Ku pokrzepieniu serc. Długie.
16 lipca, 2010
Ilu Krzyżaków zginęło pod Grunwaldem? Ani jeden. To nie jest żart, tak twierdzą mediewiści, fachowcy, którzy w końcu przyjrzeli się sławetnej bitwie, po tym, jak przez półtora stulecia zajmowali się nią propagandyści dwóch narodów, które – jeśli wierzyć siedemnastowiecznej przepowiedni Wacława Potockiego, mają marne szanse na to aby się (jak świat, światem itd.) ze sobą zbratać.
Dość dokładnie wiadomo, gdzie zwolennicy Przenajświętszej Panienki wzięli się 15 lipca 1410 roku za łby z oddanymi sługami Jezusa Chrystusa. Było to na polach pomiędzy dwiema wsiami: Tannenbergiem (obecnie: Stębark) i Ludvigsdorf (dzisiaj: Ludwigowo). Tam też poległo 203 (według jednych źródeł) lub 209 (według źródeł innych) braci-rycerzy z czarnym krzyżem na białym płaszczu. Znani są od stuleci z imienia, nazwiska i herbu, w komturii w Maastrich znajduje się wmurowana tablica, każdy mógł i może sobie nadal przeczytać. Szkoda że wielcy mitotwórcy nie znaleźli czasu aby zawracać sobie głowę takimi nieistotnymi szczegółami. Jeszcze bardziej żal, że nie przeczytali dokładnie Długosza, ufając bardziej neofickiemu zapałowi sympatycznego skądinąd, spolszczonego Austriaka. Spróbujmy zaprowadzić trochę porządku do tego bałaganu.
Przydługi wstęp.
Początek XV stulecia. Spór pomiędzy Zakonem, który nigdy nie zwał się sam Krzyżackim (Ordo fratrum domus Sanctae Mariae Theutonicorum Ierosolimitanorum zawdzięczał swą nazwę ufundowanemu przez niemieckiego (z pochodzenia) cesarza szpitalowi w Jerozolimie), a (dopiero co) zjednoczonymi poprzez unię personalną państwami zwącymi się wówczas Koroną i Litwą (przy czym ta ostatnia obejmowała terytorialnie w 80% tereny Rusi przeróżnych odcieni i barw) nabrzmiewał sobie już od pewnego czasu. Obie strony nie miały łatwo. Po występie Filipa Pięknego, który na przykładzie Zakonu Templariuszy pokazał, rach-ciach, jak to się robi, Zakon Najświętszej Marii Panny miał podstawy do pewnej nerwowości i wybrał (jeszcze bardziej dynamiczną niż dotychczas) ekspansję terytorialną jako rodzaj ucieczki do przodu. Z braku pogan (Litwini i Żmudzini zdradzali poważne inklinacje do przyjęcia nowej wiary nie tylko na pergaminie) zakonni przywódcy wymyślili sprytną koncepcję tzw. prawdziwych chrześcijan. Było to rozwiązanie mądre, bo implikujące również istnienie chrześcijan nieprawdziwych. Wszelkie podobieństwa do lansowanej obecnie w pewnych środowiskach idei „prawdziwych Polaków“ są naturalnie przypadkowe. Prawdziwi chrześcijanie byli gotowi krzewić wiarę nawet w sytuacji ewidentnego braku prawdziwych pogan, a szukającym rycerskich wawrzynów Flandryjczykom, Burgundczykom, Frankom bądź Anglosasom było to ganc pomada. Ważne, aby były wawrzyny, a do tego była potrzebna krucjata, czyli rzeź niewiernych na rubieżach chrześcijaństwa. Zresztą papiestwo zakon wielokrotnie popierało, więc w czym rzecz? Gdy w 1409 roku zakon wezwał kwiat europejskiego rycerstwa do rozprawy z nieprawdziwymi chrześcijanami, chętni stawili się licznie, aczkolwiek nie tak licznie jakby mogli, gdyby chcieli. Czas krucjat jakby minął. Ziemię Dobrzyńską i Kujawy zajmować musieli (z braku ochotników) kosztowni, bo domagający się uczciwego żołdu najemnicy. Zresztą wycofani na czas zimy. Na przełomie 1409 i 1410 roku Władysław porozumiał się wreszcie w Brześciu z kuzynem Witoldem i sprawy potoczyły się bardziej wartko. Zanosiło się.
Recepcja
Uważny czytelnik, przekonany że interpretacja tego fragmentu naszej historii może być najwyżej przedmiotem polsko-niemieckich kontrowersji, może się poważnie zdziwić. Pierwsze zdziwienie dotyczy Litwinów, którzy zupełnie oficjalnie podają, że w zwycięskiej bitwie stoczonej pod Žalgirio przez dwóch Litwinów, Jogailę i Vytautasa brali również udział (między innymi) Polacy. Inne rewelacje w białoruskich podręcznikach, podkreślony zostaje wkład protoplasty białoruskiego rodu Gruszeckich. Holender dowiaduje się, że w Slag bij Tannenberg, polski król Wladislaus II odniósł zwycięstwo nad „strijdkrachten van de Duitse Orde en hun Boheemse en andere bondgenoten“ (siłami zbrojnymi niemieckiego zakonu, Czech i innych sojuszników). Rosyjski student wyczyta w swej książce, że pogromu teutońskiego zakonu dokonały połączone siły królestwa Polski i Wiekiego Księstwa Litwy i Rusi, a Czech rozpoczyna swą edukację od ważnej informacji, że „byla to bitva mezi řádem německých rytířů a polsko-litevskou koalicí, výrazně podpořenou českým vojevůdcem Janem Sokolem z Lamberka a Janem Žižkou z Trocnova, který zde, podle některých historiků, mohl přijít o oko.“ Aż strach pomyśleć co na ten temat można wyczytać w mołdawskich lub mongolskich podręcznikach.
Skąd ten Grunwald?
Przez pomyłkę. W liście pisanym bezpośrednio po bitwie do domu, król informuje małżonkę że odniósł zwycięstwo nieopodal wsi Grunenvelt, miał zapewne na myśli przysiółek o nazwie Grünenfelde, przy którym znajdował się obóz przeciwnika. Dwa pokolenia później, ze znanych tylko sobie powodów, Długosz wymienia w swych kronikach Grunewald i tak już w polskim dziejopisarstwie pozostało. Dla reszty świata była to bitwa pod Tannenbergiem, jednak heroiczne boje polskich wikipedystów sprawiły, że nawet w anglojęzycznej Wikipedii zwyciężył w 2007 roku Grunwald. Późno, ale zawsze. W zasadzie już tylko Niemcy i kilka innych nacji upiera się przy Tannenbergu, reszta przychyla się do Grunwaldu lub końskim targiem podaje rozmaite nazwy. Polak potrafi. Wioska Grünfelde uzyskała swą słuszną nazwę Grunwald na skutek administracyjnej decyzji dopiero w 1945 roku. Do tego momentu takiej miejscowości (poza polską literaturą) nie było. Zresztą przekręty geograficzne były po obu stronach. Gdy w sierpniu 1914 armia niemiecka dokonała na południe od Olsztyna przełomu rosyjskiego frontu, natychmiast – chociaż działania wojenne toczyły się na odcinku ponad 100 km – nazwano to znaczące osiągnięcie „Bitwą pod Tannenbergiem“. W celu skutecznego „zmazania hańby“ przesunięto nawet słynny „kocioł“ Hindenburga o 30 kilometrów na zachód i postawiono na polu pod Tannenbergiem monument upamiętniający to zdarzenie. W 1945 roku pomnik został wysadzony w powietrze przez wycofujące się niemieckie oddziały. Najprawdopodobniej z obawy, że zwycięzcy zrobią z pomnikiem to, co hitlerowcy zrobili by w 1939 z grunwaldzkim płótnem Matejki, gdyby je znaleźli. Czy można by im się dziwić?
Liczebność wojsk.
Jest to zabawny aspekt. Do dzisiejszego dnia uczeni w piśmie nie mogą się jakoś sensownie porozumieć. Zaczęło się już krótko po bitwie, tzw. Kroniki Lubeckie donoszą o bitwie przeogromnej, w której wzięły udział 1.700.000 Polaków, 2.700.000 Litwinów i skromne inne posiłki innych nacji w liczbie jednego miliona chłopa. Nic dziwnego, że Zakon poniósł klęskę. Współczesny (wydarzeniom) burgundzki kronikarz Enguerrand de Monstrelet jest już o wiele skromniejszy podając liczbę 600.000 adwersarzy Zakonu Marii Panny. Fantazjujący na dworze Wacława II augustynin Ondřej z Řezna nie miał aż takich hamulców i liczbę tę podwoił (1.200.000 nas tam było). Długosz nie pozostawił żadnych szczegółowych danych, tak że ostatnie 200 lat były nieustającym festiwalem historyków którym raz wydawało się to, a kiedy indziej coś innego. Pierwszym, który zaczął liczyć zamiast szacować był Ludwik Kolankowski (30 tysięcy sił polsko-litwewskich), Henryk Łowmiański w swej (zatrzymanej przez cenzurę) „Polityce Jagiellonów“ zredukował siły polskie do 12.000, a ostatni z długiego pocztu polskich mediewistów, Andrzej Nadolski pogrzebał w źródłach, posłużył się metodami statystycznymi i poszedł jeszcze dalej. Najbardziej zaskakująca jest podana przezeń liczba rycerzy zakonnych: wzięło ich udział w zmaganiach 250, poległo 203 z czego jedynie 18 na polu bitwy, a reszta została wyrżnięta przez chłopstwo w trakcie zdobywania taborów. Ot, ilość ludzi, która zmieściła by się w trzech autobusach.
Skład etniczny
Pomysł, że pod Grunwaldem zmagali się głównie Polacy z Niemcami jest pomysłem nowym i raczej trudnym do obrony. Wszystko przemawia raczej za spotkaniem dwóch wieloetnicznych armii, potykających się w ramach wojny, której stawką była suwerenność i zdolność przeżycia dwóch zgoła odmiennych organizmów państwowych. Długosz pozostawił nader dokładny spis walczących po obu stronach chorągwi, łatwo (przy odrobinie chęci) dojść jakiego pochodzenia byli np. Sołtysi założonych na prawie niemieckim wsi będący podporą tzw. 13 koronnych chorągwi regionalnych. Ale też w czterech głównych chorągwiach tzw. dworskich było kolorowo i wesoło. W małopolskiej obok siebie ramię w ramię walczyli Zyndram z Maszkowic, Marcin z Wrocimowic i Zawisza Czarny. Kwiat polskiego rycerstwa. Tak, tak – ten sam Zyndram herbu słońce co u Sienkiewicza wołał „Gotuj się, gotuj!. Sienkiewicz zapomniał tylko napisać w jakim języku wołał – Sindram był małopolskim Niemcem, a jego ojciec przywędrował z Hesji. A taki chorąży koronny Marcin z Wrocimowic (ten co upuścił główną chorągiew z orłem białym) to dopiero był numer. Nasz Martin, chociaż utracił nadane jego (jak najbardziej niemieckiej) rodzinie Wrocimowice, nadal przywiązany był do tytułu. Król mu zresztą incydent z chorągwią potem wybaczył i nawet dał we władanie Dębowiec. Sprawę z chorągwią uratował Savischa der Schwarze von Grabow. Tak przynajmniej nazywa wiernego druha Jana Luksemburczyka niemiecka encyklopedia i można by to uznać za popłuczyny niemieckiej, szowinistycznej propagandy, gdyby informacja o niemieckim pochodzeniu rycerza nie pochodziła od Jana Długosza. Z drugiej strony, jak się pomyśli, że obok wielkiej chorągwi zakonu (tej, którą dowodził Frideric von Wallenrode), stali towarzysze broni z chorągwi księcia oleśnickiego Konrada Białego, a zaraz kawałek dalej chorągiew miasta Chełmna wystawiona przez rycerza Janusza Orzechowskiego, a dalej chorągiew Kazimierza V, księcia szczecińskiego (mogę dalej) to brr, dziwnie się robi. Nadolski może mieć niestety rację sugerując, że ilość zarówno Niemców jak i Polaków mogła być mniej więcej równa po obu stronach. Tyle że my, to również Litwini, Rusini, Tatarzy,i Mołdawianie, oni zaś, to kolorowa zbieranina zachodnioeuropejskich sprzymierzeńców. Czesi i Morawianie rozłożyli się (podobnież) równo po obu stronach. I choć Sienkiewicz twierdził (za Szejnochą i Długoszem), że oddziały Jogaiły ruszyły do boju z Bogurodzicą na ustach, zakonni sprzymierzeńcy twierdzili potem z uporem, że wszystko zagłuszało tatarskie Ałła! Ałła! I po wykupieniu z niewoli ponieśli w Europę wieść o strasznej porażce poniesionej w bitwie z Saracenami.
Skąd się wzięło to co (obecnie) mamy?
Ojcem mitologii grunwaldzkiej (po stronie polskiej historiografii) jest niewątpliwie Karol Szajnocha. Ciekawa to postać. W zasadzie był synem austryjackiego lekarza o nazwisku Wenzel Scheynoha-Vtelensky, ojciec jednak odkrył w sobie słowiańską krew, ożenił się z Polką a nawet nauczył trochę polskiego. Dzieci wychował na polskich patriotów, Karl Scheynoha wpierw zmienił nazwisko na Szejnocha, potem imię na Karol by w końcu, przez całe życie, bezskutecznie próbować zatrzeć ślady swego pochodzenia. Jako historyk pojmował swoją rolę jako patriotyczną misję i w tym duchu stworzył szereg pozycji fantastyczno-historycznych, na których następnie, przez resztę XIX wieku wychowywała się inteligencja zaboru austriackiego i rosyjskiego. To z jego czterotomowego dzieła pt. „Jadwiga i Jagiełło“ zaczerpnął (nie trudząc się dalej sprawdzaniem wiarygodności źródła) swe pomysły w swym komiksie Henryk Sienkiewicz. Wyszło mu to co wyszło, uroczy, czarno-biały literacki kicz krzepi serca aż po dzień dzisiejszy i nic nie można już na to poradzić. Krzyżacy są bez wyjątku podstępnymi psychopatami, paranoikami, sadystami i erotomanami, a po stronie polskiej występują niezliczone rzesze aniołów i cierpiętników. Ładny esej na ten temat napisał swego czasu Ludwik Stomma. Jan Matejko zilustrował komiks na dużej powierzchni, dostarczając wizualnego uzupełnienia literackiej wizji noblisty. Czego tam nie ma! Wszystko jest! Wielki Mistrz ginie z ręki wojownika odzianego w katowski kaptur (dobrze mu tak!), drugi osiłek godzi w Ulricha włócznią Bolesława Chrobrego. Większość przedstawionych rekwizytów jest z XVI wieku, a twarze zapożyczył nasz genialny rodak od krakowskich znajomych. Nad krajobrazem unosi się polski święty błogosławiąc hufcom polskim z obłoków i jest to najbardziej realistyczny element całości. W okresie międzywojennym historycy nieśmiało i dyskretnie próbowali wprowadzić do wizji realia – bezskutecznie. Imperatyw patriotyczno-wolnościowy był niemożliwy do zakwestionowania i wszelkie próby klasyfikowane były natychmiast jako zdrada narodowa. Wydawało się, że po 1945 roku coś się może zmienić, historia sprawiła nam jednak figla. Obsesja antyniemiecka Władysława Gomułki była tak silna, że całe zastępy cenzorów dbały o podtrzymanie w masowej wyobraźni obrazu zachodnioniemieckiego imperialisty, który obowiązkowo, obok hełmu wehrmachtu musiał mieć biały płaszcz z czarnym krzyżem. Uwypuklono rolę dzielnych pułków smoleńskich. W ten nurt wpisał się idealnie Aleksander Ford z jego niezapomnianym dziełem, w którym Wielki Mistrz ma wyraźny adolfowy obłęd w oku, a komturzy przed bitwą wrzeszczą mu zgodnym chórem „sieg heil!“ Po stronie zakonu występują rzesze odzianych w stal i czarno-białe insygnia niesympatycznych statystów. Jedyny naiwny Francuz zaś zostaje podstępnie zadźgany.
Niesprawiedliwością byłoby jednak twierdzić, że mitomani i mitotwórcy byli jedynie po stronie polskiej. Stworzona przez Treitschkego nacjonalistyczna szkoła historyczna przekręciła historię w sposób równie twórczy przez wirówkę nonsensu, przynosząc niezliczone prace dotyczące (wyłącznie) niemieckiej misji cywilizacyjnej na wschodzie i niewdzięcznych, podstępnych podludzi, którzy sprzymierzywszy się z dziczą ze wschodu bezskutecznie próbowali zatrzymać bieg dziejów. Tak, że czasem trudno się się Sienkiewiczowi dziwić. Szczególnie, gdy się wspomni, co to były za czasy.
State of the art.
Ostanie 25 lat przyniosło szereg przystępnych prac polskich i niepolskich mediewistów, z których wynika większość tego co powyżej. Niekoniecznie trzeba sięgać do Turnbulla (Turnbull, S. R. Tannenberg 1410: Disaster for the Teutonic Knights ), można też znaleźć co nieco po polsku. Nie tylko nieżyjących już Kolankowskiego i Łowmiańskiego. Zaczął nieśmiało Stefan M. Kuczyński (Bitwa pod Grunwaldem, Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1985), potem dołączył Marian Biskup (Grunwaldzka bitwa, Wydawnictwo Interpress, W-wa 1991) a na koniec zabłysnął Andrzej Nadolski (Grunwald 1410, Dom Wydawniczy Bellona, W-wa 1999). Jest co czytać. Pozostanie przy wersji, że bitwę z niedobrym niemieckim krzyżakiem wygrał Zbyszko z Bogdańca ze stryjem, bo mu zależało na Jagience, jest obecnie kwestią wolnego wyboru.
—-
Dalej o tym samym: tutaj