Powszechnie znany cytat
3 lutego, 2020
Wersja pełna pojawiła się najprawdopodobniej w latach trzydziestych ubiegłego wieku. I od razu rozpoczęła samodzielną egzystencję wędrując przez publikacje, dzieła naukowe, artykuły prasowe, eseje okolicznościowe. You name it. Ostatecznie przebiła się jednak wersja skrócona. Okrojona do wymiarów (nieomal) aforystycznych. Ale za to jakże przydatna w zabiegach natury marketingowej. Brzmiała ona mniej więcej tak:
There is hardly anything in the world that someone cannot make a little worse and sell a little cheaper, and the people who consider price alone are that person’s lawful prey.
Spróbujmy przełożyć z obcych języków na własny. Kto wie, może wśród czytelników znajdą się jacyś prezydenci. Internety, mają to do siebie, że wleźć i odnieść wrażenie może każdy i potem masz babo. Przypałęta się jakiś prezydent, albo jeszcze gorzej i potem wstyd i opinia całkiem zrujnowana.
Niewiele jest rzeczy na tym świecie, których ktoś nie byłby w stanie zrobić trochę gorzej i (dzięki temu) móc sprzedać trochę taniej; ofiarami tych osobników padają słusznie ci, którzy w swoich wyborach kierują się jedynie ceną.
Ładne prawda? Autorem tych brzemiennych w znaczenie słów został John Ruskin (1819 -1900), co prawda został nim dopiero pośmiertnie, ale taki już los wybitnych myślicieli, że najlepsze cytaty z dzieł własnych wymyślają dopiero gdy nie ma ich już pośród żywych.
John Ruskin, raczej słabo spopularyzowany nad Wisłą, był w wiktoriańskiej Anglii postacią powszechnie znaną jak również powszechnie uznawaną za wybitną. I jako taki czczony jest po dziś dzień po obu stronach oceanu, użyczając swojego imienia niezliczonym instytutom, fundacjom, stypendiom, a nawet całym uczelniom. Galeria zauroczonych Ruskinem budzi podziw, ach kogo tam nie było, Gandhi sąsiaduje z Proustem, Arnold Toynbee ściska się z Lwem Tołstojem. Tęga głowa była z tego Ruskina. Pozostawił po sobie dzieła zebrane (36 tomów) i posiadłość, w której obecnie znajduje się muzeum oraz siedziba fundacji pielęgnującej kult tego zdumiewającego człowieka. Artysty, myśliciela, filozofa kultury i krytyka cywilizacji. Człowieka, który będąc niebywale zamożnym rozdał swój majątek na zbożne cele, bo widział sprzeczność pomiędzy „byciem socjalistą i byciem bogatym” i który w zadziwiający sposób łączył bycie utopijnym socjalistą z głęboką wiarą. To znaczy łączył wówczas gdy wierzył, a gdy nie wierzył to nie łączył. Różnie z tym bywało.
Po Johnie Ruskinie pozostały plotki dotyczące jego interesujących upodobań seksualnych, 36 tomów dzieł zebranych i jeden powszechnie znany cytat, co do którego nie ma pewności, kto go wymyślił. Jest pewność, że nie był to John Ruskin.
Reallifecam
14 listopada, 2019
Intro
Turysta, który będąc w Paryżu ma zamiar obejrzeć pałac królewski może doznać poważnego dysonansu poznawczego. Wyruszywszy ulicą St. Honore z okolic Placu Vandome i podążając w stronę Luwru, dobrnie po kilku minutach do placu o nazwie Place du Palais Royal. Spojrzy na prawo: Louvre, czyli pałac, wiadomo, królewski. Obecnie muzeum. Spojrzy na lewo: imponujący kompleks budynków oznaczonych na planie miasta jako Le Palais Royal. Czyli pałac królewski. Budynki obarczone tą nazwą schowane są za ładną kolumnadą i mieszczą rozmaite sławetne instytucje, pałacu królewskiego raczej pośród nich nie ma. Mimo to historia może nas w tym miejscu wiele nauczyć, głównie tego, że pewne zjawiska powtarzają się na przestrzeni wieków z graniczącą z perwersją regularnością. Wybierzmy się na małą wycieczkę historyczno-krajoznawczą. Będzie sporo do czytania, żeby potem nikt nie mówił, że nie ostrzegaliśmy. Ale obrazki też będą.
Kardynał.
Na początku był kardynał Richelieu. Tak, ten sam Richelieu, który naprzykrzał się trzem muszkieterom. Trzej muszkieterowie (których było czterech) nigdy nie istnieli, niejaki Dumas zwany przez potomnych Ojcem po prostu ich zmyślił. Być może dlatego też zaistnieli (i istnieją nadal) w zbiorowej świadomości, czego nie można powiedzieć o kardynale Richelieu, który, choć istniał i trząsł swego czasu połową Europy, w kolektywnej świadomości istnieje tylko marginalnie i to głównie za pośrednictwem zmyślonych muszkieterów. Richelieu, poza zarządzaniem monarchią (które to zadanie przerastało siły Ludwika XIII) trudnił się głównie intrygami na dworze i aby mieć blisko do pracy postanowił wybudować skromną siedzibę nieopodal pałacu królewskiego zwanego już wówczas Palais du Louvre, praktycznie po drugiej stronie ulicy. Siedziba wyszła, łagodnie rzecz biorąc, okazała. Aby nie powiedzieć, że być może nawet trochę za bardzo. Jacques le Mercier, któremu Richelieu powierzył to zadanie stworzył, łagodnie ujmując, monstrum dorównujące rozmiarami siedzibie władcy i pokazujące poddanemu kto tak naprawdę we Francji rządzi. Budowę ukończono w 1629 roku, 13 lat później (ponieważ nic nie trwa wiecznie) kardynał wydaje ostatnie tchnienie i tyle z tego miał. Kardynał zeszedł był, pałac pozostał i aby przywrócić równowagę Bourbonowie kładą na nim łapę. W przeciwieństwie do kardynałów królowie mogą się wówczas legalnie rozmnażać i ich potrzeby lokalowe są odpowiednio większe. Do pałacu po duchownym przeprowadza się z Luwru (czyli po prostu na drugą stronę ulicy) Anna Austryjaczka wraz z potomstwem. Małżonek Anny, Ludwik XIII ma teraz odpowiednie warunki aby móc się poświęcić swemu nowemu hobby czyli żarliwie się modlić i umartwiać. Zastąpienie życia rodzinnego modłami nie wychodzi mu jednak na zdrowie i po 6 miesiącach podąża śladem kardynała, czyli zasypia w Panu. Ponieważ rodzina królewska nie może zamieszkiwać byle gdzie, pałac po ministrze – duchownym uzyskuje nowe miano i zwie się od natychmiast pałacem królewskim.
Wtręt dla dla miłośników pisma obrazkowego.
Kardynał Richelieu wyglądał tak:
Natomiast jego skromna siedziba, jeśli wierzyć starym rycinom, z lotu ptaka wyglądała podobno tak:
Natomiast od ogrodu jak na poniższym obrazku. Prawda, że ładna?
I jakże tu się dziwić współczesnym biskupom, że konsekwentnie podążają (przynajmniej w naszej ojczyźnie) wyznaczoną przez słynnego poprzednika ścieżką? Nie sposób, ale chyba trochę zboczyliśmy.
Fronda i trauma
Nasz wybitnie polonocentryczny, wpojony w dzieciństwie sposób patrzenia na dzieje Europy sprawia, że wydaje się nam, że powstania kozackie lub w gruncie rzeczy mało znaczący incydent w ramach tzw. Wojny Północnej zwany w polskich podręcznikach historii Potopem Szwedzkim były znaczącymi wydarzeniami historycznymi. Nie były. Trafiło nas przypadkiem. Pierwsza połowa XVII wieku to szereg krwawych, wyniszczających wojen i konfliktów, które rozlały się w całej Europie, od Gibraltaru po Koło Polarne.Taka np. Wojna Trzydziestoletnia (1618-1648), będąca (toutes proportions gardées) konfliktem bardziej krwawym i wyniszczającym niż obie Wojny Swiatowe razem wzięte, jeszcze coś nam mówi, ale o toczącej się równolegle do niej hiszpańsko-niderlandzkiej Wojnie Osiemdziesięcioletniej (1568 – 1648 ) lub Wojnie 24-letniej pomiędzy Francją i Hiszpanią (1635-1659) mało kto nad Wisłą słyszał. Ta ostatnia jest jednak ważna, bo doprowadziła dwa europejskie mocarstwa do ruiny. Jedno (Hiszpanię) bardziej, drugie (Francję) mniej, chociaż cena, jaką przyszło Francji zapłacić była spora. Wojny dużo kosztują, wojny toczone dziesięciolecia kosztują horrendalnie dużo. Podatki nakładane na poddanych tylko do pewnego momentu wypełniają w znaczący sposób skarbiec monarchów, gdy nie wystarczają na bieżące finansowanie monarchicznych rzezi, zaczyna się zwykłe łupienie ludności. Zaczyna się od chłopstwa (co prowadzi do powstań) ogarniając coraz szersze warstwy społeczne nie widzące powodu dla którego miałyby jeść korę z drzew w imię obrony fanaberii domu panującego. I tak dochodzimy do Frondy, szeregu protestów, ruchawek, powstań a nawet wojenek domowych, które ogarnęły Francję w 1648 roku i trwały przez lat pięć. Naparzali się wszyscy z wszystkimi, parlament z domem królewskim, książęta z Kardynałem Mazarin, chłopi z arystokracją. Małoletni Ludwiczek, który miał przejść do historii jako Ludwik XIV nie miał z tego okresu dobrych wspomnień. Przez pewien czas tułał się wraz z mamusią i resztą dworu od zameczku do zameczku uciekając przed własnymi niewdzięcznymi poddanymi, przez resztę czasu siedział w pałacu przy zgaszonych kandelabrach przysłuchując się odgłosom toczonych na ulicach Paryża walk. Krótko mówiąc, mało komfortowa sytuacja, która osiągnęła swe apogeum pewnej lutowej nocy 1651 roku, kiedy do pałacu wtargnęła rozjuszona tłuszcza, biegnąc od komnaty do komnaty i sprawdzając ile prawdy jest w pogłoskach, że dwór królewski znów uciekł z miasta. Mały Ludwik uratował się jedynie dzięki temu, że udawał głęboko śpiącego podczas gdy wokół niego trwała grabież mienia urozmaicona jedynie gwałceniem pokojówek. Wynikł z tej sytuacji głęboki uraz psychiczny, którego ostatecznym rezultatem było wybudowanie w późniejszym okresie Wersalu. Już nigdy nie miała powtórzyć się upokarzająca sytuacja, w której udający śpiącego król robił ze strachu przed igraszkami paryskiego ludu, hm, pod siebie.
Dom Orleański. Dalsze losy nieruchomości
Ponieważ jednak zaczęliśmy od pałacu królewskiego, to pozostańmy jeszcze przez chwilę przy owym. Ludwik (nadal czternasty), z braku innego pomysłu postanowił podarować obiekt młodszemu bratu, Filipowi Orleańskiemu, niech też sobie ma. Ten zaś pozostawił kompleks swojemu synowi (również Filipowi i również Orleańskiemu, aczkolwiek zwanemu drugim). Dwa pokolenia później Pałac przytrafił się wreszcie Ludwikowi Filipowi II Orleańskiemu i przy tym panu wypada się na chwilę zatrzymać. LF2O był arystokratą praktycznym. Stwierdził, że okazały budynek w samym centrum zamiast przysparzać kosztów i splendoru, mógłby na siebie zarabiać. Począwszy od roku 1780 kompleks pałacowy zostaje część po części przekształcany w coś czego dotąd nie było, a co historycy architektury nazywają obecnie pierwszą zadaszoną galerią handlową. Jeśli zatem, drogi czytelniku, dostajesz bólu głowy i mdłości wędrując poprzez niekończące się pasaże monstrualnych amerykańskich „malls” lub europejskich tzw. galerii handlowych to wiedz, że zawdzięczasz to pouczające doświadczenie Ludwikowi Filipowi Józefowi II Orleańskiemu, księciu, przedsiębiorcy, libertynowi, spryciarzowi-rewolucjoniście czyli człowiekowi wielkiego majątku, wielu talentów i doskonałych koneksji. Ciekawa postać. Czytelnik zaczyna już podejrzewać, że taka kombinacja talentów, możliwości i zdolności prawdopodobnie doprowadzi posiadacza do marnego, ba, żałosnego końca. Czytelnik podejrzewa słusznie. Ale o tym za chwilę. Na razie poprzestańmy na tym, że ten Ludwik, gdy jeszcze był członkiem domu panującego, wyglądał tak:
Burdel królewski, burdel rewolucyjny.
Wróćmy jednak do Palais Royale, z którego w latach 80-ych XVIII wieku królewską pozostała tylko nazwa. Do ogromnego kompleksu wkracza komercja, za nią konsumpcja i rozrywka, a na koniec rozpusta. Podczas gdy w rozlicznych kawiarniach rozgorączkowani intelektualiści i ci, którzy pragną się za takich uważać toczą coraz bardziej wywrotowe, a czasem nawet świętoburcze dysputy, podczas gdy arystokracja i wzbogacone mieszczaństwo ugania się po sklepikach za dobrami luksusowymi, damy z półświatka odkrywają niezliczone krużganki pałacu i skupiska zarośli w ogrodach jako doskonałe miejsce do uzupełnienia oferty kompleksu o usługi zaspokajające potrzeby cielesne klientów. Nie bez przesady można powiedzieć, że w kawiarniach usytuowanych w Palais Royale ucieleśnił się duch buntu przeciw zwierzchności. Od słowa do słowa przy kawie i kieliszku wina, a na końcu była zupełnie prawdziwa rewolucja. To na dziedzińcu wewnętrznym pałacu Camille Desmoulins pewnego lipcowego wieczora 1789, (po tym jak lekko podchmielony wyszedł z kawiarni) wezwał lud paryski do rewolty, wskazując chwiejną dłonią Bastylię jako symbol ucisku. Lud wziął jego słowa poważnie i następnego dnia po Bastylii pozostała kupa dymiących kamieni zgliszczy. Morał, który z tego wynika, wykracza znacznie poza trywialne stwierdzenie, że trzeba uważać na to co się wygaduje pod wpływem. Desmoulins (z kolegami) uruchomił proces, którego sam miał stać się ofiarą. Przedtem jednak zdołał (z kolegami) wysłać na gilotynę Ludwika Filipa nr 2, któremu nie pomogło ani przemianowanie Palais Royale na Palais Egalité , ani nawet zmiana nazwiska na Filip Egalité połączona z próbą przekonania opinii publicznej, że nie jest tym kim jest, lecz jedynie synem koniuszego swego ojca pochodzącym z przyzwoitego, nieprawego łoża. Nic to nie dało. W każdym razie Ludwik Filip, gdy przestał być Ludwikiem Filipem, ale jeszcze zanim został zgładzony, wyglądał tak:
Kilka miesięcy później Desmoulins, prowadzony na szafot, wskazał palcem na skazujących go na śmierć Robespierra i Saint Justa i krzyknął, że wkrótce podążą za nim. Ponieważ jego wskazywanie palcem miało moc sprawczą, tak się też niedługo potem istotnie stało. Pod koniec sławetnego roku 1794 wszyscy protagoniści tej zabawnej i pouczającej historii odeszli do tejże na zawsze. Ponieważ jednak, gdy coś się kończy to zazwyczaj zaczyna się coś nowego (tak, tak panie Fukuyama) to po okresie wielkiego terroru nastąpiły rządy Dyrektoriatu. Sporo się zmieniło. Również dla niejakiego Borela, stangreta Robespierre’a, który musiał poszukać sobie nowego zajęcia. Z czegoś w końcu trzeba było żyć.
Nowe czasy, stare przyzwyczajenia.
O Borelu wiemy niewiele. Wiadomo, że wykorzystał czasy Wielkiego Terroru do zainicjowania pewnych, hm, zmian w stosunkach własnościowych tyczących intratnej gastronomii umiejscowionej w Palais Royale. W każdym razie, po 1794 ze zdziwieniem odkrywamy, że wzmiankowany Borel jest nagle właścicielem szeregu lokali, których uprzednimi właścicielami byli najwidoczniej kontrrewolucyjni łajdacy, musiało chyba tak być, skoro dosięgła ich karząca ręka rewolucyjnej sprawiedliwości. W zasadzie ludzkość powinna się do tej, najwidoczniej ponadczasowe,j telenoweli przyzwyczaić: na początku są ideały, domaganie się sprawiedliwości społecznej, słuszny gniew ludu, a na koniec okazuje się, że ktoś się sprytnie uwłaszczył. I to niekoniecznie kosztem ciemiężycieli. Borel był człowiekiem nader uzdolnionym, pieniądze zarabiał głównie występami dla kawiarnianej publiczności ponieważ odkrył w sobie również talent brzuchomówcy. W krótkim czasie należą do niego trzy tzw. Café Caves, czyli zlokalizowane w lochach pałacu spelunki, w tym słynna na cały Paryż (i daleko poza jego granicami) Café des Aveugles. W swobodnym tłumaczeniu: kawiarnia ślepców. Café des Aveugles rozpoczęła swą działalność w 1784 roku, jeszcze zanim Ludwik Filip Orleański nr 2 odczuł przemożną potrzebę zostania zwykłym obywatelem. Pomysł był genialnie prosty: ponieważ damy i kawalerowie starego reżimu odczuwali (obok potrzeb natury ekshibicjonistycznej) również pewne skrępowanie jeśli chodziło o gapienie się na baraszkujących arystokratów przez przedstawicieli posługującego gminu, to problem rozwiązano zatrudniając jako obsługę niewidomych. Warunkiem zatrudnienia była ślepota, wszyscy, nawet orkiestra umilająca swym rzępoleniem cielesne figle byli ociemniali, czy też, jak zwykło się mówić, zanim zapanował terror poprawności politycznej, najzwyczajniej ślepi. Koncept był atrakcyjny i przetrwał czasy rewolucji. Usytuowany nieopodal przytułek dla ociemniałych L’Hospice des Quinze-Vingts był niewyczerpanym źródłem kadr. W 1805 do kolekcji Borela dołącza położona pod Cafe de la Rotonde tzw Le Caveau du Sauvage (w swobodnym tłumaczeniu: jaskinia dziczy) i ta zasługuje na szczególną uwagę. Koncepcja była ciekawa i prosta, podobnie jak w przypadku Café des Aveugles w znajdujących się na obrzeżu sceny, amfiteatralnie umiejscowionych boksach, panie i panowie klienci mogli oddawać się zarówno konsumpcji jak i (za dodatkową opłatą dwóch soldów) obserwacji tego, co działo się na scenie. Na tejże ciemnoskórzy, sprowadzeni z kolonii tzw. dzicy oddawali się w stanie naturalnym i bez specjalnego skrępowania rozmaitym codziennym czynnościom ze specjalnym uwzględnieniem gotowania posiłków, pląsów i permanentnej kopulacji. Gotowanie posiłków i pląsy nie były prawdopodobnie głównymi atrakcjami . O ile Café des Aveugles była pierwszym znanym przypadkiem próby monetaryzacji ekshibicjonizmu, to Le Caveau du Sauvage pozwalała uważającym się za cywilizowanych Paryżanom zaspokajać kosztem „dzikich” potrzeby natury voyeurystycznej. Czyli, tłumacząc z nadętego na potoczne i powszechnie zrozumiałe, za tzw. kasę pogapić się na obcowanie cielesne z perspektywy przeświadczenia o cywilizacyjnej wyższości. Kto dał wówczas dowód większego moralnego zdziczenia: organizatorzy tego ludzkiego zoo, ciekawscy uczestnicy procederu, czy też ci, którzy dali się zamknąć? Trudno odpowiedzieć, to znaczy łatwo jeśli zastosujemy dzisiejsze kryteria, ale nie zapominajmy, że wówczas tych kryteriów nie było. Były inne. To, czy nam się muszą podobać to już odmienne zagadnienie.
Później czasy się zmienią, Borel umrze w 1825 pozostawiając potomkom fortunę, wraz z końcem I-go Cesarstwa zaczyna się powolny upadek działalności rozrywkowej w podziemiach Palais Royale, czasy Restauracji najwidoczniej nie sprzyjały figlom. W 1830 na tron wstąpi Ludwik-Filip, nawiasem mówiąc najstarszy syn wspomnianego uprzednio Filipa Egalité, już nie jako król Francji, lecz Francuzów i pozbawi poddanych wszelkich zdrożnych rozrywek ostatecznie wypędzając z Palais Royale w roku 1836 rozpustę i nie tylko Prawdopodobnie był to ukłon w stronę coraz bardziej dominującej moralności mieszczańskiej, kłanianie się niewiele mu jednak pomogło, w 1848 Ludwik-Filip zostaje wysłany na wygnanie do Anglii, jeśli porównamy jego los z losem ojca to chyba można zaryzykować twierdzenie, że miał szczęście. I to w zasadzie jest już koniec Domu Orleańskiego jako zbioru pretendentów do francuskiej korony. Przemijają wiek XIX i XX, nadchodzi wiek XXI a z nim Internet 2.0
Technologia. Robi się fajnie.
Web 2.0 eksplodował w okolicach roku 2004 i przyniósł szereg zmian w stosunku do tego co było przedtem, a co dzisiaj nazywamy Web 1.0. Nie będziemy ich tutaj wszystkich wymieniać, ważne jest głównie to, że przełamanie paradygmatu dzielącego jego użytkowników na dostarczycieli i konsumentów treści doprowadziło do masowego pojawienia się tzw. prosumentów, czyli osobników będących dostarczycielami i konsumentami w jednym. To zaś spowodowało dramatyczne wzmożenie przepływu danych i wymogło daleko idące zmiany natury technologicznej, pojawiła się i zwyciężyła szerokopasmowość jako nowy standard więc tzw. streaming media natychmiast zapuściły w sieci korzenie. Do sieci wkraczają radio, wideoblogi, podcasty. Swiat oplata sieć webcams transmitujących w czasie rzeczywistym to co akurat znajduje się przed obiektywem. Znajdują się pierwsi śmiałkowie transmitujący za pomocą mediów społecznościowych swoje próby samobójcze lub uszczęśliwiający ludzkość widokiem jak sobie sami (lub swoim partnerom) robią dobrze. Kolokwialnie mówiąc: zatarła się różnica pomiędzy tymi, którzy świadczą usługi dla ludności i ludnością, ponieważ ta nagle mogła sobie sama świadczyć. Ogólnie mówiąc zrobiło się fajnie i ciekawie. Pojawienie się Borela 2.0 było tylko kwestią czasu.
Borel 2.0. Nowe powraca.
No i mamy. Pierwsza była zapewne strona o wdzięcznej nazwie peephole.com, posiekane filmiki o niskiej rozdzielczości błąkają się po dziś dzień po brudniejszych zakamarkach sieci. Potem poszło już z górki. Namnożyło się. Nowoczesna Caveau du Sauvage wygląda mniej więcej tak. Dwa soldy (sou) już nie wystarczą, ceny wzrosły znacząco. Nie można sobie już tak po prostu zapłacić i się pogapić. Za 34,99 Euro miesięcznie można wykupić abonament na 30 dni i dołączyć do tłumnie zgromadzonej przed monitorami publiczności. W szeregu mieszkań, w których mieszkają nowocześni dzicy zamontowane są rozliczne kamery pozwalające śledzić interesujące aspekty codzienności ich mieszkańców: od pląsów, poprzez gotowanie i prasowanie, seks poranny lub wieczorny aż do ablucji – bo nie tylko w salonach, kuchniach lub sypialniach lecz również w łazienkach i ubikacjach umieszczone są kamery, tak aby płacącej publiczności nic wartościowego nie umknęło.
Nowocześni dzicy noszą imiona takie jak Kevin, Jane , Tibor lub Leora i zamieszkują pomieszczenia urządzone w stylu późnej IKEI, telewizor w każdym pomieszczeniu jest obowiązkowy. I prawie zawsze włączony. Mieszkania – na co wskazują odmienne strefy czasowe – muszą znajdować się w różnych krajach, ich mieszkańcy jednak dziwnym trafem porozumiewają się, z małymi wyjątkami, w narzeczu uderzająco podobnym do rosyjskiego. Cechą znamienną mieszkań jest całkowity brak książek, dzicy posiadają jednak najwidoczniej dużą podzielność uwagi, bo mimo włączonych telewizorów wpatrują się nieustannie w ajfony i smartfony, urządzenia z którymi nie rozstają się nigdy.
I tak szanowny czytelniku powróciliśmy do punktu wyjścia. Mijają wieki i wszystko się zmienia, aby w gruncie rzeczy nie zmieniło się prawie nic. Nowe wciąż powraca. I tak już zapewne pozostanie aż do końca.
Wybitni rodacy: nasz Hendrix.
6 Maj, 2018
Słyszeli Państwo może o muzyku nazwiskiem Hendrix? Tak? To źle Państwo słyszeli. To znaczy dobrze, ale nie o tym co trzeba. W okresie wyczuwalnego wzmożenia narodowego („podpaski, które uwielbiają Polki”, „karma za którą przepadają polskie koty” itp.) warto, a może nawet należy, pochylić się nad niezasłużenie zapomnianą polskością wybitnych jednostek. Szczególnie jeśli miały one (te jednostki) niezaprzeczalne osiągnięcia . Dzisiaj Bartłomiej Rylski.
Ten kto będzie przeczesywał rozmaite wikipedie w poszukiwaniu naszego wybitnego rodaka, dozna rozczarowania. Nie ma kogoś takiego w sensie leksykalnym, a niesłusznie, bo był. Włodzimierz Bartłomiej Rylski urodził się w kwietniu 1932 r. w Warszawie. Co do tego nie ma wątpliwości. Podobnie jak co do tego, że rozpoczął swoją karierę w latach 50tych jako nauczyciel wychowania fizycznego. O początkach wiemy zadziwiająco mało, podobno po zerwaniu sobie rozmaitych więzadeł postanowił zostać piosenkarzem. I został. O tym, że był swego czasu kimś, niech świadczy zawarte małżeństwo z aktorką Sienkiewicz Krystyną, która w PRLu kimś była. Małżeństwo musiało trwać krótko, bo niedługo później aktorka była zamężna z kimś zupełnie innym. Bartłomiej (a może Włodzimierz?) był wykonawcą rozmaitych utworów w języku ojczystym, głównie szlagierów i pieśni patriotycznych oraz zaangażowanych w to wszystko, w co pieśni wówczas zaangażowane były. Nasz on był. Ale do czasu. Na przełomie 1964 i 1965 roku nagle o znanym i lubiany piosenkarzu występującym jako Bert Rylski w Polsce słuch zaginął. Skutecznie i na zawsze. Natomiast w Niemieckiej Republice Demokratycznej (która nie była ani republiką, ani też demokratyczna) pojawił się nagle w tym samym czasie niejaki Bert Hendrix. Ulubieniec władzy i publiczności, gwiazda estrady i telewizyjnych rewii. Od razu z utworami szturmującymi szczyty list przebojów. wieloletnimi kontraktami z wytwórnią płyt Amiga, występami w telewizyjnych rewiach. Wszystkie członkinie partii za nim szalały. Do dziś jakiś enerdowski emeryt pielęgnuje jego pamięć na specjalnym kanale jutubki. W jaki sposób nastąpiła błyskawiczna, cudowna przemiana artysty polskiego w niemieckiego pozostanie zapewne na zawsze niezgłębioną tajemnicą. Jedno trzeba mu jednak oddać. Był konsekwentny. W Polsce zaangażowany, w NRD też. W Polsce śpiewający bez akcentu polskie szlagiery i w NRD śpiewający bez akcentu i również szlagiery. W Polsce wzorowy patriota i ulubieniec władzy, w Niemczech, a jakże, również. Niektórzy są najwidoczniej patriotami uniwersalnymi. Kariera pieszczocha enerdowskiej władzy trwała nieprzerwanie do roku 1989. Pozostały niezapomniane dla byłych członków FDJ i SED-Betriebskampfgruppen utwory o tak znamiennych tytułach jak „Jaqueline”, „Der Sommer kommt wieder”, „Und wenn ich im pyjama bin” a przede wszystkim „La Bostella bei Tante Ella”.
Dla przedstawicieli skromnej wschodnioniemieckiej kontrkultury ten akurat Hendrix był uosobieniem wszystkiego co w enerdowskim zaduchu było najbardziej straszne i przygnębiające. Stalinowska odmiana drobnomieszczaństwa połączona z tragicznym kiczem wylewała się z ekranów telewizorów nieprzerwanym, ogłupiającym strumieniem przez lat 25 i nic nie można było, w tym więzieniu udającym państwo, na to poradzić.
Samemu twórcy, fetowanemu przez partyjnych bonzów i gospodynie domowe, najwidoczniej to nie przeszkadzało. Los chciał, że światła rampy zgasły tak samo szybko jak się zapaliły. W 1990 nagle zniknęły z dnia na dzień enerdowskie media, mieszkańcy byłych wschodnich Landów (z betonowymi podporami reżimu na czele) przypomnieli sobie nagle o tym, że byli zagorzałymi demokratami od zawsze, niewygodne relikty przeszłości musiały zniknąć. Nic w tym zatem dziwnego że Bert Hendrix wymazany został z dnia na dzień ze zbiorowej wyobraźni obywateli dawnego NRD i zastąpiony artystami nowymi i słuszniejszymi. Bert Hendrix przekształcił się z powrotem w Berta Rylskiego. W niemieckojęzycznej wikipedii można wyczytać, że zarabiał na życie sprzedając abonament różnych pisemek, a w ostatnich latach życia pilnował salonu gier. Pewnego lutowego dnia 2010 roku obywatel niemiecki Rylski postanowił udać się autobusem do lekarza, ale zmarł na serce na przystanku. Pozostawił wdowę, Margritt Rylski, która nadal żyje z zasiłku w Berlinie.
Los potrafi być naprawdę niesprawiedliwy. Syn polskiej ziemi, artysta, rodak Chopina, Norwida i Rymkiewicza, spoczywa zapomniany na berlińskim cmentarzu. Wzorowy patriota zawsze i wszędzie Zapomniany nie tylko przez pierwszą ojczyznę ale również przez rodaków wśród których święcił triumfy. doprowadzając do ekstazy dojarki, hutników i gospodynie domowe od Rostoku aż po Karl-Marx-Stadt.
Jak mówi stare, ludowe przysłowie: sic transit gloria mundi.
Ewangelia wg św. Agnostyka
1 marca, 2017
Czy Aniołowie mają duszę?
A jeśli tak, to po co?
Tomasz z Akwinu twierdził, że wyłanianie poszczególnych części anioła jest niedopuszczalne. Jeśli założymy, że anioł ma duszę, to pytanie o jej siedlisko nie da na siebie zbyt długo czekać. Jeśli założymy, że jej nie ma, to doktryna może również mieć spory problem. Jego istotę można streścić następująco: brak duszy uniemożliwia jej (odwieczne lub czasowe) potępienie i oznacza, że anioł może sobie bezkarnie grzeszyć. Co musi być przyjemne. Brak duszy uniemożliwia jednak również jej zbawienie. Co, z punktu widzenia anioła, nie jest raczej wesołą perspektywą
Takie i tym podobne pytania dręczyły Kropotkina gdy jeszcze był dzieckiem. Potem, gdy trochę dorósł, do pytań natury teologicznej dołączyły pytania natury fizjologicznej, a potem nawet anatomicznej. Rafaelici przedstawiali anioły jako istoty bezpłciowe. U malarzy flamandzkich anioły występowały obleczone w szaty; ponieważ newralgiczne rejony anioła były, dajmy na to u takiego Breugla (starszego) zawsze zasłonięte, to ku utrapieniu Kropotkina, wówczas jeszcze wyrostka, nic godnego uwagi nie można było niestety zobaczyć.
Przełom nastąpił dopiero dzięki uprzejmości Petera Rubensa i jego Upadkowi zbuntowanych aniołów, dziełu imponującemu zarówno swoimi rozmiarami jak i niebywałym bogactwem szczegółów. Nie tylko okazało się, że anioły wyposażone są w genitalia, czasem nawet pokaźnych rozmiarów, ale również, że niektóre z aniołów były, nie wstydźmy się nazywania rzeczy po imieniu, obficie cycate Jak nie przymierzając dozorczyni Sawincewa z domu po drugiej stronie ulicy.
Upadek zbuntowanych aniołów jest do obejrzenia w Monachium, w Starej Pinakotece. Dzieło, oblane przez Waltera Menzla w 1959 roku kwasem solnym, udało się odrestaurować. Menzl, czując się myślicielem niedowartościowanym,postanowił w ten sposób zwrócić uwagę ludzkości na stworzony przez siebie system filozoficzny. Chyba mu się jednak nie udało.
Obraz do obejrzenia również tutaj
Licyjczycy
7 września, 2013
Zwyczaje mieszkańców Licji nie znajdowały wśród Greków ani akceptacji, ani też zrozumienia.
Herodot pisał: „Ich obyczaje odmienne są od zwyczajów innych ludów i obrzydliwe. Miast nazwiska ojca przyjmują nazwisko matki. Kiedy pani szlachetnego rodu będzie brzemienna z niewolnikiem, to potomstwo będzie nie tylko wolne, lecz również obdarzone ogólnym uznaniem. Gdy jednak mężczyzna, nawet powszechnie poważany i piastujący ważne urzędy, zwiąże się z cudzoziemką, to dzieci z tego związku pozbawione będą statusu, czci i poważania.”
W przeciwieństwie do heteronormatywności (która przez następne dwa i pół tysiąca lat – przynajmniej w percepcji ogółu – nie utraciła swej pełnej zadowolenia oczywistości) wynikające z niej normy społeczne uległy trudnej do pojęcia petryfikacji.
Ale może tylko tak się wydaje z miejsca gdzie wczoraj staliśmy?
Kryzys
16 listopada, 2011
Głos w słuchawce był z jednej strony uprzejmy, z drugiej jednak, trochę jakby nieprzyjemny.
– Pan mi jest winien pieniądze – powiedział głos.
– Ach, kanonik Vaubain, jakże się cieszę – skłamał Myszkin. I dodał:
– Pamiętam, naturalnie, że pamiętam.
Kanonik Vaubain przypomniał Myszkinowi coś, o czym Myszkin co prawda wiedział, ale o czym jednocześnie wcale nie chciał pamiętać. W zaistniałej sytuacji najgłupsze było jednak to, że kanonik świetnie wiedział, że Myszkin nie chce pamiętać, a Myszkin wiedział, że kanonik wie.
Dalsza rozmowa nie potoczyła się wartko. I nie dotyczyła wynalazku Plauta.
Panteon Rodaków. Bohaterski ksionc.
17 października, 2011
Podejście do tematu bohaterstwa w ogóle, a narodowego szczególnie, wymaga pewnej delikatności. Brak takowej może zranić uczucia. Patriotyczne. Opłaca się jednak podjąć ryzyko. Mimo, że z konieczności, będzie dużo uproszczeń. Naprawdę warto.
I. Przydługi wstęp.
Heroizm jako taki wymyślili najprawdopodobniej Grecy. Bardzo dawno temu. Początki herosa były skromne: walczył z Meduzą, smokiem lub jakimś innym nieszczęściem trapiącym społeczność lokalną, od czasu do czasu ratował sobie dziewicę popełniając po drodze czyny godne sławienia. Pomnik herosa zdobił potem agorę. W czasach nowożytnych ulubionym zajęciem bohatera stało się rzucanie się, przeważnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, na przeważającą i niewiarygodną ilość wrogów. Krzepnące nowożytne państwa narodowe definiując mity założycielskie sięgały do idei i czerpały pełną garścią z mroków historii. Niemcy odkurzyli Arminiusza, Francuzi Wercyngetoryksa, Hiszpanie Cyda. Rosjanie Aleksandra Newskiego. Szwajcarzy przypomnieli sobie Winkelrieda i Wilhelma Tella. W XIX wieku do postaci legendarnych dołączyli współcześni. Włosi wywindowali na postument narodowego bohaterstwa Garibaldiego, a Simon Bolivar został bohaterem narodowym całego szeregu nowo powstających państw.
Dygresja
Polskim prototypem bohatera narodowego miał szansę zostać francuski marszałek o polskim, książęcym nazwisku, który utopił się w niemieckiej rzeczce i prawdopodobnie dlatego został patronem mostu w Warszawie. Brak polskiej państwowości w czasach, które nastąpiły, zapobiegł jednak nieuniknionej w takich przypadkach epidemii pomników.
Koniec dygresji
Instytucja bohaterstwa narodowego doznała sporej kompromitacji w XX wieku, ponieważ potęgi totalitarne, próbując wzmocnić morale mięsa armatniego przypisały trwale termin bohaterstwa zgonowi na tzw. polu walki. Niemcy nazywali swoich nieboszczyków Kriegshelden, a wąsaty Gruzin wymyślił Bohatera Związku Radzieckiego będącego (w czasie wojny) częstokroć synonimem żołnierza, który dał się w sytuacji beznadziejnej zastrzelić, zamiast trafić do nieprzyjacielskiej niewoli. Chyba, że był np. marszałkiem. Wtedy mógł się cieszyć osobiście. Kult bohaterów narodowych militarnej proweniencji kwitnie, w trochę zmodyfikowanej postaci, po dziś dzień w Stanach Zjednoczonych. Komuś, kto raz został uznany za american hero w zasadzie nikt już nie podskoczy.
Bohater Narodowy jako taki, aczkolwiek powszechny, nie jest łatwy do zdefiniowania. Zdaniem potomnych jest to (z reguły) ktoś, kto dokonał rzeczy ogromnych, zasłużył się dla ojczyzny czynami swemi i wymaga z tego względu szacunku, czci i upamiętnienia. Upamiętnia się przeważnie przy pomocy orderów imienia, pomników i notorycznego nadużywania nazwiska do nazywania placów, skwerów, ulic i mostów. Taki Garibaldi ma we Włoszech, w dowód wdzięczności za podarowaną Włochom państwowość, wszędzie, naprawdę wszędzie jakąś ulicę lub plac. A na placu dodatkowo pomnik. W Polsce trudno znaleźć miejscowość nie posiadającą ulicy Ściegiennego. Czasem jest to ulica Piotra Ściegiennego, czasem księdza P. Ściegiennego. W ostatnim dwudziestoleciu przeważa ta ostatnia. Ściegienny, jako patron ulic cieszy się nieprzerwaną sympatią i wdzięcznością rodaków (w tym władz) od momentu uzyskania niepodległości w 1919 roku. Bez względu na ustrój. Nadaje mu to rangę fenomenu, któremu warto się przyjrzeć bliżej. Bo jest to przecież ciekawe, jakie cechy charakteru i dokonania sprawiają, że w światowym centrum zawiści, pieniactwa, kłótliwości i wieszania psów na bliźnim jest możliwy szacunek i kult ponad podziałami.
II.Trudny temat
Niełatwa sprawa z tym Ściegiennym. Bo jakże tu przyczepiać się do kogoś, kto chciał dobrze? Nawet jak mu nie wyszło? Encyklopedyczne notki ukazują sympatycznego, naiwnego patriotę, utopistę i społecznika. Próbował wzniecić powstanie, dostrzegał ucisk warstw, niedobry zaborca zesłał go na Sybir, z którego powrócił jako siwowłosy staruszek. Otóż diabeł tkwi w szczegółach. W wizji. W tym, co można nazwać „modus operandi“. Po bliższym przyjrzeniu się, jeżą się włosy na głowie. A było tak.
III.Społecznik, wizjoner, rewolucjonista, bohater.
Ściegienny urodził się w rodzinie wieśniaczej. Wykształcenie otrzymał skromne, wyniki w nauce miał też takowe. Ponieważ nie przyjęto go do seminarium duchownego, wybrał drogę okrężną, zostając nauczycielem u pijarów, gdzie nauczał do momentu zostania klerykiem i uzyskania święceń kapłańskich w 1832 roku. Po kasacji zakonu został wikarym w Wilkołazie w Ordynacji Zamojskiej. W okresie po powstaniu listopadowym zaangażował się w działalność konspiracyjną. Polegała ona na tym – tu źródła są zgodne – że „nawiązał kontakty“. Do konspiracji wciągnął znajomych (co było, jak się później okazało, poważnym błędem) jak również swoich dwóch braci. Trudno powiedzieć o co mu chodziło. Późniejsi patrioci twierdzili, że o niepodległość, socjaliści, że o rewolucję społeczną. Poglądy swoje, a w zasadzie nie tyle swoje, co Lammenais’go, spisał w tzw. „Złotej książeczce“. Tenor prezentowanego niezainteresowanym (przeważnie) i niepiśmiennym (nieomal zawsze) przedstawicielom ludu (okolicznym chłopom) dziełka był jednoznaczny: ucisk jest zły, wyzysk sprzeczny z chrześcijaństwem, kler sojusznikiem krwiopijców, Chrystus tego nie chciał, lud musi przestać pić gorzałkę i powstać. Czytanie chłopom i co poniektórym kieleckim mieszczanom przepisywanego ręcznie manuskryptu nie przynosiło jednak oczekiwanych wyników, lud był ciemny i oporny. Przechowywana na policji teczka z donosami przedstawicieli ludu na „zwariowanego księdza“ puchła, władze carskie nie podejmowały jednak żadnych kroków, nie widząc najwyraźniej takiej konieczności. Rozczarowany obrotem wypadków i zdesperowany kapłan postanawia uciec się do podstępu. Siada do stołu i wystosowuje własnoręcznie list papieski do polskiego włościanina (i rzemieślnika), w którym to liście jego świątobliwość wzywa tegoż włościanina do rewolty obiecując Królestwo Boże na Ziemi i ewentualną dyspensę. To, że aktualny papież był zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich ruchawek, zupełnie mu przy tym nie przeszkadzało. Ponieważ czytanie listu jednostkom, poza drapaniem się w głowę, nie przyniosło konkretnych efektów w postaci wzrostu nastrojów rewolucyjnych, a ustalony ze znajomymi z Warszawy termin powstania zbliżał się nieubłaganie, Ściegienny decyduje się na krok desperacki w postaci zwołania wiecu w celu wygłoszenia płomiennej mowy do ludu. O wiecu wiadomo, że się odbył 24 października 1844 w lesie nieopodal Krajna, na Kielecczyźnie. Liczne źródła skromnie milczą na temat liczebności zgromadzonego tłumu. Wzięło w nim udział (poza księdzem) dwunastu chłopów, którym przekazana została wizja. Ściegienny obiecał zniesienie pańszczyzny, ziemi ile kto chce i (według zeznań nausznych świadków) nawoływał do mordowania urzędników i panów w celu osiągnięcia przy pomocy czynu rewolucyjnego tak upragnionej równości. Przemówienie zakończył okrzykiem: Bracia, do broni! Chłopi mowę wysłuchali, powiedzieli, że muszą sobie przemyśleć, po czym rzucili się na wyścigi do najbliższego komisariatu w celu złożenia donosu. Wyścig wygrał (i skasował obiecaną nagrodę) niejaki Janic. Nieświadomy rozwoju wypadków Ściegienny, przeświadczony o genialności i skuteczności swego planu (do powstania wystarczy 50 młodzianków, którzy powinni zwerbować 500 chłopów z kosami, a carat padnie, on sam pójdzie z krzyżem na czele i będzie nawracał rosyjskich żołnierzy na prawdziwą wiarę) zleca dalszy werbunek braciom, a sam udaje się do pobliskich Kielc w celu szukania sprzymierzeńców dla swej sprawy. Tam zostaje zaaresztowany na ulicy i odtransportowany do X pawilonu warszawskiej cytadeli. W stan gotowości postawiono (jak się okazało zupełnie niepotrzebnie) okoliczny garnizon. O tym, jakie były naprawdę nastroje społeczne niech świadczą liczby. Śledztwo było skrupulatne. Z początkowo podejrzewanych 152 uczestników spisku (w tym 45 chłopów) ostały się (po przejrzeniu teczek z donosami) 24 osoby, którym postawiono zarzuty. Władze carskie postanowiły okazać surowość. Przywódca miał być stracony. Resztę oskarżonych skazano na bezterminową katorgę po uprzedniej publicznej chłoście. Ostatecznie wyrok wykonano publicznie 6 maja 1846 w Kielcach na 13 skazańcach. Bardziej skomplikowana była sprawa z przywódcą buntu – publiczne wieszanie duchownego nie było eleganckim rozwiązaniem. Namiestnikowi Paskiewiczowi specjalnie zależało, aby decyzję o zdjęciu sakry podjął sąd kościelny, zwrócił się zatem do polskiego, słynnego jak obecnie powszechnie wiadomo z kultywowania ducha patriotycznego duchowieństwa z uprzejmą prośbą o pomoc. 27 kwietnia 1846 roku kapituła katedry lubelskiej skazała posłusznie Ściegiennego na degradację i odsądzenie od godności duchownej. Audytoriat wojskowy, za zezwoleniem Paskiewicza, zamienił karę śmierci na pozbawienie praw i bezterminową katorgę na Syberii. Ksiądz (a w zasadzie już nie ksiądz) protestował głośno domagając się wykonania wyroku, ale w końcu powędrował na Syberię. Tam spędził 10 lat w kopalni w Nerczyńsku, a potem na zesłaniu w Permie. Wrócił do kraju po 25 latach. Resztę życia spędził w u brata w Tarnawie i Lublinie domagając się od miejscowego biskupa przywrócenia święceń. Co, po latach starań, zakończone zostało sukcesem. Z przykrością należy stwierdzić, że był to jego jedyny sukces. Zmarł w wieku 90 lat i – ponieważ nie pozostawił na pochówek ani grosza – został pochowany w krypcie zaprzyjaźnionego duchownego.
IV.Niewygodne refleksje
Różne narody wybierają sobie różnych bohaterów. Przeważnie kierują się wdzięcznością i doceniają dokonania. Bohaterowie zasługują na hołd, bo uratowali ojczyznę, odnieśli niewiarygodne zwycięstwa, są (lub mogą być) przedmiotem zazdrości sąsiadów. Źródłem dumy. Jakie wnioski można jednak wysnuć na temat poczucia własnej wartości narodu czczącego ewidentnego (choć może sympatycznego) nieudacznika? Człowieka, który zawiódł pokładane w nim nadzieje, który niczego nie osiągnął, nie wiedział jak się zabrać do wzniecenia powstania, postanowił mimo to wzniecić i w wyniku swej niewiedzy wpakował siebie i innych w tarapaty? Duchownego, który nie potrafił realnie ocenić sytuacji, naraził innych, a w końcu został wychłostany, bo uznano, że nie stanowił wystarczającego zagrożenia, aby karać go surowiej? Co sprawia, że całe spektrum – od narodowców, po anarchistów – zgodnie chyli głowę przed tą klęską? Strach pytać.
V. Pytanie dodatkowe
Zakładam, że każdy rodak słyszał kiedyś o księdzu, który chciał kiedyś wzniecić powstanie i w tym celu zgromadził 12 chłopów w lesie, ale mu się nie udało. Czy ktoś z czytelników wie (bez zaglądania do Wikipedii), kto dowodził doskonale zorganizowanym, racjonalnie przeprowadzonym i uwieńczonym (przy minimum strat) sukcesem Powstaniem Wielkopolskim? I w jaki sposób go doceniono? I ile ulic zostało nazwanych jego imieniem? Dla ułatwienia dodam, że żadna z głównych ulic w Poznaniu (nawet w Poznaniu) nie nosi jego imienia. Uczczony został natomiast niejaki Franciszek Ratajczak, powstaniec trafiony przez zbłąkaną kulę w pierwszym dniu powstania. Miał szczęście: zasłużył się rodakom, bo co prawda niczego wielkiego nie dokonał, nie odniósł żadnego sukcesu, ale za to był ofiarą. Bycie ofiarą, podobnie jak bycie nieudolnym, gwarantuje w Polsce szacunek i podziw rodaków. Nie dziwmy się, że jest tak, jak jest, skoro jesteśmy, jacy jesteśmy. Nieudolność i klęska są przepustką do narodowego panteonu. Jak to nazwać? Nazwijmy to solidarnością ofiar.
—
Proszę wszystkich, którzy zajrzą do Wikipedii lub do copypastowanego w sieci (w nieskończoność i do znudzenia) artykułu z czasopisma Mówią Wieki w celu wykrzyknięcia „ale przecież wiadomo jak było” o wstrzemięźliwość w wyciąganiu pośpiesznych wniosków. Nie wystarczy.
O krukach i ludziach. Temat bieżący.
11 października, 2011
E.A. Poe, The Raven
Kruki zasługują na więcej. Ponieważ każdy może coś takiego powiedzieć i niekoniecznie musi (aczkolwiek istnieje niebezpieczeństwo, że może) istnieć przełożenie chwytliwego sloganu na dotykalną rzeczywistość, spróbujemy wyjaśnić. Wyjaśnienie, w przeciwieństwie do sloganu, nie ma apelować do emocji, których źródłem jest układ limbiczny. Osoby uważające się za humanistów (nazwa, jaką zwykło się określać w naszym kraju tych, którzy np. nie uważali na lekcji biologii) proszę mimo wszystko o pozostanie. Będę się starał mówić powoli i wyraźnie.
O co chodzi
Chodzi o kruki. Kruk (corvus corax), to ptak należący do rodziny krukowatych (Corvidae). Prowadzi żywot osiadły i występuje na półkuli północnej. Kruk koegzystuje z ludźmi od tysięcy lat, na niektórych obszarach rozmnożył się tak bardzo, że ludzie (niektórzy) uważają się go za szkodnika. Złą opinię zawdzięcza swym kulinarnym upodobaniom. Kruki są nader wszechstronne w znajdowaniu źródeł pożywienia. Jedzą mięso martwych zwierząt (padlinę), owady i odpady spożywcze, a także ziarna zbóż, jagody, owoce.
Chodzi również o ludzi. Człowiek (homo sapiens) to ssak należący do rodziny człowiekowatych (Homonidae). Ponieważ nie należy do gatunków skromnych, nazwał się sam ssakiem naczelnym, jak również człowiekiem myślącym. Prowadzi żywot (zasadniczo) osiadły na obu półkulach. Człowiek koegzystuje z krukami od tysięcy lat, na niektórych obszarach rozmnożył się tak bardzo, że kruki (gdyby je ktoś zapytał) mogłyby uważać go za szkodnika. Ludzie są nader wszechstronni w zdobywaniu źródeł pożywienia. Jedzą mięso martwych zwierząt, ale nie wszyscy i nie tylko. Oprócz tego spożywają produkty wytworzone z ziaren zbóż, owoce, jarzyny i różne inne rzeczy. Owadów z reguły nie jedzą.
Podobieństwa
Kruki, podobnie jak ludzie, funkcjonują w stadzie, żyjąc jednakże w stałych związkach (stadłach). Z reguły są monogamiczne, chociaż zdarzają się wyjątki. Większość ludzi również twierdzi, że są. Kruki są wszystkożerne, ludzie też. Gromadzą się w okolicach obfitych w pożywienie czyli tam, gdzie im się to opłaci. Kruki, zupełnie tak jak ludzie, potrafią się bawić (playful behavior), a nawet przedrzeźniać.
Różnice
Kruki różnią się od ludzi. Kruki są mniejsze. dojrzały kruk mierzy od 56 do 69 cm, a udokumentowana masa ciała wynosi od 0,69 do 1,63 kg. Dojrzały człowiek mierzy od 150 do 190 cm (wyłączamy Pigmejów, koszykarzy i osobniki chore na akromegalię). W porównaniu z człowiekiem kruki są krótkowieczne: dożywają zwykle około 10-15 lat na wolności (według danych opartych o obrączkowanie), jednak rejestrowano ponoć także osobniki w wieku ponad 40 lat. Ludzie dożywają na wolności zwykle 74-80 lat. Ponadto kruki obdarzone są (niezaprzeczalną) inteligencją. Nie wywołują wojen lokalnych, ani światowych. Nie stworzyły religii, chirurgi plastycznej, kultury masowej, systemu penitencjarnego ani pornografii internetowej. Nie zmotoryzowały się. Nie konsumują programu telewizyjnego. Polują tylko gdy muszą i jedzą to co upolują.
W pewnym sensie
W pewnym sensie chodzi również o myśliwych. Pod pojęciem myśliwego rozumiemy (z reguły) romantycznego osobnika rodzaju męskiego, wyposażonego (zazwyczaj) w wąsy i (zawsze) w broń palną. który czerpie przyjemność z uprawianego przez siebie procederu. Romantyzm wzmacniany jest (często) przez łyk z manierki. Ponieważ czerpanie przyjemności z zabijania rozmaitych stworzeń nie spotyka się (małe dziewczynki, ekolodzy, ludzie wrażliwi) z powszechną akceptacją, myśliwy lubi przedstawiać się jako wielki przyjaciel tzw. przyrody w ogóle i zabijanych przez siebie zwierząt w szczególności. Zapytany o pobudki odpowiada, że są one szlachetne, bo natura już dawno nie potrafi – ze względu na brak naturalnych mechanizmów – sama się regulować. To, że brak owych mechanizmów jest (między innymi) wynikiem działalności myśliwych – skromnie przemilcza. Wskazuje na brak drapieżników, które mogłyby ograniczyć pogłowie jeleni i sarenek zjadających las – i biegnie do lasu ze strzelbą, aby tenże ratować. Przedtem biegał do lasu, aby ratować jelenie i sarenki przed drapieżnikiem, aż do całkowitej eliminacji tego ostatniego. Gdy ilość jeleni i sarenek się zmniejsza i nie gwarantuje możliwości aktywnej ochrony przyrody przy pomocy flinty, myśliwy zwierzątka dokarmia. Na pomysł, że las może być nie tylko plantacją desek z wydzielonymi stanowiskami sadzonek, lecz – przy odrobinie dobrej woli – ekosystemem potrafiącym się regulować na dłuższą metę bez strzelania, machismo i manierki, myśliwy reaguje alergicznie. Pomiędzy tym co myśliwy chętnie głosi, a jego rzeczywistymi motywami można dostrzec pewien dysonans. Po dokładnym przyjrzeniu się, dysonans ten daje się podsumować jednym słowem: hipokryzja.
Wracamy do kruków.
Kruki myśliwym od dawna podpadły. Podobnie zresztą, jak nieuleczalni romantycy pragnący otaczać je ochroną. Kruki, zdaniem myśliwych, są odpowiedzialne za dramatyczny spadek ilości zajęcy, bażantów i kuropatw. Los zajęcy, bażantów i kuropatw leży myśliwym na sercu i nie daje spać. Dlatego też zwrócili się do instytucji, której zadaniem jest ochrona przyrody, o pozwolenie na strzelanie do kruków. Dyrektor od ochrony środowiska, (który jest sam myśliwym), powołując się na rzetelną i obiektywną opinię przyrodnika (który też jest myśliwym) zezwolenie wydał. Co prawda ornitologom nieznany jest przypadek kruka polującego na zające, bażanty lub kuropatwy, ale ani kruków, ani tym bardziej zajęcy nikt o zdanie nie pytał. Ornitolodzy przypominają, że szansa na zidentyfikowanie kruka w locie jako kruka leży w przypadku dobrze wykształconego fachowca w okolicach 80%. W przypadku myśliwych szacują, że jedynie 20% ptaków zostanie rozpoznana prawidłowo i oczekują nadchodzącej nieuniknionej hekatomby bielików, gawronów i sów.
Uwaga końcowa.
Przypadki postrzelenia kogokolwiek przez pijanego kruka nie są powszechnie znane. O myśliwych nie można niestety powiedzieć tego samego. Zupełnie natomiast pomiędzy bajki należy włożyć pogłoskę, jakoby kruki zwróciły się do lokalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska o pozwolenie na odstrzał myśliwych, którzy ostatnio zbyt się rozmnożyli. Szkoda. Kruki z całą pewnością zasługują na więcej.
——
Podziękowania
Dziękuję Kwikowi, który w swej (jak zwykle doskonałej) notce zwrócił uwagę.
Lektura uzupełniająca (jakby ktoś miał ochotę)
1. Uzasadnione święte oburzenie – tutaj.
2. Najnowsze wiadomości z frontu – tutaj
3. Ornitolog o odwiecznym konflikcie – tutaj
4. Gazeta o historii konfliktu – tutaj
Krzyk w ciemności
14 lipca, 2011
Jak funkcjonuje pamięć zbiorowa? Kto zarządza jej zasobami? Kto (lub co) decyduje o wymazaniu tego, co wydaje się ważne, co warte jest szacunku, uwagi i zapamiętania? Jak działa skuteczne i chciane (?) zapomnienie?
Urodził się w grudniu 1903 roku, w tym samym mieście, w którym umrze niecałe 65 lat później. Małżeństwo rodziców szybko się rozpadło. Chłopiec pozostał z ojcem w ogarniętym rewolucyjnym bałaganem Meksyku. Ale nie na długo. Po kilku latach jest znów w Nowym Yorku, mieście w którym przeżyje większość życia w tanich hotelach. Przeważnie z matką. A pod koniec zupełnie sam. Wcześnie okrzyknięty literackim geniuszem i twórcą nowego, mrocznego gatunku, porównywany jest ze Scottem-Fitzgeraldem. Porównań nie przyjmuje do wiadomości. Pisze ze sprawnością i wydajnością maszyny do produkcji słów, publikując nieomal połowę dorobku pod pseudonimami.W 1930 roku połyka go na krótko przemysł filmowy. W Los Angeles poślubia córkę zamożnego producenta. Małżeństwo trwa trzy miesiące i kończy się skandalem wiodącym do rozwodu. Hollywood potrafi wybaczyć, że scenarzysta jest gejem, ale po co zaraz paradować nocami w marynarskim mundurku? I opisywać swoje przeżycia w pamiętniku? W 1933roku, po zakończeniu formalności rozwodowych, wraca do Nowego Yorku, tym razem ostatecznie i zamieszkuje w hotelu Marseille, w zajmowanym przez matkę apartamencie nr. 605. Apartament opuści dopiero po jej śmierci w 1957, po to jedynie, aby się przenieść do innego, w jeszcze podlejszym, aczkolwiek chcącym uchodzić za luksusowy, hotelu Franconia. Jest to najdłuższa podróż jaką podejmie: ze sto drugiej, na siedemdziesiątą drugą ulicę. Zatruty nikotyną i alkoholem, przepełniony wstrętem do swej egzystencji i wątpliwościami dotyczącymi wartości tego co robi nie przyjmuje pochlebców. Dowody zainteresowania i wdzięczności przyjmuje z nieufnością i niedowierzaniem. Hołdy filmowców przenoszących na ekran jego kolejne powieści uważa za nieporozumienie. Pije, pisze, pali i coraz rzadziej otwiera drzwi. Napisanego już nie publikuje. Walczy z majakami. Oszczędza. Zbyt ciasne buty sprawią, że zainfekowana rana stopy nie zechce się goić. Amputacja ostatecznie przykuwa go do łóżka. W łóżku pije, pali i pisze. Gdy słynny francuski reżyser, w hołdzie dla uwielbianego autora zdecyduje się na zorganizowanie światowej premiery opartego na jego powieści filmu w Nowym Yorku, nie odpowie nawet na zaproszenie. Krótko później umiera. Pozostawia 27 powieści i zbiorów nowel. W większości przerobionych na znane, słynne i cenione do dzisiaj filmy. Przez całe życie bał się nędzy, gdyby jednak miał spadkobierców, pozostawiłby im ogromny majątek.
Polskie encyklopedie i leksykony nie zauważyły go do dzisiaj.
Przebywając (jedynie i na stałe) w obszarze obowiązywania języka polskiego, można łatwo uzyskać niektóre informacje. A innych (szczególnie gdy zabawa odbywa się w języku innym niż angielski) – już raczej nie. Uzyskane w ten sposób złudzenie łatwego oświecenia może czynić (czasem) bezradnym. Postarajmy się zatem trochę dopomóc. Uzupełnić. Zaczniemy od pana o nazwisku Gero Winkelmann. Kto wie, gdzie skończymy. A zatem w drogę.
Gero Winkelmann urodził się w 1954 roku i nic nie wskazywało na to, że będzie kiedyś medialnym bohaterem. Są ludzie z bez powołania, są też z powołaniem. Gero Winkelmann miał od zawsze dwa. Jako gorliwy wyznawca katolicyzmu w wydaniu, hm, przedsoborowym, pragnął (za wszelką cenę) nawracać zbłąkane owieczki na drogę, którą sam uznał za słuszną. Nic specjalnego. Rzecz w tym, że Gero czuł również powołanie do cielesnego uzdrawiania bliźnich. Realizacja tego ostatniego jest trudna bez posiadania lekarskiego dyplomu. Droga do dyplomu nie jest łatwa, są różne warunki, które trzeba spełnić, słowem: nie każdy może. Gero Winkelman nie mógł, bo wyniki w nauce miał trochę nie tego. A nawet mocno nie tego. Innymi słowy, nieokrzesany człowiek użyłby łatwego kolokwializmu i powiedziałby, że Gero nie mógł, bo był matołem. Może był, może nie był. Jeśli jednak był, to na pewno upartym. Gdy jego niezliczone próby dostania się na medycynę w rodzinnych Niemczech nie zostały zwieńczone sukcesem, Gero wyskrobał wszystkie oszczędności i udał się do Werony, gdzie – po uiszczeniu stosownej opłaty, już po upływie 15 semestrów otrzymał stosowny dyplom. Jako młodzieniec niespełna 40-letni. Do Niemiec wrócił z tarczą, tarcza została (w myśl obowiązującego w unii prawa) zniemczona i Gero mógł rozpocząć – jako nostryfikowany Dr. Italiano – uzdrawianie bliźnich w swej ojczyźnie w myśl zasady, nieważne co i nieważne jak, ważne, aby zgodnie z przekonaniami. Praca nie przynosiła mu jednak należytej satysfakcji, wokół pełno było kolegów dokonujących różnych aborcji, nie wierzących w terapeutyczną skuteczność Ducha Świętego i w ogóle – co było oczywistym skandalem – uznających priorytet innych celów niż duchowe zbawienie pacjenta. Aby coś z tym zrobić, dottore italiano Gero Winkelmann (w międzyczasie używający tytułu lekarza medycyny naturalnej) postanowił założyć rozmaite organizacje. Razem raźniej. Jedna z nich miała ładną nazwę, na początku 2011 roku została jednak przemianowana na Federalny Związek Lekarzy Katolickich. Co nareszcie brzmiało poważnie, ponadregionalnie i nadawało przedsięwzięciu (mimo nader znikomej liczby członków) pozory oficjalnej powagi.
Godzina Gero Winkelmanna wybiła 31 maja 2011 – gdy w imieniu wyżej wzmiankowanego stowarzyszenia ogłosił, że jego członkowie mają zamiar zacząć leczyć gejów z ich „nienaturalnej przypadłości“ przy pomocy skutecznej i wypróbowanej metody jaką jest homeopatia. Ponieważ akurat panowała (stosunkowa) medialna posucha, wiadomość odbiła się echem. Echo dotarło do Polski i zostało wzmocnione przez stosowne, zainteresowane odpowiednim kształtowaniem świadomości czytelniczej, media. Salwa śmiechu, która przetoczyła się przez Europę do Polski nie dotarła. Kulminacją tejże, był ogłoszony 5 czerwca 2011 roku komunikat. Niemiecki Związek Lekarzy Gejów (BSÄ) poinformował opinię publiczną, że jego (całkiem liczni) członkowie opracowali (i mają zamiar stosować) odmienną terapię. Istotą modelu terapeutycznego jest stosowanie psychoterapii i homeopatii w celu leczenia cierpiących na katolicyzm z ich trudno uleczalnego schorzenia.
„Liczba cierpiących jest ogromna“ – stwierdza BSÄ w swoim komunikacie – „nie powinni oni jednak porzucać nadziei na uleczenie“. „Wiadomo nam“ – twierdzi rzecznik BSÄ, berliński lekarz homeopata Andros Neuman – „o wielu przypadkach dotkliwego, trudno uleczalnego katolicyzmu. Ludzie, którzy znaleźli się bez swej winy w tej tragicznej sytuacji, zasługują na naszą pomoc. Kto czuje się chory, nieszczęśliwy, zagubiony, kto cierpi na katolicyzm – powinien się do nas zgłosić, możemy pomóc.“
Metoda Neumana ma ponoć (odpowiednie badania są jeszcze w toku) być skuteczna również w trudno uleczalnych przypadkach protestantyzmu, a nawet islamu.“
—–
Dla znających języki (przeważnie) egzotyczne:
1. Zaczęło się (ang.) – pokrótce
2 . Gero Winkelmann – vita.
3. Medialne echo – przykłady tu, tu i tu.
4. Kontratak cywilizacji śmierci -np tu.
Gej-katolik. Otucha i nadzieja.
6 lipca, 2011
E. Ionesco, „Łysa śpiewaczka“
Małe, ale istotne kalendarium
22 lipca 1992 roku Kongregacja Nauki Wiary, (na czele: kardynał Joseph Ratzinger), ogłosiła dokument, w którym stwierdziła, iż dyskryminacja ze względu na orientacje seksualną nie jest tym samym, co dyskryminacja ze względu na rasę, pochodzenie etniczne itd. jako, że „budzi niepokój moralny”.
29 listopada 2003 roku Kongregacja Nauki Wiary (przewodniczy, a jakże, Joseph Ratzinger) ogłasza dokument potępiający wszelkie próby ustawodawcze „sprzyjające związkom homoseksualnym”. Wprowadzenie w prawie rejestrowanych związków partnerskich dokument przyrównuje do „legalizacji zła”. Jednocześnie zgodnie z dokumentem oczekuje się od wiernych Kościoła katolickiego „przeciwstawienia się zalegalizowaniu prawnemu związków homoseksualnych”.
29 listopada 2005 roku Kongregacja Nauki Wiary (pod przewodnictwem Josepha Ratzingera) ogłosza dokument zakazujący przyjmowania do seminariów osób praktykujących homoseksualizm, wykazujących „głęboko zakorzenione tendencje homoseksualne“ lub wspierają tak zwaną „kulturę gejowską” oraz wyświęcania ich na księży.
W grudniu 2008 roku Stolica Apostolska (kto jest papieżem – wiadomo) zapowiedziała sprzeciw wobec projektowi rezolucji ONZ, wzywającej do zniesienia penalizacji kontaktów homosekualnych.
Kilka urywków z księgi czwartej niezapomnianych „Wyznań“ św. Augustyna.
„ W okresie owych dziewięciu lat, od dziewiętnastego, do dwudziestego ósmego roku życia, zarówno sam byłem uwodzony, jak i innych wodziłem na manowce“ (1. IV.)
„W owych latach, właśnie wtedy, gdy zacząłem nauczać w mieście, w którym się urodziłem, miałem bardzo bliskiego przyjaciela. Wiele nas łączyło: mieliśmy wspólne zainteresowania, a byliśmy też rówieśnikami, obaj w kwiecie młodości. Razem dorastaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, wspólnie się bawiliśmy. Ale i to nie była – zarówno w dzieciństwie, jak i później – taka przyjaźń, jaką można nazwać prawdziwą. (…) Ale ponieważ wyłoniła się ze wspólnych umiłowań, była bardzo błoga. Chłopiec ten nigdy nie był ani mocno, ani głęboko zakorzeniony w prawdziwej wierze, a ja go jeszcze od niej odciągałem ku zgubnym przesądom. To wyciskało łzy z oczu mojej matce. Dorósłszy do lat męskich błądził razem ze mną, a ja bez niego czułem się zupełnie zagubiony“ (4.IV)
„Po kilku dniach, gdy ja właśnie byłem nieobecny, wróciła mu gorączka i umarł. Wtedy ból zamroczył moje serce. Na cokolwiek patrzyłem, wszędzie widziałem tylko śmierć. Rodzinne miasto stało się dla mnie czymś niemożliwym do zniesienia, dom rodzinny – samym nieszczęściem. Wszystko, co przedtem było nam obu wspólne, teraz, bez niego, zmieniło się w straszną mękę. Wszędzie go szukały moje oczy, a nigdzie go nie było. Wszystkie miejsca, gdzie dawniej bywaliśmy razem, były mi nienawistne przez to, że go tam nie było, że mi te miejsca nie mogły zapowiadać: Zaraz przyjdzie! – jak to było wtedy, gdy na niego czekałem, kiedy żył. I stałem się sam dla siebie wielkim problemem. Pytałem mą duszę, dlaczego jest smutna, dlaczego mnie dręczy, a ona nie potrafiła mi na to odpowiedzieć. Gdy mówiłem: „Ufaj Bogu!“ – też mi nie była posłuszna. I miała w tym rację, bo prawdziwszy i więcej wart był ten ukochany człowiek, którego utraciła, niż mgliste widmo, w jakim kazałem jej pokładać nadzieję. Koiły mnie tylko łzy, które stały się największym po owym przyjacielu ukochaniem mej duszy. „(4.IV.)
„Tak to wówczas ze mną było. Gorzko płakałem i powoli uciszałem się w smutku. Byłem tak nieszczęśliwy, a jednak bardziej kochałem moje nędzne życie niż owego przyjaciela. (…) Myślę, że im bardziej go kochałem, z tym większą nienawiścią i trwogą myślałem o najokrutniejszej nieprzyjaciółce, śmierci, która mi go zabrała. (6.IV.)”
„Jakiż to obłęd kochać człowieka! (…) A ja właśnie w takim byłem stanie, żyłem w gorączce, jęczałem, płakałem, wiłem się w udręce. Dusza moja, rozdarta i skrwawiona, była dla mnie brzemieniem. Znużyła się człowiekiem, który ją dźwigał. A nie znajdowałem miejsca, gdzie mógłbym ją złożyć i ukoić. Nie było dla mnie ukojenia ani w pięknych gajach, ani wśród zabaw i śpiewu, ani w wonnych ogrodach, ani w ucztach, ani w rozkoszach łoża, ani w książkach i wierszach. Wszystko mnie odpychało, nawet samo światło dzienne. Wszystko, co nie było tym, czym on był kiedyś, podłe było dla mnie i nienawistne – wszystko oprócz łez i jęku.“ (7.IV.)
„Bo czyż nie dlatego właśnie tamten ból zdołał mnie tak łatwo dosięgnąć i tak łatwo przeniknąć, że rozlałem duszę moją jak wodę na piasku, kochając istotę śmiertelną, jakby nigdy nie miała umrzeć? (…) rozmawialiśmy, śmialiśmy się w gronie przyjaciół, świadczyliśmy sobie drobne przysługi. Razem czytaliśmy pięknie napisane książki, razem żartowaliśmy, razem zachowywaliśmy powagę. Czasem spieraliśmy się ze sobą, bez nienawiści, tak jakby człowiek mógł sam z sobą się spierać, a te rzadkie spory były przyprawą dla panującej między nami niemal zawsze zgody. (…) A gdy kogoś z nas brakowało, bardzo tęskniliśmy za nim. Takimi to właśnie znakami, wyłaniającymi się z serc, które się wzajemnie kochają, amlującymi się na twarzy i byłyszczącymi w oczach, dźwięczącymi w mowie, przejawiającymi się w najróżniejszych gestach serdecznych, przyjaźń się coraz bardziej rozpala, a jej płomieź może stopić wiele dusz w jedność.” (8.IV.)
„Właśnie to kochamy w przyjaciołach, a kochamy aż tak bardzo, że człowiek czuje się winny, jeśli miłości nie odwzajemnia miłością.” (9.IV.)
„Wyznania“ św. Augustyna, mimo że zawierają sporą dawkę homoerotyzmu i (będący wyjątkiem w literaturze) przejmujący opis smutku ogarniającego autora po tragicznym końcu związku partnerskiego, nigdy nie trafiły na indeks publikacji zakazanych przez kościół. Wręcz przeciwnie. Co powinno geja-katolika (mimo chwilowych zawirowań i absurdalnych fobii dyrekcji watykańskiego przedsiębiorstwa) napawać otuchą i nadzieją.
____
Wszystkie fragmenty „Wyznań” pochodzą z: Sw. Augustyn, Wyznania. Przełożył, opatrzył posłowiem i kalendarium Zygmunt Kubiak. Wydanie III poprawione. Instytut Wydawniczy PAX, W-wa 1987Zdolność uczenia się
19 kwietnia, 2011
Kanonik Vaubain, przeświadczony o trywialnej znikomości wszelkich wyścigów i konkursów, budzi się pewnego dnia z niemiłym uczuciem, że być może jego stosunek do współzawodnictwa jest nie tyle wynikiem skromności, co objawem braku pokory. Kiełkująca w głębi kanonika chęć zmiany nie jest wprawdzie jeszcze równoznaczna z decyzją, ale nie od razu zbudowano i tak dalej. Po dogłębnym namyśle postanawia wreszcie wziąć udział w konkursie ogrodniczym. Przedsięwzięcie, ku rozczarowaniu kanonika, kończy się fiaskiem, mimo że zaprezentowane przezeń drzewko bonsai było (zdecydowanie) największe ze wszystkich.
Myszkin, wiedziony współczuciem, grzebie długo w czeluściach biblioteczki. Szukajcie, a znajdziecie. Wreszcie wyłania się z chmury kurzu z pożółkłym egzemplarzem, którego stronę tytułową zdobią słowa „Małe jest piękne“ i brzmiące z niemiecka nazwisko. Przekazanie podarunku wraz z nieodzownymi słowami otuchy i porady jest czystą formalnością. Vaubain zagłębia się w lekturze pism Schumachera i doznaje iluminacji. Mądrej głowie dość dwa słowie.
W następną niedzielę, odświętnie odziany Vaubain dumnie kroczy chodnikiem w towarzystwie niewielkiego, no bądźmy szczerzy, małego psa. Kroczy to za mało powiedziane, Vaubain najwidoczniej zmierza szybując nad powierzchnią chodnika w przeczuciu nieuniknionego triumfu. Myszkin, przypomniawszy sobie, że w mieście odbywa się akurat wystawa dogów niemieckich, postanawia nie dostrzec ukłonu i przejść na drugą stronę ulicy przyśpieszając zarazem kroku.
—–
Koń Teilharda de Chardin
15 kwietnia, 2011
(Podobno) koń Benedykta Chmielowskiego
„Nieważne, na co się patrzy. Ważne, skąd się patrzy“
(Podobno) Teilhard de Chardin
Jeśli zawierzyć pamięci i poczynionym niegdyś notatkom, autorem powyższego zdania był Pierre Teilhard de Chardin, mistyk, wizjoner i jezuita. Między innymi. Nie o to jednak chodzi, nie o nim będzie. Chociaż z drugiej strony szkoda, bo mogło by być. A może nawet powinno. Helas. Może kiedy indziej. Będzie o narracji. Narracja stała się ostanimi czasy słowem-kluczem w roztrzęsionych rączkach posiadaczy poglądów słuszniejszych, bo własnych. Wiosłem, kompasem i piórkiem. Wskoczmy zatem do tego tramwaju. En avant.
Będąc koniem i doceniając dobrodziejstwo naszej pamięci, pozbawiony jestem brzemienia wszelkiej wątpliwości. Pragnienie prawdy musi wystarczyć. Opowiem jak było i jak jest. Proszę mi wybaczyć, jeśli w dążeniu do celu pominę szereg powszechnie znanych faktów. Cel uświęca, uproszczenie pomaga. A zatem: en avant. Galopem.
Redukcja historii do pięciu tysięcy lat rzezi koni i ludzi, uwłacza koniom. My konie, byliśmy na długo przed Hetytami i Asyryjczykami, jesteśmy również dzisiaj i możemy dać świadectwo. O Hetytach i Asyryjczykach nie da się tego powiedzieć. Dzieje naszych pierwszych walk nie zachowały się, nic nie wiemy o pierwszych zwycięskich koniach. Wyłoniliśmy się z odmętów rewolucji neolitycznej, pierwszy udokumentowany triumf odnieśliśmy pod Megiddo. Pod Kaddesch walczyliśmy już w szyku i zaprzęgu. A potem nie odbyła się bez naszego udziału praktycznie żadna wielka bitwa.
Niezliczone są przykłady naszego męstwa i poświęcenia. Zwycięski w tylu bitwach Bucefał przemierzył cały antyczny świat zanim nie poległ pod Hedaspes. Godny podziwu wyczyn zważywszy, że przez cały czas siedział na jego grzbiecie jakiś niezrównoważony osobnik.
Pod Carrhae nasi partyjscy przodkowie roznieśli w puch legiony Krassusa. W średniowieczu założyliśmy pancerze, zakuci w żelazo szturmowaliśmy Jerozolimę. W wojnie trzydziestoletniej złożyliśmy daninę krwi walcząc o wiarę. Raz tę, raz inną, ale zawsze. I tak bez ustanku, aż po szarżę lekkiej brygady, podczas której polegliśmy pokotem okazując pogardę dla śmierci.
Szczególne są jednak zasługi konia polskiego (zwanego dalej Koniem Polskim). Zaczeliśmy pod Cedynią. To my, Konie Polskie, rozgromiliśmy niedobre konie krzyżackie pod Grunwaldem. W ciągu pierwszej minuty bitwy pod Kircholmem zginęło nas ponad 150. Pod Wiedniem przejechaliśmy się z furkotem skrzydeł po tureckich bachmatach. Jakże się to papieskiemu wierzchowcowi spodobało. Pod Somosierrą zyskaliśmy sobie wśród innych europejskich koni opinię wariatów, była to jednak potrzebna ofiara, w końcu chcieliśmy dotrzeć za przewodem wierzchowca, na którym siedział niejaki Dąbrowski, do ojczyzny i złączyć się z końmi cierpiącymi pod butem batem zaborcy. Co nam się zresztą udało. Na niepodległość trzeba było długo czekać; gdy w końcu nadeszła, trzeba było jej bronić do ostatniego wędzidła. Koń Polski pokazał zniewolonemu koniowi Budionnego do czego jest zdolny. To nie był żaden cud, to bezprzykładne bohaterstwo Konia Polskiego zmusiło do rejterady sowieckie wierzchowce.
Nie jest prawdą, jakoby Polskie Konie były tak głupie, aby w czasie kampanii wrześniowej rzucać się na czołgi. Mogły być najwyżej odważne. Ot, zwykła legenda. Prawdą jest, że rola konia, a w szczególności Konia Polskiego, jest zwyczajowo niedoceniana.
Najwyższy czas aby coś z tym zrobić. I przy okazji wyjaśnić wreszcie, czy Teilhard de Chardin jeździł konno. Świat czeka na prawdę.
10 kwietnia. Nie zapomnimy nigdy.
10 kwietnia, 2011
„La più grande tragedia del nostro paese“ – łkali jednym głosem politycy i dziennikarze. „Non dobbiamo mai dimenticare!“ – obiecywały nagłówki gazet, które ukazały się następnego dnia. Do dzisiaj nie wiadomo dokładnie jak doszło do katastrofy. Wiadomo jedynie, że nieszczęście i masowa histeria mogą spowodować kolektywną utratę rozumu. Po kolei.
Jest późny wieczór 10 kwietnia 1991. Godzina 22.20. Całe Włochy przed telewizorami: w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów AC Milan walczy z FC Barcelona. Prom pasażersko-towarowy Moby Prince odbija od nadbrzeża w Livorno. Port przeznaczenia: Olbia na Sardynii. Niewiele minut później prom stoi w płomieniach. Prawdopodobnie po kolizji ze stojącym na redzie, wypełnionym kuwejcką ropą tankowcem Agip Abruzzo. Prawdopodobnie, bo kapitan tego ostatniego jest przekonany, że jego statek kolidował z portową barką. Z uszkodzonego tankowca tryska ropa zamieniając zatokę w morze płomieni. Wysłany przez telegrafistę promu sygnał o pomoc zostaje zignorowany. W końcu zostaje wysłana pomoc, ale los (a może niekompetencja odpowiedzialnych) chce, że nie tym, którzy jej potrzebują. Ze 141 pasażerów uratuje się jeden członek załogi, życie zawdzięcza nałogowi, wyszedł na papierosa na pokład. Mimo jego zapewnień, że we wnętrzu ogarniętej pożarem jednostki załoga i pasażerowie oczekują na ratunek, nie zostają podjęte stosowne środki. Później sekcja wykaże, że większość ofiar się udusiła nie doczekawszy pomocy.
Prawdziwy dramat rozpocznie się później i trwa do dzisiaj. Obradujące bezustannie coraz to nowe komisje, których zadaniem jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy, oskarżane są o ukrywanie prawdy, korupcję, współpracę ze światem przestępczym, obcymi wywiadami i w zasadzie wszystkimi wrogimi siłami z wyjątkiem może Marsjan. Niewyjaśniona pozostaje rola jaką w katastrofie odgrywała (oskarżona zaraz pierwszego dnia) gęsta mgła. Mgła, jak widać na amatorskich filmach, jeśli się pojawiła, to natychmiast tajemniczo znikła. Nikt nie potrafi sobie wytłumaczyć, dlaczego zainstalowane na promie nowoczesne systemy ostrzegania przed kolizją nie zadziałały. Co kilka miesięcy formułowane są nowe teorie spiskowe, próbujący zbić polityczny kapitał politycy opozycji, (niektóre) media i rodziny ofiar tworzą zgrany zespół nakręcając spiralę podejrzliwości, paranoi i strachu. Wciąż pojawiają się nowi świadkowie z nowymi rewelacjami ,które okazują się być niemożliwe do udowodnienia. Podejrzenia kierują się w stronę mafii, terrorystów, włoskiego ministerstwa spraw wewnętrznych oraz amerykańskich imperialistów usiłujących zatuszować (niewątpliwy zdaniem formułujących podejrzenia) udział wojskowych okrętów amerykańskich stacjonujących wówczas w Livorno. Przepychanki dotyczące sposobu upamiętnienia ofiar zakłócają okres żałoby. Rodziny ofiar i zwolennicy teorii spiskowych tworzą Ruch 10 Kwietnia, organizacja jest aktywna do dzisiaj i tłumaczy konieczność swego istnienia brakiem suwerennego włoskiego państwa, bo tylko takie mogłoby być zainteresowane wyjaśnieniem prawdziwych przyczyn narodowej tragedii.
Rozgrywany 10 kwietnia 1991 roku mecz piłkarski został (ku utrapieniu włoskich kibiców) wygrany przez FC Barcelona. Wynik 3:2. Trywialne, ale wysoce prawdopodobne wyjaśnienie, że do tragedii doszło ponieważ wszyscy (odpowiedzialni za to za co byli odpowiedzialni) wpatrywali się zamiast w instrumenty w ekran telewizora zostało w międzyczasie nieomal powszechnie, aczkolwiek bez medialnego cyrku, zaakceptowane. Nieomal, ponieważ Assoziacione 10 Aprile nadal walczy o prawdę. Front jest szeroki, coraz szerszy, od Twittera, poprzez Youtube po Facebook. Zainteresowani nie tracą nadziei przekonani, że świat nadal czeka na wyjaśnienie okoliczności spisku i przyczyn zbrodni.
Nie bez skutku. Strona na fejsbooku ma już 194 fanów, a pod zamieszczonym na Youtube.com filmikiem pojawił się ostatnio jeden nowy komentarz.