Intermezzo nr. 1

22 września, 2009

Na przykład taki B. Traven. Albo Pynchon. Wiele razy znikali. Z każdym zniknięciem ich obecność była bardziej natarczywa.

Kropotkin, wiedziony nagłym kaprysem, postanowił na chwilę zniknąć. I znikł.

Niby nic specjalnego. A jednak.

Myśl, że przed zniknięciem powinien jednak obmyślić sobie sposób powrotu, próbowała pojawić się w głowie Kropotkina, ale nie mogła. Z powodów zasadniczych. I – mimo zamiaru uporczywości – nie pojawiała się.

Gdyby Kropotkin nie znikł, byłby zapewne zakłopotany.

Kolejność rzeczy bywa czasem ważniejsza niż się to z pozoru wydaje.

Przypadek nr. 3

21 września, 2009

Wypadające staruchy

Wiedziona nadmierną ciekawością starucha wychyliła się z okna, wypadła i roztrzaskała się.

Z okna wychyliła się następna starucha i poczęła przyglądać się leżącej. Ale i jej ciekawość nie wyszła na dobre, bo wypadła w ślad za pierwszą. I roztrzaskała się.

Potem z okna wypadła trzecia starucha. A potem czwarta, a następnie piąta.

Gdy z okna wypadła szósta starucha, znużyło mnie przypatrywanie się wypadającym staruchom i poszedłem na Malczewski Rynek, gdzie, jak ludzie powiadają, jakiemuś ślepcowi podarowali szalik zrobiony na szydełku.

(bez daty, tłum. własne)

————–

Jakże mało pozostało. Większość anegdot z jego krótkiego życia pozostanie na zawsze nieopowiedziana. Ci którzy mogli by je opowiedzieć, spoczęli w masowych grobach na długo przed osiągnięciem wieku, w którym zwykło się spisywać wspomnienia. Pozostały skrawki, strzępy. Te układają się w zadziwiający obraz człowieka, którego cała egzystencja była surrealistycznym wyzwaniem rzuconym systemowi, dziełem sztuki wymierzonym (w sposób zamierzony, niezamierzony?) przeciw dławiącej dyktaturze średniaków, posiadaczy absolutnej prawdy nie znoszącej najmniejszego sprzeciwu.

Boris Semionow wspominał zdarzenie, które wydarzyło się pewnego dnia w redakcji wydawnictwa literatury dziecięcej. Wydawnictwo mieściło się na szóstym piętrze budynku nazwanego potem „Domem Książki”. W trakcie jednego z bezsensownych, niekończących się zebrań, Ch. wstał nagle i z pozbawioną wyrazu twarzą podszedł do okna. Bez słowa otworzył okno, wdrapał się na parapet i wyszedł na obiegający fasadę gzyms. Po wąskim gzymsie obszedł budynek dookoła, wszedł ponownie przez inne okno i bez słowa ponownie zasiadł przy stole obrad.

To się nie mogło dobrze skończyć.

Przypadek nr. 2

18 września, 2009

Przypadki

Pewnego dnia Orłow najadł się tłuczonego grochu i umarł. A Kryłow, gdy się o tym dowiedział, też umarł. A Spirydonow umarł ot tak, sam z siebie. A żona Spirydonowa spadła z kredensu i też zmarła. A dzieci Spirydonowa utopiły się w stawie. A babcia Spirydonowa spiła się i polazła nie wiadomo gdzie. A Michajłow przestał się czesać i dostał parchów. A Krugłow narysował damę z pejczem i postradał zmysły. A Perechrestow otrzymał przekaz na czterysta rubli i zrobił się taki ważny, że go wywalili z roboty.

Dobrzy ludzie, a nie potrafią jakoś wziąć się do kupy.

22.08.1933

(tłum. własne)

——————

Władymir Liwszyc wspominał po latach:

„Pokój w którym żył urządzony był skromnie, nieomal ascetycznie.Być może dlatego uwagę odwiedzających przyciągał natychmiast przedziwny przedmiot znajdujący się w jednym z jego narożników, zdumiewający konglomerat kawałków metalu niewiadomego pochodzenia, deseczek, pustych paczek po papierosach, sprężyn, opon rowerowych, sznurków i puszek po konserwach.

– Co to takiego – pytał osłupiały gość.

– Maszyna.

– Co za maszyna?

– No, maszyna. Ogólnie.

– I skąd pochodzi ta maszyna?

– Sam zbudowałem – brzmiała dumna odpowiedź.

– I co ona robi, ta maszyna?

– Nic specjalnego.

– Jak to – nic?

– No – nic.

– To w takim razie, do czego ona służy?

– A bo ja wiem? Po prostu chciałem mieć w domu jakąś maszynę…

—————–

Czy z takim nastawieniem do życia można było przeżyć w tamtej rzeczywistości? A jeśli tak, to jak długo?

Przypadek nr.1

17 września, 2009

Błękitny zeszyt nr. 10

Był sobie raz rudzielec, nie miał ani oczu ani uszu. Włosów też nie miał, tak że rudzielcem zwano go raczej bezpodstawnie.

Ponieważ nie miał ust, nie mógł mówić. Nosa również nie miał.

Nie miał nawet rąk ani nóg. Nie miał brzucha, grzbietu ani pleców. Wnętrzności także nie miał. Niczego nie miał! Tak, że nie wiadomo, o kogo tu w zasadzie chodzi.

Może zatem lepiej, gdy nie będziemy już więcej o nim mówić.

Z: „Przypadki” (1937)

(tłum. własne)

—————–

Gdy pisał te słowa, mieszkał wraz z żoną, Mariną Władymirowną Malicz, siostrą, chorym ojcem i chmarą „dokwaterowanych” lokatorów w mieszkaniu komunalnym przy ulicy Nadeżdinskiej, później przemianowanej na Majakowskiego. O jego pokoju krążyły plotki, że ściany wytapetowane są kartkami z wierszami i aforyzmami. Centralne miejsce zajmować miał napis „Nie jesteśmy pierogami”

Przeczucie tragedii?

16 września, 2009

Czworonożna wrona

Dawno, dawno temu, żyła sobie czworonożna wrona. W zasadzie miała pięć nóg. Ale o tym, to nawet opowiadać nie ma sensu.
Pewnego razu czworonożna wrona kupiła kawy. Kupiła i myśli: ” No, no. Kupiłam sobie kawy i co ja teraz z nią pocznę?”

A tu nagle, jak na nieszczęście, przechodzi lis. Zauważył wronę i wrzeszczy:
-Ej – wrzeszczy – ty, wrona!

A wrona odwrzaskuje:
– Sam wrona!

A lis na to, również wrzaskiem:
– A ty, wrona – po prostu – świnia!

Z nerwów wrona rozsypała kawę. A lis pobiegł sobie w swoją stronę.

Wrona zlazła na ziemię i powlekła się do swego nędznego domostwa na swych czterech, a dokładniej powiedziawszy, pięciu nogach.

13.2.1938

(tłumaczenie własne)

————————-

Czy pisząc te słowa przeczuwał już, jak to się wszystko dla niego skończy? Był luty, liczne kanały przecinające granitowe miasto skute były lodem. Ludzie znikali. Z najbliższych przyjaciół nie pozostało wielu. Konstanty zdążył młodo umrzeć na gruźlicę. Zawsze był szczęściarzem. Aleksander został zaaresztowany jako pierwszy, podobno pozwolono mu zabrać ogryzek ołówka i zeszyt. Pierwszy Mikołaj zniknął na zawsze przed trzema miesiącami. Drugi Mikołaj zniknie za pięć tygodni.

Zajęci pielęgnacją własnej pamięci i własnego bólu, zapominamy często o proporcjach.

Na marginesie. Glosa.

14 września, 2009

Mało w naszym kraju popularny (a szkoda) Karl W. Deutsch był autorem interesującej definicji narodu:

„Naród jest wspólnotą, którą jednoczą błędne wyobrażenia dotyczące jej początków, jak rówież nienawiść w stosunku do sąsiadów.”

Nie będziemy w tym miejscu z tą definicją dyskutować. Z niejasnych powodów to interesujące nad wyraz zdanie (po raz pierwszy opublikowane w 1969 roku w „Nationalism and its alternatives”) przypisywane jest – wciąż od nowa i z zadziwiającą konsekwencją – Ernestowi Renanowi. Gdy jednak zajrzymy do (niesłusznie zapomnianego) tekstu sławetnego wykładu Renana pt. „Qu’est-ce qu’une nation?” (Czym jest naród), nie odnajdziemy nawet śladu aforystycznego radykalizmu Deutscha. Odnajdziemy natomiast kilka myśli o zadziwiającej komplementarności do zacytowanej powyżej definicji, myśli które nadają jej dotkliwy wymiar niewygodnej i jednocześnie (być może) niemożliwej do zaakceptowania prawdy.

Jakże niedawno się te narody pojawiły. To Johann Fichte jako pierwszy zdefiniował naród jako byt obiektywny, wspólnotę, którą łączą wspólne cechy takie jak przynależność etniczna bądź język. Z religią był – co nie powinno raczej dziwić – ostrożniejszy. Przed Fichtem narodów, przynajmniej w dzisiejszym sensie tego pojęcia,  zupełnie nie było. Renan  przeciwstawił poglądom Fichtego model odrębny. Zgadza się wprawdzie, że jest to wspólnota, którą wiele rzeczy musi łączyć;  naród jest jednak w jego mniemaniu w pierwszym rzędzie rezultatem zbiorowego „aktu woli”. Naród powstaje na skutek kolektywnego aktu zapomnienia dotyczącego faktów haniebnych, niesławnych, niemożliwych do pogodzenia z tworzonym mitem. Obowiązkiem każdego Francuza jest np. skuteczne zapomnienie Nocy Sw. Bartłomieja i rzezi Albigensów. Zapomnienie i „błąd” historyczny są w jego mniemaniu istotnym czynnikiem tworzenia narodu, rzetelna praca historyka oznacza dla narodu nierzadko niebezpieczeństwo.

Przypominając zatem to co zapomniane i niewygodne, jak również sprowadzając historię z poziomu słusznych hipotez, wygodnych założeń i korzystnych przypuszczeń do płaszczyzny bezsprzecznie udokumentowanych faktów (lub choćby rachunku prawdopodobieństwa), musimy liczyć się z tym, że nikt nam za to raczej nie podziękuje. Kogo interesuje czy tyłek Mony Lizy pokryty był pryszczami?

Pytanie pierwsze brzmi: co my musieliśmy skutecznie zapomnieć, zepchnąć do zbiorowej podświadomości, aby móc się stać narodem?

Patriotyczna odpowiedź na powyższe pytanie brzmi zazwyczaj: w przeciwieństwie do innych – nic a nic.

Pytanie drugie jest trudniejsze: czy ta odpowiedź powinna nam wystarczyć?

———–

Uwaga:

Link w tekście prowadzi jedynie do polskiego tłumaczenia pierwszej części eseju. Angielskie tłumaczenie całości: tutaj.

Dla miłośników tekstów oryginalnych wersja francuska

Zbudowany w latach dwudziestych na potrzeby władz województwa budynek stoi – w niezmienionej postaci – do dziś. Również dziś mieści się w nim siedziba miejscowej administracji. Ulica nie nosi już nazwy Unii Lubelskiej. Od dawna. Przed głównym wejściem: pośpiesznie sklecony, niski podest ze starannie oheblowanych desek. Na podeście: trzech mężczyzn w wyglansowanych oficerkach. Nastrój jest pogodny, ba serdeczny. Wiemy kto stoi na podeście. Dwie z trzech przedstawionych na zdjęciu postaci zostały uznane za godne obszernego przedstawienia w encyklopediach.

To jest naprawdę dziwne zdjęcie. Pochodzi z Niemieckiego Archiwum Federalnego. Sygnatura 1011-121-0011A-22. Autor: nieznany. Data: 22. 09.1939. Przedstawia dowódców dwóch zaprzyjaźnionych armii odbierających defiladę zwycięskich wojsk. Wspólny sukces domagał się odpowiedniego uczczenia. – coś takiego łączy. Po upływie siedemdziesięciu lat, zdjęcie zdaje się mieć znaczenie jedynie dla tych, których przedstawiciele, ze zrozumiałych powodów nie stali wówczas na podium. I to zasadnicze. Dla spadkobierców podówczas defilujących, wydaje się mieć ono dzisiaj znaczenie raczej marginalne.

Stojący w centrum dowódca XIX korpusu pancernego zgrupowania armii północ, generalleutnant Heinz Guderian uśmiecha się serdecznie i wylewnie do stojącego po jego lewicy kombryga Siemiona Mojsiejewicza Kriwoszeina. Kombryga, bo stopnie generalskie zostaną wprowadzone ponownie dopiero po katastrofie wojny sowiecko-fińskiej. Kombryg wygląda na równie zadowolonego. Ma powód. Dzięki osobistemu wstawiennictwu Budionnego udało mu się przeżyć ostatnie cztery lata. A to wcale nie było oczywiste.

O Guderianie można by godzinami. Ale po co. „Szybki Heinz” był ojcem „blitzkriegu” z użyciem wojsk pancernych. Wnuk pruskiego junkra, syn zawodowego oficera. Na frontach pierwszej wojny światowej dosłużył się stopnia szefa kompanii. Wizjoner i fanatyczny czołgista. Parokrotnie pokłóci się z Hitlerem, którego uważa za katastrofalnego dowódcę. W ogóle uparciuch i watażka. Na zdjęciu ma 50 lat. Nazista z przekonania, odegra nader niechlubną rolę po puczu oficerów w 1944 roku. Pod koniec życia, ciesząc się zasłużoną emeryturą i sutymi honorariami doradcy ministerstwa obrony RFN, poświęci się pisaniu pamiętników, w których będzie sławił chwałę niemieckiego oręża i bohaterstwo niemieckiego żołnierza.

O Kriwoszeinie też można by długo. Syn żydowskiego kupca, uczestnik wojny domowej, oficerem zostaje w słynnej konarmii Budionnego. Bierze udział w wojnie domowej w Hiszpanii a potem w walkach z Japończykami w Mandżurii. Forsował w Armii Czerwonej rozwój wojsk pancernych, później został jednym ze współautorów zwycięstwa pod Łukiem Kurskim. Po śmierci Stalina jako generał-lejtnant uda się na zasłużony odpoczynek i poświęci bez reszty pisaniu wspomnień. Wspomnień, w których będzie sławił chwałę radzieckiego oręża i bohaterstwo radzieckiego żołnierza.

O przebiegu brzeskich uroczystości wiemy niewiele, trochę jednak wiemy. Na wstępie junkier i nazista serdecznie się wyściskał z komunistą, nie ukrywajmy tutaj pochodzenia etnicznego, bo po co. Następnie obaj panowie wygłosili krótkie przemówienia. Wpierw przemawiał Guderian i podkreślił rolę i znaczenie braterstwa broni. Potem przemawiał Kriwoszein i podkreślił rolę towarzysza Stalina w budowaniu odwiecznej przyjaźni pomiędzy narodami, jak również rolę i znaczenie braterstwa broni. Na zakończenie swego przemówienia kombryg, w imieniu towarzysza Stalina złożył życzenia szybkiego zwycięstwa nad kapitalistyczną Anglią i serdecznie zaprosił Guderiana oraz zaprzyjaźnione niemieckie przywództwo do Moskwy, nie zdając sobie chyba jednak sprawy, że Guderian i koledzy już wkrótce z zaproszenia skorzystają. Potem zagrała orkiestra a potem odbyła się defilada.

Godnym wzmianki jest fakt, że obaj panowie zostali za swój udział w kampanii wrześniowej odznaczeni. Guderian otrzyma Krzyż Rycerski Krzyża Żelaznego. Do licznej już kolekcji. Kriwoszein też nie odejdzie z pustymi rękoma. Po powrocie do Moskwy zostanie mu nadany zaszczytny tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. W encyklopedii zainteresowani mogą znaleźć na ten temat następującą wzmiankę:

„Został bohaterem sowieckim, po tym jak jego oddziały w Brześciu nad Bugiem wzięły do niewoli 1030 polskich oficerów, 1220 podoficerów i 34 tys. szeregowych żołnierzy. Na dworzec kolejowy w Brześciu w bałaganie odwrotu ku bezpiecznym granicom przybyło kilkadziesiąt polskich transportów wojskowych z żołnierzami i sprzętem. Wysiadali z wagonów wprost w sowieckie ręce jeszcze 25 września 1939.“

Wiemy co się stało z polskimi oficerami. Ich wspomnienia nie zachowały się. Trafili również do encyklopedii, ale zbiorowo, można ich znaleźć pod literą „K”. O stolarzu który zbijał podest, encyklopedia milczy.

…wykonując wszystkie te cudaczne gesty aby okazać mi swą wdzięczność i radość.

Począłem zatem do niego przemawiać, a jako że nie znał ludzkiej mowy, nauczyłem go przede wszystkiem słów „tak“ i „nie“ jak również przybliżyłem mu znaczenie słowa „master“. Potem oznajmiłem mu, że mam zamiar nadać mu na imię Piętaszek. Tego bowiem dnia uratowałem mu życie i ku pamięci tego faktu postanowiłem go właśnie tak, a nie inaczej, nazwać.

Usłyszawszy to, wpadł on jednak w wielką rozpacz, drżał na całym ciele, rzucał się na ziemię, rwał sobie włosy z głowy i uspokoił się nieco dopiero wówczas, gdy obiecałem mu, że jeśli chce, zwał będę go Umberto Eco.  Było to dziwne imię i nie wiem skąd mi się ono wzięło.

Noc spędziłem przy nim, a gdy nastał ranek, wytłumaczyłem mu na migi, że ma podążać za mną, bo zamierzam go przyodziać. Jako że był całkiem nagi, pomysł spodobał mu się nadzwyczaj…

Tu rękopis się urywa. Pod spodem, innym, staranniejszym charakterem pisma, następujący dopisek:

Cynaderki: zamarynować na noc w zalewie czosnkowej, dodać więcej pieprzu. Podawać z winem palmowym w liściach bananowca.


Rok 1939. Nierówna walka.

1 września, 2009

Siły były nierówne, a wynik wydawał się być nietrudny do przesądzenia. Ponieważ chodzi o istotną rocznicę – przypomnijmy.

Chodzi o średniej wielkości kraj europejski. Sąsiedzi byli w przeszłości silniejsi i terytorialnie roszczeniowo-zachłanni. Uzyskana pod koniec pierwszej wojny światowej niepodległość uznawana była z tego względu za dobro najwyższe, prawo młodej demokracji do niezależnego istnienia nie było jednak dla ogółu międzynarodowej społeczności wcale aż takie oczywiste.

Godzina prawdy wybiła jesienią 1939 roku, gdy uznawany powszechnie za mocarstwo i rozzuchwalony podpisanym niedługo przedtem traktatem sąsiad twardo zażądał ustępstw terytorialnych, a wszelkie próby odwleczenia konfliktu drogą rokowań spaliły na panewce. Agresja rozpoczęła się nagle, bez formalnego wypowiedzenia wojny. Siły wroga wtargnęły z trzech stron w niebywale rozciągnięte granice kraju, już od pierwszego dnia rozpoczęło się bombardowanie większych miast. W niekończących się nalotach szczególnie ucierpiała ludność cywilna stolicy. Mimo rozpaczliwych apeli, przyrzeczona międzynarodowa pomoc nie nadchodziła, potencjalni sojusznicy woleli przeczekać, powoływali się na swą neutralność albo- najczęściej – ograniczali się do moralnego wsparcia wyrażanego w rozlicznych depeszach.

W zasadzie, zgodnie z przypuszczeniami (bądź obawami) wielu, konflikt powinien był się zakończyć już po tygodniu. Wąsaty dyktator, który go rozpętał był tak pewien siebie, że mianował już swego namiestnika. Trudno mu się dziwić jeśli przyjrzymy się stosunkowi sił. Agresor rzucił do walki czterokrotnie więcej żołnierzy, jego przewaga w sprzęcie była niewyobrażalna. Napastnicy dysponowali 6541 czołgami (wobec 30 czołgów broniących granic zaatakowanego państwa) i użyli 3800 samolotów (którym zdołano przeciwstawić 130 własnych maszyn). W pierwszych dniach wojny straty po obu stronach były ogromne. Nieprzyjaciel posuwał się na wszystkich frontach naprzód i wydawało się, że nic nie zdoła go powstrzymać. Rozpaczliwe próby kontrofensywy, zakończyły się wobec miażdżącej przewagi wroga niepowodzeniem. Zaczęła pojawiać się panika.

Nie, Głównodowodzący Sił Zbrojnych, sędziwy Wódz Naczelny Carl Gustaf Emil von Mannerheim nie uciekł wraz z rządem do neutralnej Szwecji nakazując w swym ostatnim rozkazie bombardowanym przez sowieckie lotnictwo Helsinkom obronę aż do wyczerpania się zapasów amunicji.

Redukowanie różnic pomiędzy kampanią wrześniową i wojną rosyjsko-fińską 1939/1940 do tego jedynego faktu można by z pewnością uznać za graniczące z demagogią. A jednak warto się  dokładniej przyjrzeć historii obu krajów w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto porównać pojednawczy kurs zgody narodowej Mannerheima ,który – mimo namów – oparł się pokusie zamykania przeciwników polityczych w „miejscach odosobnienia” z  zaakceptowanymi przez Piłsudzkiego sanacyjnymi pomysłami. Finlandia nie miała swej Berezy Kartuskiej.. warto w ogóle porównać siermiężne mundury fińskich generałów z obwieszonymi jak choinki przedstawicielami polskiej generalicji. Kiedy my, marząc o polskich koloniach, zbieraliśmy datki na Ligę Morską i Kolonialną, Finowie budowali bunkry i własny przemysł zbrojeniowy. Aby w razie czego nie zabrakło im nigdy amunicji. Warto przypatrzyć się konsekwentnej  polityce Finów wobec narastającego sowieckiego zagrożenia. Finlandia nie próbowała wykroić dla siebie kawałka Estonii, gdy 28 września 1939 Sowieci postawili tejże ultimatum „nie do odrzucenia”. I to pomimo uzasadnionych roszczeń do kilku wysepek w zatoce fińskiej.

Wiem, wiem. My najbiedniejsi. Pecha mamy.

Ale z drugiej strony – nie marudźmy – trzeba też dostrzegać pozytywne aspekty. O ile ciekawsza ta nasza historia niż u tych sfinlandyzowanych pasterzy reniferów.  Gdy się skończy wojna będziemy mieli (procentowo) najwięcej ofiar, największe straty terytorialne, najwięcej przyjaciół którzy nas zdradzili. Nikt nie będzie, mimo że wygrany, tak przegrany jak my. Acha, byłbym zapomniał. Honor. Tyle honoru co my – nikt nie miał, nie ma i mieć nie będzie.