Dużo i dobrze.

8 czerwca, 2009

Wherever the art of medicine is loved, there also is love of humanity.
Hippocrates

Będzie pozytywnie. Mówienie o bliźnich dużo i dobrze jest zaletą wartą kultywowania. Pójdźmy zatem tą drogą.

Historia medycyny opartej na naukowych przesłankach, zwanej w przeciwieństwie do rozmaitych odmian szarlatanerii medycyną akademicką, pełna jest zabawnych i pouczających przykładów. Dzisiaj będzie o pełnej śmiesznych anegdot historii transfuzjologii. Przetaczanie krwi ma pewną tradycję i nie jest wynalazkiem nowym. Początki wiary w szczególną moc i życiodajne znaczenie czerwonego płynu gubią się w mroku dziejów.
Dygresja
Zanim krew zaczęto przetaczać, próbowano ją pić. Na szczególną pamięć zasługuje tutaj nasz ulubiony papież, Jego Świątobliwość Innocenty VIII. Ten dobry i uczony człowiek, nie tylko sprezentował spragnionym dobrej nowiny współczesnym swą niezapomnianą „Bulę na czarownice“, lecz również dostarczył nauce ważnych danych z dziedziny terapii eksperymentalnej. Zapadłszy w lipcu 1492 roku na zdrowiu, wypił na zalecenie swych lekarzy krew trzech dziesięcioletnich pacholąt płci męskiej. Rodzicom pacholąt obiecano po dukacie. Czy honorarium wypłacono, źródła dyskretnie milczą. Kuracja odmładzająca okazała się jednak, ku zdziwieniu medyków, niewypałem. Dawcy nie przeżyli eksperymentu, Innocenty VIII jednak również nie. Osierocił dwa tuziny dziatek. Jeśli nawet nie był szczególnie dobrym przykładem poszanowania reguły celibatu, to na pewno przysłużył się nauce. Entuzjazm do stosowania powyższego rodzaju terapii znacznie po tym eksperymencie osłabł. Nie tylko wśród uczonych medyków ale również wśród pacholąt i ich rodziców. Reszta interesujących szczegółów: „Diario urbis Romae“ autorstwa Stefano Infessury. Czy Steffano Infessura był świadkiem wiarygodnym? Umówmy się, że jest to ciekawe pytanie, ukłon w stronę klasyka.
Koniec dygresji

O tym, że krew krąży, wie każdy i nie ma doprawdy potrzeby zajmować się tym truizmem. O tym, że od czasów Hipoktratesa i Galena aż do roku 1628 była to, w myśl obowiązującego kanonu nauk medycznych, niebezpieczna herezja – niekoniecznie. Rzeczą oczywistą dla każdego szanującego się lekarza było twierdzenie, że człowiek posiada dwa systemy krwionośne, ten z ciemną i ten z jasną krwią, jak również, że nie są one ze sobą w żaden sposób połączone, bo i jak?. Nadmiar krwi ciemnej powodował choroby, jej upust był błogosławieństwem dla pacjenta. Najlepszym dowodem było przecież to, że pacjenci zabieg ten niejednokrotnie przeżywali. Ale pozostańmy przy transfuzjologii.

Oficjalnie i naukowo krew zaczęła krążyć dopiero w 1628 roku, Odkrycie zawdzięczamy Wilamowi Harveyowi i jego wiekopomnemu dziełu „De motu cordis“. Dzieło milczy na temat ile psów musiało zostać poddanych wiwisekcji, nie ma wątpliwości jednak, że była to liczba pokaźna. Nie ma nauki bez ofiar. Odkrycie zainteresowało niepomiernie współczesnych Harveyowi lekarzy. Pomiędzy 1656 i 1666 rokiem, panowie Christopher Wren (który zainteresowania anatomią łączył z wykonywaniem zawodu architekta), Thomas Willis (autor pierwszego podręcznika anatomii mózgu) i Richard Lower eksperymentowali na wyścigi, wprowadzając rozmaitym zwierzętom do krwiobiegu rozmaite płyny ze szczególnym upodobaniem do trucizn i barwników. Teatry wiwisekcji były wówczas bardzo popularne i można sobie wyobrazić rozbawienie publiczności na widok czerwieniejącej żaby lub zieleniejącego kota. Wkrótce eksperymenty na zwierzętach utraciły posmak świeżości i uczeni medycy postanowili je rozszerzyć.
W 1657 roku, francuski ambasador „podarował“ Wrenowi swego służącego jako obiekt eksperymentalny, ten jednak (służący, nie Wren) strasznie się wyrywał a na koniec zemdlał. Eksperyment, przerwano.
W 1666 roku, Lower zwrócił się do kierownictwa przytułku dla osób dotkniętych schorzeniami psychicznymi z prośbą o dostarczenie odpowiedniej liczby pacjentów, na których zamierzał przeprowadzić swe doświadczenia. Gdy kierownictwo, najwyraźniej wsteczne i nieświadome doniosłej roli eksperymentu dla rozwoju nauki, odmówiło współpracy, Lower, za zgodą rodziny, dokonał przetoczenia krwi jagnięcej lekko cofniętemu w rozwoju współobywatelowi o nazwisku Arthur Coga. Coga przeżył, ku zdziwieniu uczonego jednak, jego matołectwo nie uległo uleczeniu.
Rok 1667 przynosi pierwszą, uwieńczoną sukcesem transfuzję na kontynencie. Jean-Baptiste Denis dokonuje przetoczenia krwi owcy. Nie wiemy jakie były wskazania i czy były. Biorcą jest 15-letni młodzian. Sukces polega na tym, że pacjent jakimś cudem przeżył. Ośmieleni powodzeniem kolegi, rozliczni francuscy lekarze dokonują transfuzji krwi jagnięcej. Pacjenci masowo umierają, co osłabia na pewien czas ich entuzjazm do poddawania się modnej terapii.
W roku 1668 Matthäus Gottfried Purmann odnosi kolosalny sukces. Przeprowadzając transfuzję krwi owczej leczy niejakiego pana Welsleina z trądu. Jakim cudem – trudno dzisiaj dociec. Współczesne dzieła naukowe z dumą odnotowują. Próby przetaczania krwi koziej i jagnięcej nie ustają.
Pierwszego września 1818 roku w londyńskim szpitalu St. Guy’s Hospial dokonano pierwszej transfuzji krwi ludzkiej. Przetaczał Dr. med. James Blundell, krew pochodziła od rozmaitych dawców. Pacjent, ku niepomiernemu zdziwieniu lekarza, nie przeżył zabiegu.
Występujące w trakcie przetaczania krwi ludzkiej zgony są regułą, przeżycie pacjenta wyjątkiem. XIX-wieczni koryfeusze medycyny zalecają powrót do krwi jagnięcej, koziej a nawet mleka (sic!) koziego.
Opublikowana w 1874 roku praca F. Giselliusa, w której ten malkontent donosi, że co druga transfuzja kończy się zgonem, nie studzi entuzjazmu. W armii pruskiej wydany zostaje rozkaz, aby ruszający do krwawej bitwy żołnierze, mieli przytroczone do plecaka jagnię, a w plecaku instrumentarium do przetaczania krwi. Jagnię miało służyć jako „żywa” konserwa. W razie czego.
W 1901 roku, 235 lat po przeprowadzeniu pierwszej transfuzji, wiedeński patolog Karl Landsteiner odkrywa system antygenów grupowych krwi. Od tego momentu, lekarze wiedzą wreszcie co robią. Fakt, że twierdzili to jednak także uprzednio, zabijając niechcący co drugiego pacjenta, nie przyćmiewa terapeutycznych sukcesów. Powiedzmy sobie szczerze: w historii medycyny zajmującej się z upodobaniem tejże świetlistymi momentami bywa on przeważnie skromnie przemilczany.

Dr. Joseph Mengele był złym człowiekiem. W jego korespondencji odnaleźć można uwagi, że przeprowadzane przezeń eksperymenty są wynikiem jego głębokiej wiary w konieczność postępu a ten służy jak wiadomo dobru ludzkości. Pragniemy podkreślić, że przyłączamy się do tych, którzy tego zwyrodnialca potępiają.
Pragniemy również podkreślić, że nasz entuzjazm dla nauk głoszonych przez Świadków Jehowy utrzymuje się w rozsądnych granicach. Będąc zwolennikami postępu w nauce, nie namawiamy nikogo do udania się do szamana lub korzystania jedynie z leków homeopatycznych.

Komentarzy 19 to “Dużo i dobrze.”

  1. flamenco said

    Na tym historia zarówno ciemnej strony transfuzji krwi allogenicznej, jak i szukania alternatywy dla tej zagrażającej zdrowiu i życiu człowieka praktyki medycznej, bynajmniej się nie kończy, Telemachu.

    Szacuje się, że obecna świadomość pacjentów i lekarzy co do zagrożeń powikłań powoduje, że ok. 80% (dane WHO) pacjentów wymagających przetoczenia krwi wolałoby tego uniknąć. Lekarze tym bardziej woleliby korzystać z metody nie niosącej ze sobą aż takiego ryzyka. W pierwszym rzędzie możliwych i najczęściej występujących powodów powikłań wymieniają: błąd osoby pobierającej krew, podanie (w dalszym ciągu!) krwi niezgodnej grupowo i wreszcie śmiertelną poprzetoczeniową reakcję hemolityczną. Skutki to m.in. masowe (bo liczone nawet w setkach tysięcy już zakażonych i potencjalnie zakażonych w przyszłości) zakażenia wirusowe – najpoważniejsze, jak HIV i WZW typ B i C – także te jeszcze nieodkryte, które mogą występować w populacji dawców (do niedawna nie znano wirusa WZW C, dziś świat medycyny drży na myśl o tym, ilu pacjentów z wszczepionym podczas trasfuzji zapaleniem wątroby typu C, zostało skazanych ‚na śmierć w zawieszniu’), ale także choroby pasożytnicze. A i to nie wszystko w szerszym kontekście. Co prawda wpływ transfuzji na układ immunologiczny – a zatem na zdrowie publiczne – trudno jest ocenić, niemniej prof. Neil Blumberg (Director of Transfusion Medicine Unit and Blood Bank University of Poochester, New York) szacuje liczbę osób rocznie umierających w samych tylko USA od immunomodulacji związanej z transfuzją krwi, na 10 do 50 tysięcy.

    Mniej więcej w latach dziewięćdziesiątych (choć mogę się mylić o dekadę – mogę to ew. później uzupełnić, wraz ze wskazaniem konkretnych opracowań, jeśli ktoś będzie zainteresowany rozwinięciem tego wątku) ubiegłego stulecia zaczęto prowadzić badania porównawcze powikłań i śmiertelności po zabiegach, w których podano krew bądź nie, przy tożsamych zakładanych dotychczas wskazaniach konieczności transfuzji. Do dziś ukończono, zatwierdzono i opublikowano już trzy takie zbiorcze analizy, które wyraźnie wskazują na niższe ryzyko zarówno pierwszego (powikłania), jak i drugiego (śmiertelności) parametru w grupach pancjentów, którym nie przetoczono krwi. Do tego dochodzi także wskaźnik szybszego powrotu do zdrowia (np. odzyskanie sił witalnych i sprawności, pozwalające na opuszczenie szpitala, spadało z dwóch/trzech tygodni do nawet dwóch dni, a średnio o tydzień – w zależności od powagi schorzenia, rozległości ingerencji chirurgicznej i wieku pacjenta) i ogólnego samopoczucia, zarówno zaraz po operacji, jak i po zakończonej rekonwalescencji.

    Wnioski zarówno medyczne, jak i prawne, etyczne i psychologiczne doprowadziły do coraz prężniej wprowadzanego w chirurgiczną codzienność kierowania się ku stosowaniu środków krwiozastępczych, jak i metod udoskonalających zarówno jak najmniejszą utratę krwi podczas zabiegów, jak i przetaczanie w obiegu zamkniętym oczyszczonej krwi własnej pacjenta. Mozna oczywiście jeszcze wymienić transfuzję krwi autogenicznej, wcześniej pobranej od pacjenta, ale jest to możliwe jedynie w części zabiegów, tych planowanych z wyprzedzeniem. Poza tym krew przechowywana jakiś czas poza organizmem pacjenta także może zostać zarażona, to trzeba brać pod uwagę.
    Niestety, na razie nadal jest to margines, bo chirurg posługujący się takimi metodami musi być znacznie bardziej staranny podczas samego zabiegu, a podanie krwi – znane i przeceniane – pozwala zarówno na przedłużanie operacji, jak i niską dbałość o całkowitą utratę krwi własnej pacjenta. Medycyna, jak każda nauka bazująca na osiągnięciach człowieka, lubi osiadać na laurach raz sprawdzonego patentu. Wiele wody upływa, nim wypierające go ulepszenia stają się codziennością. To zresztą chyba nasza ogólna, ludzka właściwość. Nawet ci, którzy dążą do odnalezienia potwierdzenia jakiejś swojej rewolucyjnej tezy, nie są skorzy przyjąć do wiadomości możliwego zaistnienia choćby jej reinterpretacji. Zatrzymują się po drodze, zamiast uczynić celem ciągły rozwój. Przez to wprawdzie nauka idzie do przodu, co jest skutkiem kolejnych jednostkowych starań, ale jednocześnie tempo tego marszu jest spowalniane wieloma czynnikami, które generują sami badacze, lobby, czy wreszcie społeczeństwo, niechętne nowinkom.

    Pozdrowienia :)

  2. telemach said

    Pewnie, że się nie kończy. Ale pierwsze ćwierćtysiąclecie wydało mi się skądinąd tak atrakcyjne, że nie chciałem rozwadniać. A poza tym byłoby za długie ;-)
    T.

  3. flamenco said

    ..a powiem Ci, że coś tam o garnku i kotle mi się obijało po zapleczu ;)

    Pozostaje mieć nadzieję, że nie zostaną rozniecone apetyty jakichś pitbuli – zapach krwi wzbudza agresję podobno..

    Dobra, dość rozwadniania :)

  4. Aspik said

    Uff. Jestem pod wrażeniem. Aż przysiadłem. Ciekawa ta historia medycyny, bo ciekawa.

    A czy nie pojawił się postulat transfuzji homeopatycznych ? Że niby jedna krwinka na dwa hektolitry wody.

  5. telemach said

    @Aspik: jeszcze się postulat nie pojawił. Ale to pewnie tylko kwestia czasu. Ciekawa sugestia.

  6. Aspik said

    No i masz – poszło w eter i nie zdążę opatentować. Psia krew (sic!) !
    Na szczęście mam jeszcze trochę pomysłów. Choćby taka limuloterapia. Przystawianie skrzypłoczy niejednego by uleczyło z… Ups ! Znowu się wygadałem.

  7. flamenco said

    Myślę, Panie Aspik, że jednoczesna rewolucja w świecie medycyny i frazeologii nie będzie taka łatwa do realizacji pod względem logistycznym. Wszak krew nie woda (:

  8. […] pozwolił mi zamknąć w myślach rozważania na temat, który od dawna zamierzałam podjąć. Za co serdeczne Jemu dzięki :) Język. Zarówno ten pisany, jak i ten mówiony, jest tworzywem człowieka. Zmienia się wraz z […]

  9. andsol said

    Jak ma się historia realnego pobierania krwi do marzeń i koszmarów o wampirach? Bo motyw lubowania się w tym napoju jest chyba dużo starszy niż Vlad Dracula…

  10. Torlin said

    Dla mnie Twój wpis koresponduje z wpisem Defendo o niewymienianiu ze względów kulturowych nazw bądź imion. Krew należała do tego rodzaju tabu, była świętością, popatrzmy chociażby na sprawy związane z chrześcijaństwem, czy sienkiewiczowskie „zjedzenie kawałka Kalego”.
    Druga sprawa to eksperymenty. Mój Drogi Telemachu! Cały rozwój ludzkości na tym polegał w dawnych wiekach. A co było z próbą latania? Ile osób zginęło?

  11. flamenco said

    Druga sprawa to eksperymenty. Mój Drogi Telemachu! Cały rozwój ludzkości na tym polegał w dawnych wiekach. A co było z próbą latania? Ile osób zginęło?

    W wyniku powikłań poprzetoczeniowych tysiące ludzi nadal umiera, bądź żyje z odroczym wyrokiemśmierci (np. WZW C) – eksperyment przemilczany nie przestaje być eksperymentem.

  12. Mona said

    Torlinie, porównanie co najmniej odważne. Zgoda, pionierzy lotnictwa ginęli. Porównanie byłoby niezłe, gdyby ginęli lekarze. Ja tam widzę różnicę.

  13. Torlin said

    Mona i Flamenco!
    Przypominacie mi obydwie idealistki pochylające się nad każdym zwierzątkiem. Tymczasem w dawnych czasach było normą , że się eksperymentowało od razu na ludziach, od tego byli niewolnicy, więźniowie, kalecy, chorzy umysłowo, a i z plebsu można było coś dobrać. I zanim ruszycie do boju ze swoją demagogią (np. doktor Mengele) od razu uprzedzam, że nie mówimy o XX i XXI wieku, nawet nie o XIX. Lekarze leczyli zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą, nie były im znane grupy krwi. Jeżeli zastosowaliby Wasze podejście, to rozwój medycyny byłby na poziomie Saracenów i na milimetr nie drgnąłby od wieków.
    Chciałem dać przykład współczesny, ale cholercia za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, o jaką to chorobę chodziło. W każdym razie jeszcze w latach 30. XX wieku robiono trepanację czaszki z wycięciem częściowym jakiegoś płata mózgu, aby chorego wyleczyć. Po latach okazało się, że to tylko szkodziło pacjentom, a nic nie pomagało.
    Ci lekarze powinni zginąć?

  14. flamenco said

    W dalszym ciągu nie odwołujesz się do współczesnych eksperymentów.. jeśli tysiące ofiar tychże można zamknąć w pochylaniu się nad każdym zwierzątkiem, to – przyznam – muszę przemyśleć własne podstawy światopoglądowe. Skoro to taki banał, to nie rozumiem niechęci do mówienia o tym głośno – ot, oczywistość, nieprawdaż? (:

  15. drakaina said

    Zupełnie jak Andsolowe myśli moje powędrowały w stronę wampiryzmu… Gdyby ten Innocenty nie był naprawdę, to nadawałby się na farsową postać z jakiegoś horroru. A swoją drogą niejaka Elspeth Bathory się tu też kłania.

  16. telemach said

    Drogi Torlinie,
    powstrzymam się od oceniania wpisu Flamenco, ocena w s p ó ł c z e s n y c h nam terapeutycznych (tzn. dotyczących, powiedzmy ostatnich 50 lat) strat i zysków w oparciu o dostępne dane statystyczne jest nader trudna. Dotyczy to np. transmisji wirusowych zapaleń wątroby typu B i C, Chlamydiozy, Rickettiozy, HIV i paru innych schorzeń. Nie wiemy jak się by miała liczba ofiar transfuzji do liczby ofiar rezygnacji z takowych – bo i jak to porównać? Trudno ponadto domagać się od terapeuty, aby podejmował swe decyzję w oparciu o kalkulację ryzyka, które jest mu jeszcze nieznane. Przypomnę: pierwsze testy pozwalające wykryć nosicielstwo wirusa Hepatitis C pochodzą z początków lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Nie wiemy zatem jak ocenić decyzje o transfuzji podjęte, dajmy na to w latach 60tych zeszłego wieku i wypadałoby się zgodzić z Torlinem, że zgodnie z niegdysiejszą wiedzą były one słuszne bo oparte o przeświadczenie o nadrzędnym dobru pacjenta.

    Trudno mi się jednak zgodzić z argumentacją, że bez stuleci wypaczeń, błędów i podejmowanych na ślepo eksperymentów na ludziach sąsdzących że im się w oparciu o wiedzę pomaga, nie byłoby jakiegokolwiek postępu w medycynie. Rzecz w tym, że decyzje podejmowane były przez stulecia w oparciu o nieistniejącą wiedzę, na podstawie z gruntu błędnych przesłanek i intuicyjnych, dla nas dzisiaj najzwyczajniej niewyobrażalnie idiotycznych wyobrażeń. Podejmowane były one przez ludzi, którzy złożyli przysięgę Hipokratesa. Ta zabraniała im np. przetoczenia pacjentowi krwi owcy w oparciu o czystą ciekawość cóż się to wydarzy i w nadziei, że może to jakoś pacjentowi w cudowny sposób na coś pomoże. Mnie osobiście, jawi się ten graniczący z kuglarstwem proceder jako wysoce niemoralny, szkodliwy tym bardziej, że odbywał się za parawanem udawanej aczkolwiek nieistniejącej wiedzy, obietnic, których lekarz nie mógł spełnić.
    Nie byłoby to aż tak tragiczne, gdyby nie przygnębiająca maniera przedstawiania historii medycyny wyłącznie jako historii postępu, wędrówki od jednego doniosłego odkrycia naukowego do drugiego. Moim zdaniem zbyt łatwo zapominamy, jaką cenę zapłaciły niezliczone ofiary tego przygnębiającego procesu. Zniekształcona historia niepokoi – bo czai się w niej niebezpieczeństwo dalszej beztroski. Myślę, że warto sobie zatem przypomnieć, jak kręta była droga, która doprowadziła nas do punktu, w którym się obecnie znajdujemy. I jak łatwo w medycynie ulec złudzeniu o „niewątpliwie” naukowych podstawach aktualnego stanu wiedzy.

    Rozumiem, że ten Mengele Cię zdenerwował. Jest to istotnie prowokujące porównanie. Ale też zastanawiające. Gdy zastanowimy się np. nad beztroskim stosowaniem lobotomii przedczołowej w terapii padaczki, schizofrenii a nawet depresji lub tzw. zaburzeń nastroju i faktem, że nikt ze stosujących ją terapeutów nigdy nie odpowiedział za potworne okaleczenia popełniane nawet wówczas, gdy od lat wiadomo było, że nie jest to terapia lecz trwałe pozbycie się problemu – ogarnia bezradność.
    Norbert Wiener słusznie zauważył (1948):
    „…prefrontal lobotomy …has recently been having a certain vogue, probably not unconnected with the fact that it makes the custodial care of many patients easier. Let me remark in passing that killing them makes their custodial care still easier.”
    Po tej powszechnie znanej wypowiedzi zabieg dokonywano masowo jeszcze przez 30 lat.
    Lobotomia ze swymi szacunkowo 90.000-120.000 ofiarami zabobonu udającego przez 80 lat nowoczesną naukę jest drastycznym przykładem, jest jednak również przykładem znamiennym ponieważ wskazuje, że dezynwoltura chętnych do eksperymentowania medyków, nie jest bynajmniej zjawiskiem należącym do odległej historii. My obaj Torlinie – mieliśmy (o ile się orientuję) jeszcze szansę aby się na nią jako dzieci ewentualnie załapać.
    I co jeszcze ważniejsze: nie jest to przypadek jedyny, było tych przykładów w ostatnich 200 latach multum. Przywoływanie Mengele jest być może prowokacją – lecz jest prowokacją uzasadnioną. Potępiając go (na co z całą pewnością zasługuje), zbyt łatwo przechodzimy nad kwestią granic odpowiedzialności lekarzy i tzw. lekarzy. Chyba, że uznamy zdanie „po pierwsze nie szkodzić” za niewinny i nieobowiązujący żart, a prawo do bezkarnego i udającego terapię szkodzenia w oparciu o „głębokie przeświadczenie” za święte bo służące swoiście rozumianemu postępowi.

    Na koniec przyjmij moje zapewnienie, że jestem odległy od potępiania w czambuł klasycznej medycyny szkolnej i propagowania medycyny alternatywnej – bo ta pierwsza szkodzi. Sądzę jednak, że powinniśmy to co akurat jawi nam się w danej chwili postępem, traktować z większą dozą pokory i nieufności. Powinniśmy też pamiętać, że medycyna jest jedynie w założeniu oparta na naukowych przesłankach. Nauki medyczne są może naukami. Medycyna praktykowana na co dzień, jest jednak (w zdumiewającej ilości przypadków) nadal bardziej mieszaniną empirycznie uzasadnionego rzemiosła ze sztuką. Nie jest to jednak ogółowi pacjentów znane, mit o naukowych podstawach wszelkich terapii i omnipotencji terapeutów jest powszechny i chętnie przez zainteresowanych podtrzymywany.

    I jeszcze jeden często umykający nam drobiazg: nie należy jak sądzę przemilczać ceny, jaką od stuleci za popełniane pomyłki lekarzy, przeświadczonych niezmiennie, że nareszcie wiedzą co czynią, płacili ich pacjenci. Przemilczanie jest gwarancją, że zawód lekarza będą w przyszłości wykonywać, obok ludzi pokornych i zdolnych do ostrożnej autorefleksji – również nieświadomi swej odpowiedzialności i granic ludzie pozbawieni wyobraźni.

  17. Bellatrix said

    Moi Drodzy,
    co do skuteczności „leków” znanych i szanowanych lekarzy wypowiadał się nawet Goethe ustami Fausta. Kiedy jednak rozważamy kwestię skuteczności terapii, musimy pamiętać o jednym ważnym, jeśli nie najważniejszym, szczególe – roli kulturowej. Człowiek ma to do siebie, że czego nie wie, to dopowie. Czego nie potrafi wytłumaczyć, to przypisuje magii. Jak się nie dziwić Innocentemu, że pił krew, skoro w krwi upatrywano źródła życia (i m.in. stąd motyw wampiryzmu) – gdy człowiekowi uchodziła krew, jednocześnie uchodziło życie.
    Lekarze przetaczali jagnięcą krew bo myśleli, że krew między sobą się nie różni – dla człowieka XXI wieku słowa „grupy krwi” i „genetyka” są tak oczywiste jak „bułka” czy „szynka”, ale najzwyczajniej w świecie człowiek XVI wieku nie miał najmniejszych podstaw, by coś takiego zakładać. Łatwo oceniać z perspektywy czasu.
    Btw, Telemachu. Przetoczenie krwi panu Cog z pewnością pomogło – był potulny jak baranek ;]
    A co do rozporządzenia w armii pruskiej – czy to rozporządzenie mówiło wprost, by przetaczać krew od jagnięcia? Bo ja z Twoich słów zrozumiałam (czy też przyjęłam), że jagnię było na obiad, a urządzenie do przetaczania między żołnierzami. Dwie zupełnie osobne sprawy. A trzymanie zwierząt na obiad rzecz normalna – w końcu na coś mam to akwarium i żółwie. Niestety, każdy jest zbyt leniwy i wolimy filety.
    Pozdrawiam ciepło z krainy zwanej Sesją! ;)

  18. telemach said

    Jagnie było „konserwą” w sensie konserwy transuzjologicznej. Czyli żyjącym, potencjalnym dawcą. Zołnierz miał w razie czego sam sobie przetoczyć krew. Z tętnicy szyjnej jagnięcia do własnej do żyły ramieniowej. Koledzy mogli ewentualnie pomóc. Wydano też instrukcję jak nacinać tętnicę szyjną u owcy.

  19. porcelanka said

    Hm…Przyznam, że od przeżyć i dążeń krwawych emisariuszy nauki, znacznie bardziej zajęła mnie historia honorowych krwiodawców. Serce się ściska…

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.