Szanowna Pani Olu

20 lutego, 2011

Oficyna Wydawnicza „Do serca”
Ul Dietla 32

31-070 Kraków

 

Sz. P. A. Dumasz
Skr. poczt. nr 223

01–234 Warszawa 1

 

Kraków, 20.02.2011

Szanowna Pani Olu,

z prawdziwym żalem zwracamy rękopis Pani powieści p.t. „Baronowa Góra-Kalwaria”. Niestety, jak już zasygnalizowałam w prowadzonej w dniu wczorajszym rozmowie telefonicznej, nie widzimy obecnie możliwości wydania tej bezsprzecznie interesującej pozycji, nie pasuje ona bowiem do aktualnego profilu naszej oficyny.

Proszę się jednak nie zniechęcać, nie tracić nadziei. Zarówno ja, jak i moi koledzy oraz przede wszystkim koleżanki, jesteśmy gorącymi zwolennikami Pani talentu. Urzekł nas przede wszystkim oryginalny pomysł, chociaż również Pani warsztat nie musi być przecież powodem do wstydu. Wspaniale skonstruowała Pani akcję. I te wyraziste charaktery, te postaci! Zaczytywaliśmy się wszyscy, wręcz wyrywając sobie manuskrypt z rąk. Jesteśmy Pewni, że gwiazda Pani talentu niebawem zabłyśnie jasnym blaskiem na firmamencie polskiej literatury, niewykluczone, że nie tylko współczesnej.

Niesłusznie obawia się Pani, że motyw zemsty został już w literaturze doszczętnie wyeksploatowany. Stworzona przez Panią postać bohaterki, Elwiry Dantyszek dowodzi, że nie, a nawet wręcz przeciwnie. Młoda, obiecująca pracownica naukowa, zatrudniona w charakterze adiunkta w Instytucie Historii Słusznej i Prawdziwej, niesłusznie oskarżona na początku lat 90-tych przez intrygujące koleżanki o współpracę (z wiadomo kim, w wiadomych czasach), wysłana w naukowy niebyt przez owładniętą strachem o własną karierę docent hab. Wilfortową, powraca do stolicy po upływie 15 lat, doświadczona przez los, ale w pewien sposób też atrakcyjniejsza, dojrzalsza o szereg doświadczeń i bogatsza o arystokratyczny tytuł i zdobyty w tajemniczy sposób bajeczny majątek. Inna początkująca autorka być może by nie podołała, Pani jednak dostrzegła niebywałe możliwości tkwiące w tym bez wątpienia oryginalnym pomyśle.

Proszę przyjąć jeszcze raz wyrazy ubolewania, że nasze, specjalizujące się w wydawaniu poradników kulinarnych (przez żołądek, do serca) wydawnictwo nie może wydać, tej zasługującej na najwyższy podziw, a może nawet i laury, pozycji.

Z wyrazami sympatii i szacunku

Magdalena Budzińska-Łasek

/sekretarz wydawnictwa/

—-

przyp. Autora:
wszelkie podobieństwo występujących w powyższym tekście postaci do  realnie istniejących osób, jest nie tylko przypadkowe, lecz również niezamierzone. Kto myśli inaczej, ten ma problem. I jest to jego problem.

Komentarzy 36 do “Szanowna Pani Olu”

  1. andsol said

    Kancelaria Adwokacka Libisz i Synowie
    W-wa
    ul. Żołnierzy Wyklętych 14

    Do:
    Pan telemach, w blogu
    Ogólna teoria wszystkiego

    Należycie poinstruowany i upoważniony przez panią prof. doc.dr hab Amelię Wilfortową zwracam się do pana z prośbą o natychmiastowe usunięcie nieżyczliwych wzmianek w pańskim blogu (jak i w Cache wszyskich pańskich czytelników) odnoszących się do mojej klientki. Pani Profesor, osoba zasłużona dla naszej kultury i nauki, nie może pozwolić, by jej dobro osobiste, którym jest bez wątpienia jej imię, było wystawiane na niestosowne komentarze w publicznym miejscu. Ponadto, chcę przypomnieć panu o odpowiedzialności prawnej za szkalowanie nieposzkalowanych oraz o wszystkim, do czego ta nieprzemyślana akcja może doprowadzić.

    Z poważaniem

    dr Przemysław Libisz, syn

    W-wa, 20/02/2011

  2. telemach said

    Ło Jezu, wiedziałem przecie, że tak to się skończy, ło Jezu….

  3. miziol said

    Ja pare takich sobie w ramki oprawilem. A i tak caly czas mam nadzieje. Bo co innego pozostalo?:)

  4. miziol said

    To „wydawnictwo” specjalizuje sie poza tym w czyms calkiem calkowicie innym. Pod tym adresem w Krakowie jest to:http://www.berito.pl/. I teraz mam problem. Czy ja znowu czegos nie rozumiem…

  5. cat_filemon said

    Booody genialne. Uśmiałem się do uez.

  6. babilas said

    Ja z prywatą i spamem. Mam nadzieję, że dr Libisz i prof. Wilfortowa wybaczą. Nie mówiąc już o Telemachu.

  7. calmy said

    Ożty!!!
    Czy pani Aleksandra Dumasz planuje może napisanie powieści historycznej z czasów wczesnego peerelu pt. „Trzy doktorantki?” Byłby murowany sukces wydawniczy – o ile naturalnie nie wyśle manuskryptu do Wydawnictwa Rolnego i Leśnego.

  8. telemach said

    @babilas:
    Dziękuję. Już (przed chwilą) podpisałem. A swoją drogą to się w głowie nie mieści. Ale najwidoczniej taka musi być kolej rzeczy, że z jednej strony dumnie prężymy pierś (http://www.culture.pl/pl/culture/artykuly/in_mk_studio_lutoslawskiego) i bełkoczemy (cośtam) o dziedzictwie narodowym, a z drugiej strony trzeba petycje pisać aby uratować przed beztroskimi barbarzyńcami to co (jeszcze) jest.

  9. Torlin said

    Przypomina mi się fajny dowcip rysunkowy: siedzi wydawca, przed nim pisarz skulony, a rozradowany der Verleger mówi wymachując rękopisem: „Jaki przewrotny tytuł pan wymyślił – „Wojna i pokój””.

  10. ztrewq said

    Jejku, jakbym to chętnie przeczytał. Zwłaszcza, że pani Dumasz na pewno wplotła w swą powieść kilka innych wątków: na przykład, o trójce przyjaciół, byłych esbeków — Antosia, Piotrka i Roberta Andrzeja Misińskiego; o wicedyrektorze z Bronowic, o czarnym goździku ogrodnika Berlickiego i tak dalej.

  11. Bobik said

    Oficyna Wydawnicza „Do serca”
    Ul Dietla 32
    31-070 Kraków

    Szanowni Państwo!

    Jako przewodniczący Stowarzyszenia Tak Trzymać w pełni solidaryzuję się z polityką wydawniczą Waszej firmy. W dobie internetu kwestia profilu nabiera coraz większej wagi. Niewłaściwy profil potrafi wywołać lawinę protestów i spamu, poważnie utrudniając lub nawet blokując pracę instytucji. Nie mówiąc już o spowodowaniu niespieralnych plam na honorze, za które trzeba potem przepraszać czytelników.
    Pozytywne treści książek i sprawność warsztatowa autorów nie powinny nam przesłaniać sprawy zasadniczej, jaką jest zachowanie czystości profilu. Pani A. Dumasz może przecież publikować swoje powieści w innych, właściwszych dla jej profilu wydawnictwach i dumać np. na paryskim bruku.
    Wyrażając nadzieję, że wydawnictwo „Do serca” będzie kontynuować swą wytężoną pracę na niwie, życzę równocześnie jeszcze wielu owocnych odmów.

    Pozostaję z ręką na pulsie

    W imieniu Stowarzyszenia Tak Trzymać

    Roman Chrobrzykiewicz

  12. najdrozsza said

    Wszystko juz było.

  13. Bobik said

    Czy ja mogę wrzucić apel z najgłębszej głębi psiego serca? Telemachu, ja Cię bardzo proszę, Ty wrzuć chociaż od czasu do czasu jakieś słowo (no, niech będą dwa) w komentarzach. Choćby tylko po to, żeby dać innym pretekst do dalszego dopisywania się. ;)
    Ja to odczuwam jako okropną, dziejową niesprawiedliwość, że pod tak świetnymi tekstami stoi czasem raptem kilkanaście postów. Bo materiału do pomyślenia te wpisy dają wiele, wiele więcej. Ale nawet kiedy – po początkowych żarcikach – zastanowię się poważniej i chciałbym coś jeszcze dopisać, to jakoś mi tak głupio pod sobą samym. ;) Albo wpadam w niepewność, czy Autor rozmowy pod wpisem w ogóle sobie życzy. Albo – przyznaję – ulegam czystym odruchom: zaglądam, widzę, że liczba komentarzy nie uległa zmianie, czyli nic nowego się nie dzieje, więc lecę dalej.
    A gdyby Autor rzucił słów chociaż kilka, miałbym okazję jeszcze raz przypomnieć sobie wpis, jeszcze raz nad nim pogłówkować, może coś doszczeknąć… No, komu by to przeszkadzało? ;)

  14. Mona said

    „No, komu by to przeszkadzało? ;)”
    Bobiku, autor zapewne sobie i życzy (zapewne, bo sam kiedyś twierdził, że tak, ale kto wie, może mu się w międzyczasie zmieniło), szkopuł (sąsiadów zza Odry z góry przepraszam) w tym, że gdzie indziej oznajmił, że dobry tekst powinien wyzwolić dyskusję, jeśli nie wyzwolił, to pewnie to kota z kulawą nogą obchodzi. Albo też tekst wcale nie taki dobry. jest jeszcze naturalnie tertium datur, że znów zaszył się na pewien czas gdzieś w lasach bez prądu i tyle go widzieli. ;)

  15. Bobik said

    Uwzględniając (a czemu nie?) tertium datur, ośmielam się zauważyć co następuje na odcisk: w takich już, kurczę, żyjemy czasach, że samo zaprezentowanie dobrego tekstu nie wystarcza. No, sorry, ale za cholerę nie wystarcza. Trzeba temu tekstu trochę pomóc. ;)
    Nie mówię tu o nachalnej reklamie, która i mnie jest dosyć obrzydliwa. Chodzi o wdawanie się w pogawędki. Ze mną? Z Moną? Z innymi?
    Aha, teraz zaczyna mi się krystalizować. Żebyśmy mieli poczucie, że Autora obchodzimy. Że (no, wypindrzę się) jest o czym z nami gadać.
    Zaznaczam przy tym, że w pełni rozumiem ograniczenia czasowe i nie oczekuję żadnych natychmiastowości.Chodziło mi tylko o to, żeby Telemach przez swoją skromność nie odbierał mi – jakże przyjemnej – szansy poszczekania na jego blogu. Quod erat – dzięki ożywieniu rozmowy przez Monę – wyszczekandum. :-)

  16. Mona said

    „Trzeba temu tekstu trochę pomóc. ;)”
    W czasach prehistorycznych – tzn. gdy byłam bardzo mała – moja babcia puszczała płytę gramofonową z czarnego czegoś tam. Obok trzasków, słychać było jeszcze piosenkarkę krzyczącą: „Na poooooomoc!, Na pooooooomoc!!, Na pooooooomoc ginącej miłości!!!!!”. Potem adapter się popsuł, a babcia się wyprowadziła z powrotem do znanego z rozrzutności Krakowa. Listy pisała – w związku z drożyzną dotyczącą opłat za porto – rzadko. Nie dzwoniła wcale. Tak mi się jakoś skojarzyło. Jeśli troszkę przyczyniłam się do ożywienia rozmowy, to się cieszę nad wyraz.
    Nie powiem jaki to wyraz, bo chociaż wychowała mnie ulica, to jakieś granice muszą być. ;)

  17. Bobik said

    Mnie na ulicę, niestety, wolno tylko na smyczy. A tak by się czasem chciało poszaleć…
    A tak w ogóle, to nie chciałem robić żadnego zamieszania. Tylko ja po prostu tak lubię czytać Telemacha, zarówno we wpisach, jak i w komentarzach, że mi się jakoś tak samo, naprawdę z głębi serca, zawyło. Ale teraz już znowu będę grzecznym pieskiem. :-))

  18. Dopisuję się do życzenia Bobika :) Też zaglądam w nieskończoność na ten blog/w ten blog po więcej rarytasów :)

  19. andsol said

    Chyba czas nadszedł, by tu lud przejął władzę i robił własne wpisy telemacha. A oryginalny telemach będzie mógł komentować.

  20. babilas said

    AndSol: O tym, który telemach jest oryginalny decyduje Prezes!

  21. Mona said

    @andsol:
    @babilas:
    ja też uważam, że to jest skandal, nie wierzę jednak we wszechmoc prezesów.
    @telemach:
    kolektyw zadecydował: do roboty! Na początek kolektyw jest za tym, by autor zajął się gruntownie panią Abe Sada.

  22. telemach said

    Bobiku, to jest istotnie istotny temat. Prawdopodobnie masz i zachowasz rację twierdząc, że nie wystarczy, aby tekst był dobry, jemu trzeba jeszcze pomóc.
    Ja zapytam jednak przewrotnie: nie wystarczy, aby co?
    Ja sobie świetnie zdaję sprawę, że nie ma żadnej literatury bez recepcji, a recepcji bez odbiorcy. I że teksty istnieją tylko i wyłącznie w głowach. Wiem.
    Mimo to jednak – wobec faktu, że nie wystarczy – nie rezygnuję z pytania. W skrócie brzmi ono: ILE TO JEST DOSYć? I DLACZEGO?

  23. Bobik said

    Ojej, ja chyba już nigdy nie będę wsadzał kija w żadne mrowiska, bo potem dostaję takie trudne pytania i nawet nie wiem, z której strony je ugryźć.
    Przyznaję, że na razie jedyna odpowiedź, jaką posiadam, jest subiektywna, a nawet egoistyczna, tudzież nader niekompletna. Mogę określić wyłącznie kiedy mnie nie dosyć i to tylko w sposób intuicyjny. A granice dosyć prawdopodobnie byłyby ruchome, bo apetyt ponoć wzrasta w miarę konsumpcji.
    Na pytanie dlaczego też potrafię odpowiedzieć wyłącznie z perspektywy własnego nosa, czy też własnych wątpi. A mnie się te wątpia czasem przewracają, kiedy widzę, jak szeroka i entuzjastyczna jest recepcja przeróżnego chłamu, a z jaką trudnością przebijają się rzeczy naprawdę dobre. Czy to rzeczywiście takie dziwne, że wolałbym więcej tego, co uważam za naprawdę dobre? ;)
    Rozumiem, że autor nie musi wiązać tzw. poczucia własnej wartości z reakcjami odbiorców i że nie musi mu zależeć na tym, żeby wokół niego był jakiś ruch. Ba, mogę nawet zrozumieć, że tego nie lubi. Ale wtedy w pewien wchodzi w kolizję z interesem tych odbiorców, którym to, co robi, się podoba, i którzy tego ruchu chcieliby więcej.
    Mogę to tak zmetaforyzować: jeden człek znajdzie skarb (no, powiedzmy, zakurzonego Rembrandta na strychu) i natychmiast go ukryje, żeby mu go ktoś przypadkiem nie odebrał. A dla innego ten skarb nie będzie miał wartości, póki inni go też nie zobaczą.
    Na upartego – żeby lepiej zabrzmiało – można w tym miejscu stworzyć np. kategorię recepcji introwertycznej i ekstrawertycznej. ;) W ogóle można różnie. Ale coś mi się wydaje, że od własnego nosa i tak w tych rozważaniach nie ucieknę. ;)

  24. telemach said

    –>BoBiK:
    zasadniczo tak, pięknie, dziękuję. Ponieważ jednak ostatnio mam tak rzadko okazję zaspokoić (mą) niepohamowaną próżność (którą dla ułatwienia będę dalej nazywał ciekawością), to będzie szczegółowo i wyczerpująco. W sensie odpowiedzi, a nawet nowych pytań:

    1. „A mnie się te wątpia czasem przewracają, kiedy widzę, jak szeroka i entuzjastyczna jest recepcja przeróżnego chłamu, a z jaką trudnością przebijają się rzeczy naprawdę dobre.”

    Doprawdy? Załóżmy (for the sake of argument) że tak jest. Co jednak każe nam wierzyć, że wzmożone prysiudy autora sprawią, że chłam spotka się z mniej entuzjastyczną recepcją? A zbłąkany recepcjonista walnie się piąchą w czoło i zawoła: ach, ten autor taki aktywny w swych prysiudach, odwrócę się ja od chłamu i skieruję mój wzrok na to co dobre i wartościowe, a rozpoznam to po pięknych prysiudach?

    2. „Czy to rzeczywiście takie dziwne, że wolałbym więcej tego, co uważam za naprawdę dobre? ;)”

    Dla mnie nie. Ale nie wiem, czy przypadkiem nie jestem w tym nastawieniu (dosyć) samotny.

    3. „Rozumiem, że autor nie musi wiązać tzw. poczucia własnej wartości z reakcjami odbiorców i że nie musi mu zależeć na tym, żeby wokół niego był jakiś ruch.” Ba, mogę nawet zrozumieć, że tego nie lubi. Ale wtedy w pewien wchodzi w kolizję z interesem tych odbiorców, którym to, co robi, się podoba, i którzy tego ruchu chcieliby więcej.”

    I tu się zupełnie pogubiłem, bo nie rozumiem i nie jest to kokieteria, tylko wstyd, że najwidoczniej coś mi (tu) umyka. Bo nie widzę tej kolizji zupełnie. Proszę o wytłumaczenie, dlaczego z faktu podobania się produktu, musi wynikać pożądanie dotyczące zwiększenia się ruchu wokół wytwórcy?

    Jeśli (jednak), par hasard, chodzi o zwiększenie ruchu wokół produktu, to ja zupełnie baranieję. Bo domaganie się autora, aby wzmagał recepcję spacerując pomiędzy czytelnikami i klepiąc ich po plecach, rozdając cukierki firmy „Aufmerksamkeit” poprawiał im ego, jest dla mnie (osobiście) wizją straszną. Straszniejsze tylko może być (dla mnie), gdy autor zacznie się dopytywać co i jak ma pisać aby się spodobać. Proszę mnie nie rozumieć opacznie, ja lubię rozmawiać. Lubię jednak (wówczas), gdy wiem na jaki temat rozmawiam. Lubię również gaworzyć. Paplać sobie sympatycznie, o wszystkim i po ludzku z przyjaciółmi, znajomymi i wszystkimi, którzy się za takich uważają. Jest to istotnie potrzebne do życia. Ale nie umiem mieszać jednego z drugim. I nie pojmuję jak ma się ten miły, niekończący się rozhowor do recepcji (na początku) napisanego. Jak?
    Koniec tomu pierwszego.

  25. telemach said

    ciong dalszy:

    4. „Mogę to tak zmetaforyzować: jeden człek znajdzie skarb (no, powiedzmy, zakurzonego Rembrandta na strychu) i natychmiast go ukryje, żeby mu go ktoś przypadkiem nie odebrał. A dla innego ten skarb nie będzie miał wartości, póki inni go też nie zobaczą.”

    Ależ pewnie, ależ pewnie. Najsamprzód: takie porównania mnie zawstydzają. Pozatem: piękna metafora, jeno chyba trochę (sorry) utyka. Bo Bobik w swej początkowej dezyderacie nie postulował aby było więcej pokazywania Rembrandta, lecz więcej pokazywania znalazcy Rembrandta. Więcej aktywności towarzyskiej znalazcy Rembrandta, więcej – jak to plump-plump powyżej określiłem – tzw. prysiudów wokół faktu znalezienia Rembrandta.

    Dobrze rozumiem? Czy się czepiam ;)?

    5. „Na upartego – żeby lepiej zabrzmiało – można w tym miejscu stworzyć np. kategorię recepcji introwertycznej i ekstrawertycznej. ;)”

    Ano pewnie. Ale punktem wyjścia (znów będę mędzić) był autyzm autora, a nie recepcja. Autor recepcją się nie para. Para buch, koła w ruch.

    6. „W ogóle można różnie. Ale coś mi się wydaje, że od własnego nosa i tak w tych rozważaniach nie ucieknę. ;)”

    Jak to miło, że nareszcie mogę się zgodzić w całej rozciągłości, entuzjastycznie i bez zastrzeżeń. Można różnie. Może nawet trzeba?

    Koniec tomu drugiego i wewogle.

  26. Bobik said

    Telemachu, no to teraz wyznam niemal jak na spowiedzi ;) – mój problem z odpowiedzią polega na tym, że w pierwszym jęknięciu chciałem wyrazić właściwie tylko tyle: „o, jak by mi było przyjemnie, gdyby było więcej Telemacha”. I tu oczywiście szukanie uzasadnień innych, niż kręcące się wokół mojego ogona, byłoby wciskaniem kitu.
    A potem, w odpowiedzi Monie, poszedłem już w pewną prowokację, wcale nie mając żadnych spiżowych argumentów. Nawet zresztą dość szybko próbowałem zwiać tylnymi drzwiami, ale było już za późno. :-) I teraz mam do wyboru: albo próbować za wszelką cenę udowodnić, że miałem rację, co mi się wydaje dość bez sensu, albo uznać, że niechcący wywołałem z lasu pewien problem, który sam dopiero teraz zaczynam rozważać i tak naprawdę wcale jeszcze nie wiem, do czego dojdę. To znaczy, na Twoje argumenty mogę w ramach ćwiczeń umysłowych poszukać jakichś kontrargumentów, ale niekoniecznie będą one wyrażały moje przekonania. Bo przyznaję szczerze, że jeszcze nie całkiem wiem, jakie te przekonania są.
    Inaczej mówiąc, bardzo chętnie pociongnę rozmowę, jeżeli będzie mi chwilami wolno wskakiwać na miejsce adwokata diabła, bez bolesnych konsekwencji w postaci dostawania po nosie zwiniętą gazetą. Wystarczy ostrzegawcze „brzyyydki pieees”. ;)
    To teraz pójdę się pozastanawiać, co ewentualnie mogę myśleć na zadany temat. :-)

  27. telemach said

    Drogi BobiKu, dziękuję za odpowiedź. I proszę nie traktować moich wypowiedzi jako aroganckich, nawet gdyby się takimi wydawały. Ja się tylko głośno zastanawiałem, co ja w ogóle umiem. I doszedłem do wnisku, by all due respect, że w merdaniu to ja chyba nie jestem najlepszy. Ale czy czyni mnie to od razu ałtystą?

  28. Bobik said

    Trochę pogłówkowałem i zaraz szczeknę, co mi z tego wynikło, tylko najpierw zastrzeżenie zrobię. Podejrzewam, że kademu autorowi nader niezręcznie jest wałkować temat autorski na własnym przykładzie, bo zawsze może wyjść albo że próżny, albo że się kryguje, albo co ;), więc zaznaczam, że w tym poście całkowicie schodzę z Telemacha i tak tylko teoretycznie różne rzeczy sobie rozważam.
    W kwestii autyzmu: zastanawiam się nad różnymi jego stopniami. Całkowity autyzm autora oznacza też całkowity brak recepcji. Pisze się do szuflady, nikomu nie pokazuje, w testamencie nakazuje spalić, sprawa z głowy (no, chyba że jakiś Brod się w poprzek postawi, ale wtedy to już autora mało przejmuje). Na odwrotnym biegunie stoi nachalna, całkowicie już odchodząca od tekstu autoreklama, połączona z pijackimi ekscesami, fotkami nagiego torsu i cotygodniowym ujawnianiem nowego romansu z kolejną celebrytką. A między tymi biegunami jest pewna przestrzeń, w której bardzo trudno jednoznacznie i dla każdego przypadku ustalić, ile „wyjścia naprzeciw” wystarczy.
    Oczywista oczywistość: żeby zaistniała w ogóle jakakolwiek recepcja, przekaz musi po pierwsze dotrzeć do odbiorców. Załóżmy, że mamy do czynienia z autorem nie całkiem autystycznym, który przez jakiś tam krąg chce jednak być czytany, ale introwertycznym na tyle, że nie zamierza szczególnie tekstowi pomagać. Ot, tyle, że włoży go do butelki i wrzuci do morza. W tradycyjnych mediach zadanie doniesienia tekstu do odbiorców przejmowali wtedy wydawca, dystrybutor, recenzent, kawiarnia, etc. W internecie ta cała „struktura pomocnicza” zanika. Pojawia się za to inna, w postaci np. osób komentujących i linkujących. Ale – w przeciwieństwie do wydawcy czy dystrybutora – te osoby nie mają żadnego własnego interesu w promowaniu tekstu, są więc bardziej nieprzewidywalne. Zachce im się, to przeczytają, skomentują i zlinkują. Nie zachce im się, to tego nie zrobią.
    I nie czarujmy się, że to zachcenie bądź niezachcenie wyłącznie od walorów tekstu zależy. Takie czynniki jak sympatia, „dzianie się” popularność miejsca, nawyk odwiedzania go, itp. itd, też będą odgrywały rolę. Tu działają, niestety, podobne zasady jak w przypadku innych produktów – przy nadpodaży (a możemy chyba mówić o nadpodaży słowa pisanego) nie wystarczy, że produkt jest dobry. Trzeba różnych zabiegów marketingowych, żeby go sprzedać.
    W tym momencie pojawia się bardzo istotne pytanie, w jakim stopniu autorowi zależy na dotarciu przekazu. O tym, rzecz jasna, tylko on sam wie i może decydować. Ale założenie, że „tekst się sam obroni”, chyba nie całkiem znajduje pokrycie w rzeczywistości. Obroni się wobec, powiedzmy, 15 czy 30 czytelników, ale już niekoniecznie 300. I jeżeli autor zdecyduje, że chce wyjść poza ten najwęższy krąg odbiorców, to obawiam się, że pewne prysiudy będzie musiał, chcąc nie chcąc, wykonać. Oczywiście cały czas może rozstrzygać, czy ma na to ochotę, albo na ile ma, ale przekonanie, że lepszy wyrób wyprze gorszy tak sam z siebie, bez żadnych uśmiechów do klienteli, raczej zaliczyłbym do złudzeń. ;)
    Teraz przeskoczę na drugą stronę, do odbiorcy, który uważa, że znalazł w necie świetny produkt. Po pierwsze chciałby tego produktu konsumować więcej, co dość zrozumiałe. Po drugie, jeżeli jest zwierzęciem społecznym, może mieć odruch „kurczę, dlaczego tyle ludzi kupuje różne dziadostwa, a o tym, co dobre, nawet nie wiedzą? A może dałoby się ten produkt jakoś lepiej sprzedawać?”. Też w sumie dość zrozumiałe. Ale nie twierdzę, że te dwa odruchy mają cokolwiek wspólnego ze stosunkiem autora do swojego wytworu. To są dwie osobne sprawy.
    A jeszcze inną sprawą jest, nazwijmy to, aspekt towarzyski blogu, czyli przyjemna pogawędka pod wpisem. W gruncie rzeczy ja od tego aspektu całą sprawę zacząłem i nie ukrywam, że jest dla mnie dość istotny. :-) Ale potem całkiem niepotrzebnie pomieszałem go z innymi aspektami, za co już jutro mogę się pokajać i posypać łeb popiołem. ;)

  29. Bobik said

    Jeżeli ktokolwiek będzie miał cierpliwość do przeczytania jeszcze kilku moich zdań, to pozwolę sobie odpowiedzieć na post Telemacha z 1.12. Mam nadzieję, że z mojego poprzedniego komentarza wystarczająco jasno wynika, że nie uważam kogoś, kto mało merda, za ałtystę. Po prostu na skali ekstra- i introwertyzmu bliżej jest tego ostatniego. I nie twierdzę, broń Panie B., że to jest złe same w sobie. Zastanawiam się tylko, czy lekkie przesunięcie w kierunku ekstra- nie mogłoby być przydatne dla Autora i satysfakcjonujące dla otoczenia. :-)
    I skądże, Telemachu, absolutnie nie odebrałem Twoich wypowiedzi jako aroganckich. To raczej ja się poczułem jak arogant, prowokując Cię do tłumaczenia się z tego, jak prowadzisz swój blog (co wcale nie było moim zamiarem i za co naprawdę się kajam). Ale chyba już wychodzimy na bezpieczniejsze wody rozważań ogólnych? ;)

  30. telemach said

    bobiku:

    „Całkowity autyzm autora oznacza też całkowity brak recepcji. Pisze się do szuflady, nikomu nie pokazuje, w testamencie nakazuje spalić, sprawa z głowy (no, chyba że jakiś Brod się w poprzek postawi, ale wtedy to już autora mało przejmuje).”

    Niekoniecznie. Znam kilka przypadków, ale wymienię tylko dwa bo znamienne: Pynchon, T. Ajar, E.
    Ewentualnie może jeszcze Traven?

    Brak recepcji? Ja bardzo proszę. Mnie by się też tak (ewentualnie) podobało, ale co to się trzeba nabiegać, naprosić, nakrzyczeć, zanim się zdoła owychwszystkich o swojej pynchonowatości przekonać;)

    Moje wątpliwości dotyczące sensu zabiegów marketingowych ” w celu sprzedania” wynikają z braku pewności, czy istnieje poważna różnica pomiędzy posiadaniem 30 lub 300 czytelników. W obu przypadkach to bardzo mało. 3000 to też mało, za mało aby coś sensownego mogło z tego wyniknąć. A życia spędzonego na marketingowej bieganinie nic i nikt nie zwróci.
    A więc może wystarczy 30 uważnych czytelników? Zamiast 30 uważnych plus 270 nieuważnych, śpieszących się, komentujących dla poddierżania rozgowora? Czytelników traktowanych z należnym szacunkiem, szacunkiem będącym pochodną jakości dostarczanego tekstu, a nie wynikiem kalkulacji, że trzeba bo łojezu, nikt nie będzie czytał i co ja wtedy matko zrobię?

    A swoją drogą to ciekaw jestem czy taki np. Kafka (przyjmijmy, że żyjący współcześnie) występował by obecnie w telewizji?

    Dziękuję za rozmowę, inspirująca. Ale tutaj natrolowaliśmy w duecie, prawda?

  31. andsol said

    Ach, to moje pochrząkiwanie nie nagrało się? Może i dobrze, duet jest czytelniejszy.

    Mam idee, nie opowiem. Publicznie. Najlepiej by było na siedząco, przy lampkach, jedna nad stołem, inne na. Bo wtedy niemanie racji, sensu, konsekwencji, nie boli.

    A kwestia różnic między 30 i 300 i między czytelnikami a lotnikami, tymi co chcą coś wziąć i tymi co chcą tylko przyłożyć – owszem.

  32. telemach said

    Andsol:

    Idee akceptuję w ciemno. Stop. Lampki – tak. Stop. Stół – tak. Stop. Przysyłaj bilety!
    Albo wsiadaj bez biletu do pierwszej lepszej maszyny. Nie zapomnij wówczas zabrać ze sobą lampek.

  33. Bobik said

    A, to jeszcze słowo dotrolluję, bo nie skończyłem rozważać. ;) Kiedy piszę o 15 czy 300 czytelnikach, to są to tylko liczby, nic jeszcze nie mówiące o „jakości”. Równie dobrze ta pierwsza piętnastka może być nieuważna, bo będą to np. głównie krewni i znajomi królika. A wśród tych 300 może się akurat znaleźć 30 uważnych i wnikliwych. You never know. ;) Statystycznie w każdym razie jakoś tak by chyba wychodziło, że z każdą kolejną setką szansa znalezienia kolejnych kilku wnikliwych raczej wzrasta niż maleje. ;)
    A druga rzecz – ja nawet nie pomyślałem o tym, że elementem marketingu miałby być sam tekst, to znaczy że miałby być pisany z myślą o tym, jak się sprzeda (nie twierdzę, że nikt tak nie robi, ale chyba nie rozmawiamy o tych przypadkach). I wcale też nie jest mi sympatyczna autoreklama nachalna. Ale odrobinę zachęty nie uważam za rzecz zdrożną. Ja to widzę trochę jak uprzejmość gospodarza, który lubi swoich gości i dba o to, żeby dobrze się u niego czuli. To chyba jest okej? ;)
    A czy niedostępność np. Pynchona nie jest aby pewną strategią reklamową? No, nie wiem, nie mam pewności. W końcu publikować jednak publikował, więc taką zupełną ałtystą to on nie jest. :-)

  34. telemach said

    Zgoda, zgoda. Zgooooda.

    „A czy niedostępność np. Pynchona nie jest aby pewną strategią reklamową?”

    Jeśli tak, to mu się sprawdziła. Aż dziw, że wszyscy nie rzucili się jego śladem.

  35. Pies z łąki said

    Co jest zadziwiające w necie? Ano to, że i bez reklamy ściąga wcześniej czy później zainteresowanych czytelników na stronę z tekstem. Piszę ogólnie „z tekstem” mając na myśli słowa z sensem, w odróżnieniu od wszechogarniającego bełkotu.

    Dziękuję, że mogłam tu trafić :) Czystym przypadkiem… Szukałam czegoś zupełnie innego, na inny temat, powiem więcej, c czegoś konkretnego do bólu, a znalazłam ten list…

    Będę tu wracać, dobrze? :)

  36. telemach said

    Pewnie, że dobrze!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: