Orzeu Biały

28 marca, 2011

Jeśli wierzyć Obwieszczeniu Marszałka Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 2. listopada 2005 r., to nadal obowiązuje, aczkolwiek z kilkoma poprawkami, załączona do wzmiankowanego Obwieszczenia Ustawa z 31. stycznia 1980. Ustawa precyzuje co jest polskim godłem, a co nie. Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest (cytat): wizerunek orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconej w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi, umieszczonymi w czerwonym polu tarczy (koniec cytatu). Pod obwieszczeniem podpisał się jakiś Jurek. Poważnie. Na pewno nie ornitolog. Piękne.

Większość naszych rodaków jest święcie przekonana, że takie zwierzę jak orzeł biały istnieje, a jeśli już nie istnieje, to na pewno istniało, bo przecież, kurde co, pokazał się ten ptak legendarnemu Lechowi na tle zachodu słońca, czy nie? Obecnie, (zgodnie z tą samą ustawą) należy orła otaczać czcią i szacunkiem. Co jest – ku niebotycznemu zdziwieniu obywatela – zarówno  jego prawem jak i  (jednocześnie) obowiązkiem. To już jest powód, aby się zwierzęciu przyjrzeć bliżej.

Cóż to jest zatem za stworzenie, przed którym stajemy na baczność? Orzeł – tu możemy od razu brutalnie wygarnąć – to na pewno nie jest. Nie ma białych orłów. Białe mogą być kury, mewy lub bociany. Białych orłów nie ma, tak samo jak nie ma orłów różowych, seledynowych lub w groszki. To nie jest pogląd, tak chce nauka, a z tą trudno dyskutować.
Gdyby jednak – załóżmy na chwilę dla poddierżania rozgowora – białe orły jednak istniały, to ptak widniejący w polskim godle i tak by się na orła nie załapał. Orzeł (prawdziwy, nie zaś wyimaginowany) ma upierzone tzw. skoki. Nasz, podobnie jak drób łażący po podwórku, wręcz przeciwnie. Obecnie uczeni w piśmie i upierzeniu przychylają się coraz bardziej do poglądu, że pierwowzorem naszego narodowego symbolu jest niejaki Bielik. Tak, dobrze państwo słyszeli, nie Orzeł Bielik, lecz Bielik. Bielik (pomijając już wstydliwy fakt, że jest bardzo ciemnobrunatny) orłem nie jest. Taksonomia jest tutaj nieubłagana. Rząd – szponiaste. Rodzina – jastrzębiowate. Podrodzina – myszołowy. Wygląda na to, że prężymy się od stuleci na baczność przed ciemnobrunatnym myszołowem przemalowanym na biało i z pozłoconymi pazurkami. Zwierzę to, jeśli wierzyć ustawie, ma głowę. Tak, ja też się początkowo zdziwiłem, głowę. Zapewne dlatego, że ukoronowany łebek brzmiałby śmiesznie, a może nawet głupio.

Dygresja

Historia wsadzania i zdejmowania bielikowi korony jest długa i nie zamierzam nią tutaj męczyć. Dla ciekawych: nie, nieprawda, to nie źli komuniści pozbawili naszego ptaka nakrycia głowy. Począwszy od końca XVIII i przez cały wiek XIX ściągano mu tę koronę wielokrotnie. Niepodległość po I wielkiej wojnie wywalczono też bez koron. Trzeba było dopiero polityków prześcigających się w heraldycznym nawiedzeniu, aby w 1927 roku, na złość Xaweremu Dunikowskiemu tę koronę (w obecnym kształcie) znów wyciągnąć z lamusa historii. Tak już bywa. Ci z naszych reprezentantów, którzy ponownie wsadzali koronę w 1990 zapewniając, że już od pradawnych czasów godłem Polski był ptak koronowany, zapominali wyjaśnić, że te pradawne czasy trwały łącznie 19 i pół roku. Przy czym po 8 latach międzywojnia usunięto z koronnego szczytu pewien niewygodny symbol, w końcu mieliśmy wówczas ambicję zostania nowoczesnym państwem, Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia.

Koniec dygresji

Pozostaje jeszcze kwestia oryginalności. W poszukiwaniu definicji godła sięgamy do leksykonu. Leksykon jest bezlitosny.
Godło symbol wyróżniający, znak rozpoznawczy przynależności osoby bądź przedmiotu do szerszej grupy rodowej, prawnej lub społecznej.
A to nam się udało! A to się odróżniamy! Od kogo? Wybierając „orła“ na zwierzę heraldyczne, nasi przodkowie się nie wysilili. Pytanie nie brzmi, kto jeszcze ma „orła“, pytanie brzmi, kto go nie ma? Prawie wszyscy mają, a miasto Frankfurt nad Menem nawet przemalowało swojego na biało, umieszczając go (dodatkowo) na czerwonym tle. Skandal.

Nowozelandczycy orła nie mają. Mają ptaka Kiwi. Co rusz słychać w naszej ojczyźnie narzekania, że inne narody (szczególnie ościenne) nas nie lubią.  Czy ktoś słyszał, żeby ościenne narody nie lubiły Nowozelandczyków? Kiwi. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to bardziej sympatyczne, niż otaczanie czcią przemalowanego myszołowa z pociesznym nakryciem głowy. Proszę szanownych rodaków o przemyślenie, czy nie można z tym czegoś zrobić. Jest tyle miłych zwierząt, które w dodatku u nas mieszkają. Niektóre nadają się (nawet) bez przemalowywania. Czapla? Bocian? Wróbel?

Czerwień i biel

21 marca, 2011

Nigdy nie było nam łatwo. Innym było – nam nie. Wtłoczeni pomiędzy dwóch zachłannych sąsiadów, będąc wielokroć o krok od bezpowrotnej utraty bytu państwowego, z trudem (ale jednak) przetrwaliśmy. Gdy pod koniec XVIII wieku utraciliśmy niepodległość, nasz władca zmuszony został do zamieszkania w stolicy ościennego mocarstwa i prowadzenia tam, aż do śmierci, podłej i pełnej upokorzeń egzystencji. Utracone bezpowrotnie terytoria nigdy już do nas nie powrócą. Czy jednak to jest najważniejsze? Niekoniecznie. Najważniejszy jest patriotyzm, bezwarunkowa miłość do ojczyzny, ojczyzny która kazała nam trwać przy tym, co dla nas istotne. Katolicyzm. Godło, hymn, sztandar. Czerwień i biel, za które (zapewne) każdy z nas, no może nie każdy, ale niejeden, oddałby chyba życie. Nie wynarodowiliśmy się, chociaż w przeszłości wcale nie było pewne, czy uda nam się ocalić nasze tradycje, zwyczaje i rozbrzmiewający dziś w szkołach, a czasem nawet na ulicach, język. Nasze narodowe święto wypada w listopadzie. Wówczas unosimy oczy do góry i z dumą intonujemy słowa naszego pięknego, narodowego hymnu:

Despoei tugiù, sciü d’u nostru paise
Se ride aù ventu, u meme pavayun
Despoei tugiù a curù russa e gianca
E stà r’emblèma d’a nostra libertà
Grandi e piciui, r’an tugiù respeta.

Amu ch’üna tradiçiun,
Amu ch’üna religiun,
Amu avüu per u nostru unù
I meme Principi tugiù

I tak dalej, i tak dalej. Wszyscy nam tego hymnu zazdroszczą. Monegaski jest pięknym, ale trudnym językiem. Oczy całego świata skierowane są na Monako. Patriotyzm jest ważny. Pragmatyczny patriotyzm bywa czasem jeszcze ważniejszy.

Pewnego poranka Kropotkin obudził się jako ktoś inny. A w zasadzie odwrotnie: ktoś inny obudził się jako Kropotkin. To znaczy, Kropotkin wiedział co prawda, że obudził się jako Kropotkin, ale z drugiej strony wiedział również, że nie zasnął jako Kropotkin. Nie miał pojęcia jako kto zasnął, ale jako Kropotkin na pewno nie.

Sytuacja była kłopotliwa. Kropotkin, wiedząc, że ludzie znajdujący się w kłopotliwej sytuacji rozglądają się niepewnie, rozejrzał się niepewnie. Otaczające go mieszkanie było mieszkaniem Kropotkina, nad komodą wisiało zdjęcie przedstawiające chłopczyka w ciemnym ubranku: ani chybi mały Kropotkin. Na poręczy spoczywały spodnie Kropotkina, obok, na podłodze, leżała niedbale rzucona kamizelka.

Wiedziony niedobrym przeczuciem wstał i zbliżył się na palcach do komody. Wziął do ręki portfel i zajrzał do środka. Paszport. W paszporcie wystawionym na nazwisko Kropotkina dostrzegł własne zdjęcie. Jak oni to zrobili, pomyślał gorączkowo, jak oni to zrobili?

Kropotkin, przeświadczony że beznadziejna w zasadzie sytuacja wymaga komentarza, rozpaczliwie szukał w głowie odpowiednich słów.

– Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie – wyszeptał.

    Nie trzeba było nawet długo czekać. Przypuszczenie, że to chyba nie są odpowiednie słowa, szybko zamieniło się w pewność.

    Zza ściany, dzielącej mieszkanie od tego co było za ścianą, dobiegał odgłos tykającego zegara.

    Lubimy różne (przepraszam za słowo) rankingi i to jest w zasadzie dobre, a czasem nawet doskonałe. Ludzie lubią wiedzieć kto jest najważniejszy, kto mniej ważny, a może nawet zupełnie nieważny. To nikomu to nie szkodzi, co znów jest sytuacją sympatyczną, a czasem  nawet pożądaną.  Dyrekcja Muzeum Historii Polski połączyła swe siły z redakcją czasopisma „Mówią Wieki” i wezwała naród do zbiorowego wysiłku w celu  stworzenia kolektywnymi siłami rankingu najwybitniejszych rodaczek. Ponieważ vox populi sam z siebie mógłby wybrać nie wiadomo kogo i potem byłby wstyd, szacowna dyrekcja Muzeum Historii Polski (w budowie) w połączeniu z redakcją   czasopisma, w którym jako pacholę czytałem, że w Biskupinie rozbrzmiewała (na przekór niemieckiemu okupantowi) już w czasach epoki brązu mowa prasłowiańska, czyli w zasadzie polska  (do dzisiaj nie przeprosili), otóż ta dyrekcja na spółkę z redakcją  postanowiły narodowi podszepnąć. Lista 14 (słownie: czternastu) nominowanych przez dyrekcję nieistniejącego jeszcze muzeum i redakcję wspomnianego powyżej czasopisma  kandydatek, prezentuje się imponująco. Najciekawiej jednak (bo mówi dużo o naszym pojmowaniu historii i roli kobiety w tejże)  prezentuje się zestaw umieszczonych na liście czterech żeńskich głów koronowanych.   Wymieniamy w kolejności chronologicznej (aby niczego, nikomu tylko nie sugerować):

    1. Dubravka von Boehmen. A w zasadzie (po mężu) Dubravka von Merseburg. Rozwódka, albo bigamistka. Nazwana w XIX wieku przez polskich historyków  Dąbrówką. Córka bratobójcy Bolesława I Okrutnego (Czecha) i niejakiej Biagoty (najprawdopodobniej Bułgarki). Nie wiadomo kiedy się urodziła. Nie wiadomo, czy mówiła po polsku. Dzięki kronikom Thietmara von Merseburg wiadomo jednak, że (jako żona markgrafa Gunthera von Merseburg i rodzona matka jego następcy Ekkharda von Meissen, a zdaniem co poniektórych również niejakiego Gunzelina) mówiła doskonale po niemiecku. Chętnie zawierzylibyśmy w tej kwestii innym współczesnym źródłom, ale takich nie ma. Chyba, że ( w drodze wyjątku) za współczesne źródło uznamy Oswalda Balzera, który posługując się patriotyzmem i intuicją stwierdził w 1895 roku, że było całkiem inaczej i musi wyjść na nasze, bo jakże to tak, żeby Mieszko brał używaną żonę z niemiecką rodziną. Ponieważ jednak dobre chęci nie mają mocy sprawczej, pozostał Balzer w swym przeświadczeniu (w wymiarze europejskim) wprawdzie często cytowany, ale nader samotny. Zupełnie nie wiadomo w jakich okolicznościach Dubravka przestała być niemiecką margrafinią i stała się małżonką wojowniczego pogańskiego księcia  o spornym pochodzeniu (Piastowie zostali wymyśleni jako prastara dynastia dopiero w XII. wieku  przez nadwornego bajarza Gala Anonima). Spędziła w Polsce ponoć  ostatnie 11 lat życia. Przypisuje się jej ufundowanie trzech  kościołów w Wielkopolsce, ale lepiej nie powtarzać tej plotki, gdy w pobliżu znajdują się jacyś archeolodzy. W XIX wieku co rusz  ktoś odkrywał  jej miejsce ostatniego spoczynku z takim skutkiem, że pozostaje ono po dziś dzień nieznane. W zasadzie – jak widać –  same sprzeczne informacje. Z jednym wyjątkiem: historycy są obecnie zgodni, że nie odegrała żadnej znaczącej roli w chrystianizacji  gnieźnieńskiego księstwa Polan (Polski, a zatem również Polek, jeszcze wówczas nie było).
    2. Hedwig D’Anjou. Obecnie,  od około 150 lat  znana jako Jadwiga Andegaweńska, a (od paru lat) nawet święta . Chociaż szczerze mówiąc –  raczej święta nie była, a jak się dobrze przypatrzyć, to zbyt polska też raczej nie. Chyba, że zrównamy religijność z dewocją i uznamy boczną linię Kapetyngów za Polaków, a D’Anjou za prastare polskie nazwisko. W każdym razie też najprawdopodobniej bigamistka. Nie ma (poza legendami) żadnego dowodu na to, że wychowana w Budzie i Wiedniu córka Bośniaczki i Francuza, była oblubienica niejakiego Wilhelma Habsburga, nauczyła się kiedykolwiek  polskiego. No, chyba że pomógł jej w tym litewski małżonek. Zapewne uczyli się razem, szkoda, że nie było wówczas jeszcze możliwości zapisu dźwięku.  W Polsce spędziła parę lat, zmarła młodo i bezpotomnie.
    3. Bona Sforza D’Aragona – tu już nie ma najmniejszej wątpliwości: zarówno po matce, jak i po ojcu czystej krwi Włoszka.  Tytularna księżniczka Bari i Rossano. Większość życia spędziła na dworze włoskim, który dla jej wygody zainstalowano w Krakowie. Znała się na finansach koronnych i przyczyniła się do ich uporządkowania, co samo w sobie nakazuje poważnie wątpić w jej polskość. Z synem rozmawiała po włosku. Prawdopodobnie otruła synową, z pewnością przyzwyczaiła mieszkańców  Rzeczpospolitej do używania Włoszczyzny zamiast Suppengemüse.
    4. Marie Louise de la Grange Casimire of Arquien, zwana przez potomnych figlarnie Marysieńką Sobieską.  Córka francuskiego markiza i francuskiej markizy. (W sumie) siedemnastokrotna matka. Większość dzieci zmarła. Wdowa po Janie Sobiepanie Zamojskim. Następnie, przez 22 lata, żona polskiego monarchy. Pisała do męża listy po francusku, ten zaś odpowiadał (przeważnie) po polsku. Dzieci wychowała na dobrych, francuskich, bądź niemieckich patriotów. Kto nie wierzy, niech sprawdzi we francuskiej lub niemieckiej encyklopedii pod hasłami Jacques Louis Henri Sobieski oraz Thérèse Cunégonde Sobieski. Po śmierci męża pakuje kufry i przenosi się z powrotem do ojczyzny, gdzie latami bezskutecznie zabiega o łaski Ludwika XIV. Ten zaś, ze swej strony, nazywał ją odstręczającą, natrętną babą i wydał surowy zakaz  wpuszczania jej na pokoje w Wersalu, ba, nie wolno było jej nawet zbliżyć się do stolicy. Zmarła w Blois  po zabiegu płukania żołądka. Tam też została pochowana, przynajmniej do czasu, gdy 15 lat później niejaki Philippe Dupont dokonał potajemnej ekshumacji i wysłał szczątki do Polski.

    Tak to mniej więcej wygląda. Ciekawe kandydatury na stanowisko Polki wszech czasów, nieprawdaż?  Niezależnie od tego kto i co wygra, wygra na tym nasza zbiorowa opinia. Ten, kto po tym plebiscycie zacznie rozprawiać o „polskiej ksenofobii” wyjdzie z całą pewnością na idiotę.