pan martwi –powiedziała – żona nie zdradza pana z tym podejrzanym indywiduum Schwarzbardem. Pozostając w zupełnie zadowalającym obie strony związku z tenorem Taszewskim, nie ma najmniejszych ku temu powodów. Również trudnościami finansowymi nie powinien pan się zbytnio przejmować. Ani też nieuczciwym wspólnikiem. Naturalnie, że jest nieuczciwy. Szkopuł jednak w tym – tu madame zawiesiła głos – że nie ma to najmniejszego znaczenia. Najmniejszego. Z kart wynika, że wkrótce przydarzy się panu poważny wypadek. Gdyby jednak udało się Panu go jakimś cudem uniknąć, umrze Pan w przeciągu najbliższych dwóch miesięcy na apopleksję. Tak że ruina pańska, aczkolwiek nieunikniona, nie powinna Pana martwić. I proszę się nie kłopotać, że pozostawi pan rodzinę z długami i bez środków do życia. Nie ma najmniejszego powodu do zmartwień. Dziatki pańskie niezupełnie są pańskim potomstwem. Kanarek trafi w dobre ręce.

Kropotkin wstał i bez słowa pożegnania skierował się ku wyjściu. W przedpokoju ubrał palto i kapelusz, po czym opuścił mieszkanie. Na podeście pierwszego piętra potknął się i spadł z hukiem ze schodów tłukąc binokle, a następnie łamiąc lewą nogę, nadgarstek i obojczyk. Leżał na kamiennej posadzce sieni. Nie czuł bólu. Na jego twarzy majaczył się błogi uśmiech.

Co pewien czas, to tu, to tam, można napotkać nader rozpowszechnioną opinię, że z jakichś niepojętych powodów, my Polacy, jako nacja, mamy zawsze pod górkę. Ot, taki tragiczny naród. Przez los prześladowany. Nie lubią nas. Bierze się to najprawdopodobniej z powszechnej nieznajomości osiągnięć niektórych z naszych rodaków. Wstyd przyznać: podczas gdy my rozpamiętujemy swe porażki, świętujemy klęski – inni potrafią się chwalić swymi osiągnięciami lepiej i głośniej. Najwyższy czas skończyć z tą fałszywą skromnością. Dzisiaj: Leon Franciszek Czołgosz.

Podczas gdy zupełnie obce, różnojęzyczne encyklopedie i leksykony zgodnie zwą go Polakiem, polskie źródła, z typową dla naszego narodu skromnością, nazywają go „sympatykiem anarchizmu”. Niepotrzebnie. To naszemu rodakowi zawdzięcza swe powstanie oddział US Secret Service chroniący bezpieczeństwa amerykańskich prezydentów. Bez Czołgosza pięćset dolarówka wyglądałaby zupełnie inaczej. Gdyby nie on, najwyższy szczyt na kontynencie północnoamerykańskim nosiłby dziś pewnie inną nazwę. Mało kto, naprawdę mało kto może się pochwalić tak interesującym rejestrem czynów niepojętych jak nasz krajan. Spieprzył wszystko co można było spieprzyć. Również szereg rzeczy, których w zasadzie spieprzyć nie było można. Czołgosz nie był zwykłym, pierwszym z brzegu nieudacznikiem. Czołgosz był nieudacznikiem wyjątkowym. Ale po kolei.

Leoś Czołgosz przyszedł na świat w 1873 roku w jak najbardziej polskiej, wielodzietnej, ale za to katolickiej rodzinie w Alpena, w stanie Michigan. Tatuś Paweł ożenił się po śmierci mamy Marii z domu Nowak ponownie, ktoś w końcu musiał się zajmować sierotami. Wraz z dwoma braćmi wcześnie rozpoczął pracę w walcowni drutu, bracia przystąpili do strajku, zostali zwolnieni i mogli powrócić na rodzinną farmę. Tę niesprawiedliwość rodak nasz przeżył do głębi, ponieważ jednak musiał z czegoś żyć, kontynuował karierę, tym razem w hucie szkła. Będąc świadkiem codziennego wyzysku doznaje załamania nerwowego i wraca na łono rodziny. Rodzina wcale się z tego nie cieszy. Najmniej cieszy się macocha. Polityką się Leoś nie interesował, nie ma najmniejszego śladu, aby kiedykolwiek należał do jednej z licznych podówczas wywrotowych organizacji. Lub jakichkolwiek innych. Lubił natomiast czytać gazety i chodzić na rozmaite wykłady. Ten niepowstrzymany pęd do wiedzy okaże się zgubny. I w ten sposób dobrnęliśmy do Emmy Goldman.

Emma Goldman to też nie był byle kto, Emma Goldman to był proszę państwa ktoś. Obiekt uwielbienia wyrobników i filozofów. Legenda uciskanych. Gwiazda światowego anarchizmu. Kobieta pod każdym, naprawdę każdym względem niezwykła. Nawet dziś jej marmurowy nagrobek zdobi słuszny cytat i fałszywa data zgonu. Gdzież jej nie było. Wszędzie była. U progu XX stulecia była w Stanach Zjednoczonych i wygłaszała wykłady o ucisku człowieka przez człowieka oraz co można na to począć. Jednym ze słuchaczy był niejaki Czołgosz Leon. Wykłady spodobały mu się do tego stopnia, że postanowił poznać prelegentkę osobiście. Został jednak odpędzony przez najbliższe otoczenie gwiazdy. Otoczenie było przeświadczone, że ma do czynienia z policyjnym szpiegiem i prowokatorem. Coołgosz się nie zniechęcał. Doszło do tego, że anarchistyczne gazetki ostrzegały towarzyszy przed dziwakiem ponawiającym podejrzane próby zbliżeń.

Przełom wieków. To zadziwiające, ale czasy były wówczas takie, że marzeniem przyzwoitego anarchisty było spektakularne wyprawienie jakiejś głowy państwa na tamten świat. Najlepiej przy pomocy bomby. Z braku bomby – przy pomocy broni palnej. Głowy koronowane miały pierwszeństwo, w przypadku braku głowy koronowanej mógł to ewentualnie być oprawca zastępczy tzn. dyktator lub prezydent z dyktatorskimi zapędami. Gdy Leon Czołgosz przeczytał w gazecie, że Caetano Bresci zastrzelił akurat włoskiego króla Umberto I, postanowił pokazać, że Polak też potrafi i nabył rewolwer. Niezła kanalia była z tego Umberto, akurat odznaczył orderem generała Fiorenzo Bava-Beccarisa w nagrodę za otwarcie ognia do demonstracji składającej się głównie z kobiet i dzieci protestujących przeciw podwyżce cen chleba. Mediolański bruk spłynął krwią, ofiar śmiertelnych było ponoć trzysta. Pomińmy jednak na chwilę dyskusyjną kwestię sensu lub bezsensu terroru indywidualnego i poprzestańmy na twierdzeniu, że wzburzenie Bresciego było zrozumiałe. Podobnie jak i fala sympatii z jaką w pewnych kręgach spotkał się jego czyn. Motywy Czołgosza, który udał się do Buffalo w stanie Nowy York w celu odstrzelenia urzędującego i demokratycznie wybranego prezydenta pozostaną niejasne.

William McKinley nie był może prezydentem wybitnym, był jednak prezydentem powszechnie lubianym. Wyprowadził kraj z poważnego kryzysu ekonomicznego, umocnił międzynarodową pozycję USA, oparł ostatecznie dolara o parytet złota. Nie było powodu aby go nie lubić i dlatego lubiano go powszechnie. Akurat został wybrany na następną kadencję. I teraz będzie tragikomicznie. Nasz rodak zamieszkuje w Buffalo w pobliżu wystawy panamerykańskiej i czeka na prezydenta. W końcu 6 września pragniie zbliżyć się do głowy państwa ale nie wie jak to uczynić. Ustawia się zatem w kolejce zwolenników i sympatyków aby głowa państwa mogła zbliżyć się do niego z zamiarem uściśnięcia mu dłoni. Ach te amerykańskie rytuały. Sciskanie nie dochodzi do skutku bo Czołgosz dzierży w ręku zawinięty w chusteczkę do nosa rewolwer kalibru 0,32. Udaje mu się przystawić broń do piersi prezydenta i – zanim zostanie obezwładniony przez otoczenie – oddać dwa strzały.

Cresci strzelał z pewnego dystansu i trafił bez pudła. Czołgosz miał łatwiej, ale mu nie całkiem wyszło. Prezydent nie straci przytomności i zdoła jeszcze uchronić swego niedoszłego mordercę przed nieuchronnym linczem (Go easy with him, boys!). Po ośmiu dniach umrze w męczarniach na skutek powikłań zakażenia odniesionych ran.

Zaaresztowany, Czołgosz podaje fałszywe nazwisko (Fred Nieman), co jest o tyle zabawne, że policja znajduje w jego kieszeni kartę wyborczą, z której wynika nie tylko jak się nazywa, lecz również, że był w niedawnych wyborach zarejestrowany jako republikanin, ergo wyborca McKinleya. Postawiony przed sądem zostaje po krótkim procesie – przy aplauzie sali – skazany na karę śmierci.

Od Czołgosza odżegnują się wszyscy. Emma Goldman próbuje przedstawić go początkowo jako biednego, godnego politowania, zbłąkanego matoła, ściąga to jednak gromy na jej głowę zarówno ze strony kół oficjalnych jak i dotychczasowych sympatyków. Największe psy wieszają jednak na Czołgoszu anarchiści twierdząc, że dotąd nikomu nie udało się tak skutecznie zaszkodzić jednym głupim i nieprzemyślanym czynem anarchistycznej sprawie. Pogrzeb McKinleya odbył się w Washingtonie i zgromadził nieprzeliczone tłumy. Naród w zgodnym wysiłku rzucił się do wznoszenia niezliczonych pomników i mauzoleów upamiętniających zmarłego. Jakże żałośnie i patetycznie muszą brzmieć w tym kontekście ostatnie słowa Czołgosza:

I killed the President because he was the enemy of the good people — the good working people. I am not sorry for my crime“. (Zabiłem prezydenta, ponieważ był wrogiem dobrych ludzi, dobrych pracujących ludzi. Nie żałuję swego czynu).

Leon Czołgosz umiera na krześle elektrycznym 29. października 1901 roku w więzieniu w Auburn. Ku utrapieniu rodziny pozbawiony zostaje chrześcijańskiego pochówku. Przewidując nieuniknione zbezczeszczenie zwłok, władze decydują się na zalanie trumny stężonym kwasem siarkowym. Nasz rodak rozpuszcza się całkowicie w ciągu 24 godzin.

Tak kończy się historia Leona Czołgosza, który pragnąc zdobyć uznanie tych, którzy go nie lubili postanowił – w interesie tych tych, którzy jego poparcia nie pragnęli, kierując się ideami, których nie rozumiał i wychodząc z błędnych założeń – zamordować wybranego przez siebie prezydenta, ściągając na siebie niechęć i nienawiść wszystkich. Gdyby nie pomoc zarazków gangreny – nawet to by mu się nie udało.